Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1. Aniele Boży, stróżu z Piekła...

Cóż by się stało z Anaherą Nainą gdyby nie jej wspaniała rodzina?

Przeżegnała się na samą myśl o tym, kim by była bez nich. Bez tego ulotnego wspomnienia o tacie Maorysie, po którym pozostało młodej kobiecie imię i odległy zapach miętowego tytoniu. Bez Kanadyjskiej mamy, tak silnie go kochającej, że rok za rokiem oddalała się od tego świata, latając z duchami.

I co stanie się z Aną bez babci, jeśli nie uda się jej pokonać choroby?

Wszystko upadnie – z nią na czele. Nie mogła sobie nawet wyobrazić dnia, gdy przestanie jej strzec. Zawdzięczała kompletnie wszystko grand-mère.

Wciąż pamiętała dzień, w którym wprowadziły się do małego domku na przedmieściach Quebecku. Dzień był kompletną, dżdżystą porażką – włosy Any kleiły się w strąkach do policzków, czoła oraz pleców. Rękę miała wilgotną od potu oraz deszczu.

Z tamtego dnia Ana zapamiętała także to poczucie, że ona ciągnęła mamę dalej – do wynajętego samochodu, którym miały przejechać na lotnisko po tym, jak pochowały tatę i sprzedały dom. Dziewczynka całą drogę patrzyła na mamę w obawie, czy w ogóle dojadą na miejsce.

Jako siedmiolatka powinna przeżywać żałobę, a nie dumać nad czym, czy przypadkiem się nie rozbiją. Czasem Ana złościła się na te dni, na to przez co musiała przechodzić sama. I pewnie, gdyby nie babcia, nigdy by mamy nie zrozumiała. Przecież to był ktoś, kto powinien troszczyć się o nią, nieważne co by się działo!

Teraz, po tych piętnastu latach, po straceniu obu rodziców i z widmem utraty kolejnej części swojego serca już rozumiała.

Niech to szlag, jak ona to rozumiała.

Oprócz wyrozumiałości dla mamy grand-mère nauczyła ją wielu rzeczy – wiara była poniekąd jedną z nich. Na początku przyjmowała modlitwy czy przypowieści biblijne za coś ułatwiającego sen. Ot zabawa, która została wymyślona po to, by zająć jej głowę od nowej szkoły i bólu straty.

Po tylu latach jednak czytała Biblię i szukała odpowiedzi. Lekarze rozkładali ręce, twierdząc, że nie da się już nic zrobić. Babcia późno urodziła mamę, przeszła przez szereg komplikacji, a potem dziadek zmarł na zawał. Miała na karku osiemdziesiąt trzy lata i Anahera wiedziała, że chwytała się brzytwy, ale nie mogła tak po prostu odpuścić.

– Kiedy zadzwonią, stanę w drzwiach, kochanieńka. – Babcia mówiła to, klepiąc wnuczkę po ręce.

Ana słyszała to zdanie całe życie, zatem i teraz się nim nie przejęła. Nikt po jej babcie nie będzie się dopominał, koniec kropka. Po skończeniu liceum miała zamiar pójść na lokalny uniwersytet, jednak plany na dzienne studia animacji kultury i twórczej aktywności w sieci poszły być aktywne gdzie indziej. Ana spędziła wspaniałe wakacje z dwiema przyjaciółkami, które miały zamiar wyjechać do Cambridge na swoje studia. Babcia chciała, by leciała do Wielkiej Brytanii z nimi. Ana już prawie dała się przekonać... ale grand-mère zachorowała.

Fiona i Sienna żyły jako szczęśliwa para w małym mieszkanku w Birmingham, jakiś czas w trójkę rozmawiały przez Skype, ale nic więcej. Chociaż babcia się na nią złościła, dziewczyna nie wyobrażała sobie tak po prostu zostawić jedynej rodziny. Pieniądze topniały w zastraszającym tempie – pomimo renty grand-mère i spadku po rodzicach, którzy zainwestowali na giełdzie, nie mogły pozwolić sobie na całodobową opiekę pielęgniarską. Ana była zdrowa i zdeterminowana, a nawet jeśli zmęczona, zawdzięczała babci wszystko.

Od prawie czterech lat walczyły o każdy kolejny dzień. Ana zdawała sobie sprawę z tego, że karmiła się złudzeniami oraz adrenaliną. Chociaż była wyrozumiała oraz przepełniała ją akceptacja, grand-mère czasami miała po prostu dość.

I te momenty przerażały Anę bardziej, niż kolejna diagnoza. Więc walczyła o babcię jeszcze zajadlej.

Teraz jednak wisiało nad nimi widmo końca. Czegoś, co nie miało nastąpić tak szybko. Anahera nie miała zamiaru się poddać, ale nie było łatwo. Babcia nie chciała już nic robić – chemioterapia ją tragicznie osłabiała, wywołując jeszcze większy ból. Po morfinie czuła się wspaniale, ale morfina kiedyś się kończyła, przez co grand-mère wpadała w błędny cykl.

Ich mały, piętrowy domek momentami stawał się za ciasny dla Any. Pragnęła wielkiego świata, który mógł obdarzyć dziewczynę niejednym błogosławieństwem. Plany za każdym razem znikały w mgnieniu oka. Bezpowrotnie ulotniły się dokładnie wtedy, kiedy rokowania zasugerowały – przygotuj się na najgorsze, tu masz ulotki opieki paliatywnej. Gdyby nie była tak wstrząśnięta pewnie wcisnęłaby to w gardło lekarki. To byli dobrzy ludzie, utalentowani... ale nawet oni nie byli Bogiem.

Ku Bogu więc musiała się zwrócić.

Dziesiąty raz przesuwała książki na stoliku w salonie, intensywnie myśląc, co powinna teraz zrobić. Zastanawiała się nad wyprawą do kościoła w Toronto, słyszała, że rezydował tam ksiądz, który potrafił zdziałać cuda z człowiekiem. A cudu bardzo, bardzo potrzebowała.

Coś stuknęło i Ana zobaczyła, że na podłogę upadł różaniec. Ze dziwieniem pochyliła się, żeby go podnieść. Pierwszy raz widziała go na oczy, a był przepiękny. Koraliki wyglądały jak różane złoto, a krzyż lekko opalizował. Cały był dość lekki, ale gdy zamknęła go w dłoni po prostu to poczuła.

Nic w nim nie było lekkiego.

Ana z wyrzutami sumienia rozwinęła zaciśniętą pięść. Różaniec zbyt przepiękny, żeby go zachować. Pewnie któraś z odwiedzających je zakonnic przypadkowo go zostawiła.

Ciężko było jednak zmusić się kobiecie, żeby sięgnąć po telefon i zadzwonić do siostry Marietty. Ta znała dosłownie wszystkie siostrzyczki na rejonie, a oko miała sokole, więc i taki różaniec zapewne wypatrzyła.

Babcia na piętrze kaszlnęła trzykrotnie, a Ana drgnęła. Kaszel z każdym dniem jej się pogarszał, chociaż nie cierpiała na zapalenie płuc. Nie chciała iść na prześwietlenie ani tym bardziej rezonans – sama Ana bała się nacieków rakowych, ale nie mogła zmusić tej uparciuchy do działania.

Spojrzenie znów opuściła na różaniec. Przecież nic się nie stanie, jeśli przetrzyma go trochę dłużej, może do jutra. Jedna modlitwa, nie więcej, to przecież nie grzech. Podziękuje za to znalezisko, poprosi o spieszne znalezienie prawdziwego właściciela...

Poprosi o zdrowie dla grand-mère.

Nie musiała się więcej zastanawiać, szybko wbiegła na górę. Drzwi do pokoju babci jak zawsze były uchylone – spała, cicho posapując. Ana odruchowo wygładziła zmarszczki na pościeli oraz kocu, którymi była opatulona. Grand-mère rzadko kiedy rzucała się we śnie, a teraz w szczególności jej sen zbyt przypominał...

Ana ciężko przełknęła ślinę, pędem udając się do swojego pokoju. Próbowała uspokoić oddech, wzrok opuściła na różaniec.

Taki piękny, taki potężny.

Kolana kobiety uderzyły o miękki dywan szybciej niż mogła pomyśleć. Zaczęła się modlić tak, jak uczyła babcia. Owinęła sobie sznureczek wokół dłoni, paciorki były takie ciepłe pod jej palcami. Przesuwały się tak gładko i lekko, jakby były samym powietrzem.

– Aniele Boży, stróżu mój... – To była pierwsza modlitwa, jaką grand-mère ją nauczyła. Ana właśnie kogoś takiego potrzebowała. Potrzebowała obrońcy gotowego walczyć za babcię, z jej chorobą silniej niż one obie były w stanie. Niż jakikolwiek lekarz mógł. – Aniele Boży, mam tylko ją. Tylko ona mi została na tym świecie, dopomóż, błagam.

Błagam, błagam, błagam.

Anahera zdawała się składać wyłącznie z pokonanego błagania i miała tak strasznie dość tego, że musiała płakać i pokornie pochylać głowę. Dla grand-mère jednak będzie robić to raz za razem, póki nie zedrze gardła i nie dorobi się garbu. Alternatywa była zbyt okrutna, by ją rozważać. Nie była w stanie się poddać, a jeśli poddańczość była kluczem – odda się temu z umiłowaniem.

Słała nieskładne modlitwy, zdawała sobie z tego sprawę. Wszystkie myśli oraz słowa kotłowały się w jej głowie i nie wiedziała, kto jej słuchał, ale miała nadzieję, że rozumie. Rozumie intencję oraz miłość jaka się w niej gnieździła od lat.

Z odrętwiałymi kolanami, a może i całym sercem, chyba przegapiła moment, w którym coś zaczęło się dziać. Ana wierzyła, naprawdę, ale chyba tak naprawdę nie sądziła, że pomoc będzie namacalna.

Dość dosłownie.

Klęczała może pięć minut, może dobrą godzinę, ciężko było oszacować, kiedy całe ciało skuwał strach o najbliższą osobę. Włoski na przedramionach oraz karku podniosły się w jednej sekundzie. Dreszcz przeszył nie tylko ciało, ale także na wskroś i duszę. Ana poczuła, że robi jej się słabo, jakby oddzielała się od rzeczywistości.

Nie zemdlała jednak, choć była przekonana, że niewiele brakowało.

Dłonie wcześniej splecione na wysokości piersi opuściła na uda. Różaniec spoczął na nogach ciężki, jakby z ołowiu. Oddech Any pogłębił się, poczuła, że oblało ją nieznane ciepło – na piersiach, policzkach i w dole brzucha.

– Cóż – wymruczał niskim, wibrującym głosem. Nie było to w żadnym wypadku wyolbrzymienie, ponieważ cały pokój się ruszał, szkło drżało a jej serce rozbijało się w drobny mak raz za razem. – Ludzie w tej pozycji to mój ulubiony widok.

Co?

Anahera zamrugała gwałtownie, wpatrując się w piękną twarz o bezczelnym języku.

Po prostu pojawił się przed nią – wspaniały omen, zwiastun niemożliwego. Zassała gwałtownie oddech, pośladkami mocniej opadając na pięty. Ich oczy się spotkały w jednym momencie i gdyby nie znajdowała się na podłodze, zapewne by upadła.

Było tam w s z y s t k o.

Chciała prosić o dobro babci, powrót do zdrowia i ochronę, ale spojrzawszy w jego oczy zapragnęła siebie. Każdej najmniejszej rzeczy, jaką sobie odmawiała, a której gdzieś głęboko potrzebowała. Patrząc mu w oczy wiedziała, że obdarzyłby ją każdym błogosławieństwem, o jakie poprosi.

Ana oblizała usta, serce dudniło w piersi z ogłuszającym rytmem.

Anioł przekrzywił głowę patrząc na nią tak...

Wygłodniale.

Jakby nie widział nigdy ostatniej wieczerzy, ani piękna nieba o zachodzie po pogodnym dniu. Jakby była kolorem, który odbija się w głębinach, gdy odnajduje się skarb. Jak rozkwitający od wody kwiat, dający żyzne plony.

– Archaniele – szepnęła. – Michaelu, proszę...

Skrzywił się wówczas, jakby zdzieliła go biczem wprost w twarz. Skrzydła, do których chciała się przytulić, zniknęły tak jak i blask, który otaczał go nierzeczywistym nimbem.

– Ależ, ależ. Słodziutka, nastąpiła mała pomyłka... – Przyłożył dłoń do piersi, dokładnie na wysokości serca i lekko się skłonił. – Me imię: Lucyfer.


*******

Czołem, ekipa!

Jesteście gotowi? 🤭✨


Spokojnego wieczoru😇

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro