Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 44. Nieskończoność upadku

Zamknięci w Głębinach nie zadawali sobie sprawy z tego, że czas na Ziemi tak naprawdę mijał normalnie – tylko te wersje rzeczywistości, które potrzebowały zapasów od ludzi, przez kilka sekund się w tym orientowały.

Szybko jednak następował ich kres.

– Szkoda, że Anahera nie została z nami – odezwała się cicho Peanellise. Odsunęła za uszy swoje włosy, tym razem z fioletowymi i niebieskimi pasemkami w blond falach do obojczyków.

Desi szturchnęła ją ramieniem, obie oparły się biodrami o parapet.

– Jakbyśmy były związane z ładniutkim diabłem, pewnie też nie chciałybyśmy go opuszczać. – Uśmiechnęła się do niej z przekąsem, gdy Orobas mocno uciskał nasadę nosa.

Vean patrzył na niego rozbawiony. Przeglądał razem z Hankiem asortyment do apteczek pierwszej pomocy. Mieli zamiar zrobić je i rozdać każdej z par lub grup zakotwiczonych i tych, którzy do zakotwiczenia się zabierali.

Drzwi do przyczepy otwarły się z małym hukiem. Po schodkach wskoczyła Jalalia, miała mocno zmarszczone brwi i cień niezadowolenia w oczach.

– Co się dzieje? – Hank zapytał niemal w pół sekundy po zobaczeniu jej miny. Anielica, o dziwo zostawiła szeroko otwarte drzwi. Zebrani jak jeden mąż napięli się, a Pea z Desdemoną zbliżyły się do fotela Mileny i dziecka.

– Mieli racje – powiedziała półgłosem. Przystanęła naprzeciw swojej Kotwicy, dłonią dyskretnie podając ostrze Carniveanowi.

– Tak szybko? – szepnęła Milena, rzucając spieszne spojrzenie na wejście do przyczepy. Przeprowadzili na Kamczatkę kilka solidnych potworów, które najwięksi miłośnicy życia na kółkach obśliniliby w kilka sekund. – Minął dopiero dzień!

Lia prawie skruszyła sobie szczękę od zaciskania. Ciężko było stwierdzić, czy chciała krzyczeć z frustracji, czy smutku.

– Shi z Ifaazem są przy głównym ognisku, czekają. – Anielica odsunęła włosy z czoła, chociaż nawet jeden kosmyk nie odstawał ze swojego miejsca w warkoczu. – To para z Majorki, próbują podżegać trójkę z Kanady, chociaż ci są ogółem sceptycznie nastawieni do życia, nie tylko do podziału stron. – Przewróciła oczami, jakby dziwiła się, że próbowali skumać się akurat z nimi.

– Majorka jest ze sobą od trzech lat – powiedział cicho Hank. Wsparł się dłońmi o stół, niewidzącym spojrzeniem przesuwając po rozbebeszonych apteczkach. – Oni i dwójka z Londynu nie chcieli za wiele o sobie mówić. Uważali, że żadne zdrowotne problemy nie dopadną ich Kotwice.

– Przyjęli nieśmiertelność? – dopytał się Bass, wspierając dłonie o biodra.

– Ciężko powiedzieć. – Hank posłał mu przepraszający uśmiech. – Miałem na myśli, że bliscy byli do porażenia mnie prądem za kolejne pytanie. Nie wyglądałbym dobrze jako skwarka.

– Myślicie, że warto sprawdzić tych, którzy nie przyszli? – w głosie Desdemony słychać było niechęć, ale jednak zaproponowała to całkiem troskliwie. Bass posłał kobiecie dumne spojrzenie, które skwitowała machnięciem dłonią.

– Zastanawiałam się nad tym – przyznała Lia. – Fakt jest taki, że musimy zadbać o enklawę w pierwszej kolejności. Osób, które zostało jest, ile, piętnaście?

– Trzynaście – poprawił Vean. – Para z Chorwacji jednak zdecydowała się przyjść. Ale masz rację, najpierw zadbamy, żeby tutaj było naprawdę bezpiecznie.

– Poza tym, trochę wątpię, że jeśli ktoś przeciwko nam został na wolności, będzie szukał zwady – wtrącił Orobas, z westchnieniem prostując napięte ramiona. – Tylko my wiemy, gdzie kto stacjonuje, nie zapisaliśmy tego w żadnym miejscu. Żadna z par nie ma umiejętności mentalnych.

– Wiemy kto posiada jaką moc? – zapytała Desi. Jej zacięta mina wywoływała uśmiech Bassa i Lei. Oboje wiedzieli, że Desdemona chętnie komuś przyłoży. Miała dość po ostatnich wydarzeniach, a uzdrowienie przez samego Rafaela zdecydowanie dołożyło jej sił. Znacznie. Odkąd trafili do jednego miejsca, Jalalia uczyła podstaw walki oraz samoobrony ją i Peanellisę. Oczywiście, będąc pod skrzydłami swoich demonów nie czekało je wiele złego, ale obaj gorąco zachęcali kobiety do nauki. Woleli, by sobie poradziły w razie wszelkiej ewentualności.

– Zrobiłem trochę notatek... – mruknął Hank, ruszając do swojego kajetu.

– Oczywiście, że tak – szepnęła pod nosem Lia z małym uśmiechem. Udawał, że wcale nie usłyszał anielicy.

– Czy chcecie się... zająć problemem od razu? – pierwszy raz odezwała się Milena. Od początku, gdy wjechali tą bestią-kamperem do placu, który miał być ich schronieniem na Bóg wie ile, niewiele drzemała i ledwo co jadła. Wiedzieli, że czekała na ten moment z obawą.

– Tak – postanowił twardo Vean. Niewielkie strzępy cieni przemknęły przez jego twarz, ale rozejrzał się ze zdecydowaną miną po pomieszczeniu. – Jeśli będziemy tworzyć duże plany, omawiać wszystko krok po kroku... Możemy dopuścić do najgorszego. Wystarczy, że oni walczą.

Wiedzieli, że ostatnia wojna rozpoczęła się praktycznie od razu. Fala energii przybyła do nich z niewielkim opóźnieniem, ale czuli też, kiedy nastał dziwny bezruch. Ciężko to było wyjaśnić człowiekowi: jakby z sekundy na sekundę zmienił się rytm świata. Powietrze Ziemi nie było już takie samo, a linie energetycznie wyraźnie osłabły. Nie do punktu krytycznego, ale we wszystkich wywoływało to znaczne zaniepokojenie. Ziemskie stacje meteorologiczne wyjaśniały to spadkami ciśnienia. Wszędzie dawało się wyczuć osłabienie... Zwłaszcza w enklawie. Pewnie później będą musieli się tłumaczyć przed Archaniołami i Arcydemonami z pierwszej, mało eleganckiej burdy, jaka tutaj wybuchła. To jednak, jeśli wygrają.

Nie, nie – kiedy wygrają.

Musieli w to wierzyć, ponieważ alternatywa związana ze zmierzeniem się z konsekwencjami przegranej była zbyt przerażająca. To, czego nie powiedział Gabriel ani Aeszma: niepewny będzie ich los. Po prostu. Zbyt wiele gdybania oraz wątpliwości pojawiało się w miejscu, gdy ta dobra strona zostanie zmieciona z powierzchni świata.

Co, jeśli nikogo nie zostanie?

Co, jeśli wszystko czeka apokalipsa?

Co jeśli, co jeśli, co jeśli...

Co, jeśli wszyscy zginą i będą musieli sobie radzić bez Nieba oraz Piekła?

W oczach ich grupy dzieliły się te obawy – Kotwice martwiły się nad losem partnerów, Zakotwiczeni zastanawiali się, czy gdyby ich zabrakło, ich ludzie przeżyją.

Muszą.

Prawda?

*

Prawda była taka, że nie miała już siły. Pomimo wszelkich obietnic, że będzie silna, widziała tak wiele śmierci przyjaciół oraz nieznajomych, którzy stali się jej przyjaciółmi, że nie miała siły. Musiała zmierzyć się z kłótniami oraz szokiem, gdy ktoś blisko nich obierał drugą stronę.

Stronę Nienazwanego.

Zauważyła pewną zależność – zabiła kilkanaście potworów i musiała przestać, ponieważ w jakiś sposób to obracało się przeciwko niej. Wyzwalała tym falę furii, jaka mieszała ich strony do poziomu, który ciężko było jej przełknąć. Wmawiała sobie, że przecież to nie na prawdę...

Tylko co jeśli się myliła?

Zaczęła żyć przekonaniem, że minęła już cała wieczność – tak wiele odmian cierpienia widziała, że sama stała się kłębem bólu. Trójca też zaczęła to zauważać. Nie byli świadomi, że rzeczywistość się zmieniała, ale każdy z nich od razu patrzył na nią inaczej. Przytrzymywali ją i biegli ku niej, bo wyglądała potwornie. Trzymała się z dala od luster bardziej z przyzwyczajenia, ale nie musiała się nawet w nich przeglądać.

Ich ramiona przynosiły ukojenie, dawały sekundy wytchnienia, nim znowu została wyrwana z tych objęć i musiała ich szukać. Kilkukrotnie szukała jeszcze Samaela i póki ten nie był po drugiej stronie, zawsze mówił to samo.

Jeśli kości zostały rzucone, los musi poczuć sytość daną rzeczywistością.

Cóż, Anahera najchętniej nakarmiłaby go swoją pięścią, jeśli w jakiś sposób by to pomogło.

Nigdzie nie spędziła dłużej niż godzinę. Zawsze jednak biegła – do kogoś lub daleko od kogoś. Wręcz z nostalgią zaczęła myśleć o tych pierwszych wersjach, gdy leżała na ziemskim wzgórzu z Gabrielem i Lucyferem, albo gdy z Michaelem myła się w przerębli.

Znowu znalazła się w środku agresywnej walki. Ba, była w oku cyklonu, gdzie ziemia Głębin strzelała w powietrze, ponieważ potwory i Archaniołowie upadali z nieba, tworząc kratery wokół. Czuła, że nieopodal niej walczyła Trójca.

A ona po prostu stała.

Nie miała siły.

Westchnęła z głębi piersi, a zgarbione ramiona owinęła wokół tułowia. Babcia pewnie zganiłaby ją, że nosem zaraz narysuje na ziemi nowy wzorek...

– Anahero! – usłyszała krzyk Gabriela. Odwracała się powoli, wiedziała, że nie było co się spieszyć. – Uważaj, Ana!

Szykowała się, żeby tysięczny raz powiedzieć, że go kocha i nie musi uważać, bo nic im nie będzie.

Gabriel na jej oczach został naszpikowany setką kolców.

Gabriel na jej oczach został naszpikowany setką kolców, które rozsadziły jego serce.

Dlaczego?

Świat praktycznie się zatrzymał – Anahera na pewno zamarła w miejscu, bo przecież...

Nie.

Nie mogło tak być.

Upadał na ziemie szybko, impet uderzenia kolców, długich jak jej ramię, rzucił go kilka kroków w tył. Usłyszała wściekły ryk Lucyfera, a jego blask rozświetlał dolinę. Michael wykrzykiwał jego imię.

Przecież...

Dreszcz przeniknął ciało Anahery.

Przecież to nigdy się nie działo.

Zaplątała się o własne nogi, gdy pędem rzuciła się w stronę leżącego Archanioła. Jego pierś ledwo się unosiła, słyszała rzężenie oddechu tak dobrze, jak śmiech Nienazwanego.

– Nie, nie, NIE! NIE!

Zabrakło jej słów, zabrakło jej głosu. Anahera pędziła do niego, upadła tuż przy Gabrielu i uniosła jego głowę. Kilka z kolców, które wyglądały niemal jak onyksowe włócznie, przyszpiliły go do ziemie.

Przecież był władcą broni, wszelkiego oręża, dlaczego... Dlaczego...

– Nie płacz, kochanie. – Złapała jego dłoń, bo widziała, że chciał ja unieść, ale... nie mógł.

Jakim cudem nie był w stanie zrobić tak prostej rzeczy?

– Zaraz sprowadzę Rafaela – wykrztusiła, paplając bezładnie. – Połatamy cię. Naprawdę, tylko chwilka i już będzie.

– Ana... Ana, moje słońce. Wczoraj go... – Gabriel rozkaszlał się, złota krew splamiła jego usta. Tej krwi było tak dużo. – Pochowaliś...my...

Zaprzeczenie wyrywało się z piersi Anahery. Przecież to nie mogło się dziać naprawdę, los by do tego nie dopuścił!

Nie dopuściłby, prawda?

Dyszała ciężko, czuła kwaśne wymioty podjeżdżające do gardła, ale nie mogła stracić opanowania. Złapała w dłonie twarz Gabriela, piękną i udręczoną jak tylko anioły potrafiły. Słyszała wrzaski Lucyfera oraz Michaela, ale atakujących było tak wielu, że nie byli w stanie się zbliżyć i wyłącznie roztaczali nad nimi opiekę.

Atakujących... Ana rozejrzała się wokół w panice. Dlaczego tak wielu atakowało, gdzie byli nasi ludzie? Myślała gorączkowo i przerażała ją– nie, czuła zwierzęcy strach, bo uświadomiła sobie, że to mogło być to.

To mogła być rzeczywistość, która podobała się losowi.

– Nie – jęknęła. Gwałtownie potrząsnęła głową i pochyliła się nad Gabrielem. Oddychał słabiej, mrugał coraz wolniej, prawie w ogóle nie otwierał już oczu. Obcałowała czule jego twarz łkając. – To nie tak miało się skończyć.

Z piersi Jibrila wydobył się dziwny dźwięk. Czy ten przeklęty, stalowy pisklak się śmiał?

– Och, nasze kochanie. Nasze światło. – Wszystkie słowa, które wypowiadał, brzmiały jak wymuszone, jakby mówił do niej znad ostatniej granicy życia. – Właśnie tego nigdy nie chciałem zobaczyć. Że opuszczam cię na wieki.

Słowa cichły, aż ledwo mogła usłyszeć ostatnie sylaby.

Tylko wiatr posłużył za dobrego przewodnika, dając im ostatnią drogę.

Ostatnią.

Ostatnią?

– NIE!

Zwierzęcy ryk Anahery, złamanej, osieroconej, owdowiałej kobiety rozniósł się poza dolinę. Uniósł się do Piekła i Nieba, przeciął każdą materię, ponieważ oddałaby wiele.

Ale przenigdy ich.

Coś, co siedziało głęboko w niej, pękło z tak ogłuszającym trzaskiem, że nie słyszała nic poza tymi złamaniami. Trzask, chrobot, trzask. Nie było to nawet serce Anahery, bo w tamtym momencie już go nie miała, zostawiając resztę okruszków dla Lucyfera i Michaela.

Niewiele z niej zostało, gdy zniknęła z tej wersji rzeczywistości.

Krzyczała długo i tak rozdzierająco, jak tylko jej ludzkie płuca mogły udźwignąć. Krzyczała w niebogłosy, a nawet i wyżej, mocniej, poza wszelką sferę znanego i nieznanego życia.

Krzyczała do samego Boga.

Trzęsła się, gdy zabrakło w niej siły. Całe ciało kobiety telepało się w dziwnym delirium i po prostu nie mogła przestać. Miała wrażenie, że wzrok ją zawodził ponieważ dłonie miała puste – w jej ramionach nie spoczywało ciało ukochanego Archanioła i w sercu nie czuła pozostałych.

Była wydrążoną skorupą.

Bezsilną.

– Ale nie bezwolną – odezwało się milion głosów, wydzierając z niej myśli oraz uczucia. Powoli podniosła głowę, rejestrując otoczenie. – Bądź pozdrowiona, Anahero Naino, potomkini Serafinów.

Patrzyło na nią miliony oczu i odzywało się do niej miliony głosów.

– Dlaczego, Metatronie? – wychrypiała, niemało zaskoczona, że nie pogrzebała głosu wraz z Gabrielem. – Dlaczego?

Proste pytanie, ale coś w mrugających oczach Metatrona podpowiedziało, że nie otrzyma prostej odpowiedzi. Jeśli w ogóle jakąś zostanie zaszczycona. Rozejrzała się wokół, ale widziała tylko biel i światłość.

– Wiesz, kim jesteś? – zapytali ją, jakby wiedziała. A niech to, nie wiedziała kim już była. Metatron nie miał ludzkiej twarzy. Kształt ciała pokrywał się z ludzkim, ale te miejsca, które nie zakryte były szatami, odznaczały się oczami. Obserwował, czuwał. Powieki oczu mrugały w nieregularnym rytmie, dopóki nie skupiały się dokładnie na niej. – Wiesz, czym jest Ziemia?

– Już nic nie wiem – odważyła się odpowiedzieć. – Nie wiem, czy cokolwiek z tego pojmuję.

– I dobrze, nie da się. – Tylko brak siły uratował ją od wiecznego potępienia, bo naprawdę by prychnęła. – Jak wiele chcesz wiedzieć?

Zamarła w miejscu. Miała zbyt pustą głowę oraz serce, żeby dopytywać o cokolwiek. Żeby chcieć czegokolwiek.

Nie, to kłamstwo.

Pragnęła spokoju, objęć jej Trójcy i zapewnienia, że w ich świecie panował pokój.

– Więcej niż mogę udźwignąć.

– Czy wzięłabyś to na barki?

Nie dziś.

– Nie wiem.

Dobrze.

– Nie czuję, żeby cokolwiek było dobrze.

– I nie będzie, ale może się stanie.

– Mówisz zagadkami.

– Nie wszystko powinno być jasne, bo każda istota jest inna.

Anahera przymknęła powieki. Nie chciała się złościć ani krzyczeć, chciała świętego spokoju.

– Wiem o tym – wyszeptała ciężko. – Wiem, że dla każdego z nas prawda oraz świat będą inną sprawą, inną rzeczywistością, a także odmiennym pragnieniem, bo nasze pary oczu nie widzą tego samego. Wiem, że moje pragnienia nie będą zawsze jednakie z pragnieniami masy i masa nie będzie myśleć jak ja, ale chociaż część pragnień się pokrywa.

Co chciałabyś, żeby się pokrywało?

Przez głowę Anahery przemknęło tak wiele modlitw, które zapamiętała przez lata, tak wiele próśb, które słali w parafii i poza nią, ale to wszystko wydawało się niewystarczające. Oblizała usta – smakowały nieprzyjemnie, krwawiąc od spierzchniętych, popękanych ranek.

– Spokój – zadecydowała w końcu. – Chciałabym spokoju, bo gdy go czujesz masz wrażenie, że osiągniesz więcej. Pomożesz sobie lub innym, rozwiniesz siebie lub w tym kogoś wesprzesz, zaopiekujesz się sobą albo każdą inną osobą... Bo kiedy odczuwasz spokój wiesz, że jesteś w bezpiecznym miejscu. A bezpieczeństwo, to mnogość możliwości.

Głowa Metatrona poruszyła się tylko raz: by przytaknąć.

Zawsze czegoś potrzeba do osiągnięcia spokoju.

– Klucza – rzuciła dość lekkomyślnie, z małym uśmiechem, pierwsze słowo, które pojawiło się w jej sercu. – Zawsze jest jakiś klucz do spokoju.

Ku jej przerażeniu oczy Metatrona zmrużyły się, ewidentnie odwzajemniając gest.

W końcu zrozumiałaś – odparli setkami głosów. Anahera niczego nie rozumiała, ale zachowała ciszę. – Ty jesteś Kluczem. Kluczem do wszystkiego: początku i końca.

Pokręciła głową i, nie mogąc się już powstrzymać, prychnęła.

– Czyli od zawsze mogłam to skończyć? – zapytała niedowierzająca. Bo w takie coś nie można było po prostu uwierzyć.

Tak. Nie. Któż, jak Bóg może jednocześnie i jednoznacznie zawyrokować? Nie byłaś wtedy gotowa. Gdyby świat miał się skończyć, nie byłoby go w chwili, w której zmarła twoja babcia.

– Wszyscy to powtarzają, ale... Czemu? Co powstrzymało ten proces, ale tak naprawdę?

– Ty. Jezus, Mojżesz, Noe... To zawsze był ich wybór. Twój także. Zobaczyłaś, że było dla kogo żyć. – Oczy mrugnęły równocześnie. – Dla siebie. Gdyby coś wpłynęło na ciebie, przez całe twoje życie, nawet ogień Serafinów nie odmieniłby losu i świata by nie było.

Jej świat przecież się kończył. Los zawyrokował, odbierając jej Gabriela. Wiele opanowania wymagało od Anahery nie wykrzyczenie tego wprost w oblicze Metatrona.

– Świat dalej może się skończyć – wykrztusiła z trudem. Z trudem stała i z trudem powstrzymywała łzy, bo przecież zostawiła tam na Ziemi ciało Gabriela oraz walczących Lucyfera i Michaela.

Jej świat może się przecież wciąż skończyć.

Nie, jeśli wciąż tego nie chcesz – głowa Metatrona poruszyła się w zaprzeczeniu. Oczy wpatrywały się w nią tak przeszywająco, że chciała się skulić.

Wyprostowała się jednak jeszcze mocniej.

Bo nie chciała, żeby cokolwiek się kończyło.

Nie mogło.

Znajdowała się zbyt daleko, żeby słyszeć Nienazwanego, który szukał ją z rozpaczą godną potwora, który nie wiedział, jak to jest przegrać, gdy wygrana znajdowała się w odległości macek.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro