Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8. Tego nie było w planie

Wczoraj się zakręciłam, ale dziś wpada 💌


*********


Skrócenie tak niebiańskich wakacji było zbrodnią, ale musieli to zrobić. Chociaż uspokoił Desdemonę po koszmarze, nasilający się ból barku pozostał. W pewnym momencie zaczęła go błagać, by po prostu wyrwał jej rękę. Tak cholernie się cieszył, że to było po prostu bełkotanie spowodowane cierpieniem. Nigdy niestety nie miał przyzywającej pozbawionej kończyny, a wolał nie testować granic tworzenia.

Tulił ją mocno do piersi podczas przenoszenia ich do apartamentu w Nowym Jorku. Twarz miała ukrytą w jego koszulce, całą Desi zrosił pot. Również trzęsła się z wysiłku, napinała mięśnie z całej siły. Próbowała nie wydawać z siebie żadnych dźwięków, ale przez zaciśnięte zęby mimowolnie uciekały z niej niskie jęki.

Ułożył ją na kanapie, czule odsunął mokre włosy z twarzy.

– Rozkaż mi się uleczyć, zabrać ten ból – prosił ją ponaglająco.

Desdemona jednak była niezdolna do mówienia. Pocałował ją w czoło i pobiegł do kranu. Zrobił dla niej chłodny kompres, myśląc gorączkowo nad rozwiązaniem sytuacji.

Orobas miał wrażenie, że boleśnie gruchotał swoją jaźń, próbując przekazać wiadomość do kogokolwiek. Wcześniej miał wrażenie, że po prostu coś było nie tak – bo byli w tymczasowej niewoli, bo wycieńczyło go zabijanie ludzi, czego robić teoretycznie nie powinien. Teraz jednak... Obejrzał się przez ramię na Desdemonę. Rzecz, która odcinała go od wszelkiego boskiego dostępu musiała się wiązać z nią. Nie mógł mieć sto procent pewności, ponieważ znaki na klatkach zdecydowanie wszystko utrudniały, ale to pogorszyło się od momentu, w którym została zabrana.

Sytuacja nie pozostawiła Orobasowi żadnego wyjścia. Będzie zmuszony do wezwania Rafaela w bardziej przyziemny sposób. Nieważne jakie reperkusje go czekały, Archanioł pomoże kobiecie. Tylko ten, który leczy, może dojść do sedna problemu, skoro nawet demon przywiązany nie wie co się dzieje z ciałem jego pani.

Zadowolony z tego planu wrócił do Desi. Przykląkł tuż przy niej i mokrą szmatką przetarł jej twarz. Westchnęła z ulgą, kiedy położył ją do czoła.

– Lepiej? – zapytał, spojrzeniem przesuwając po jej ciele. Nie była już tak napięta, lecz wyglądała za to na zmęczoną. Przytaknęła powoli, przytrzymując dłonią szmatkę.

– Trochę – przyznała. – Ten atak był okropny. Nie wiem co się stało...

Bass zacisnął zęby i przytaknął. Bezwiednym gestem gładził ją po brzuchu, patrząc na z wolna przymykające się powieki kobiety. Oddychała ciężko, wyglądała jakby nie miała siły na poruszanie nawet małym palcem.

– Nie umiem powiedzieć, co ci dolega – przyznał ostrożnie. Ściągnął tym jej uwagę. Otworzyła ostrożnie oczy, zupełnie jakby nawet patrzenie przyprawiało ją o dyskomfort. – Ale znam kogoś, kto rozwiąże to w mgnieniu oka. Potrzebujemy tylko trochę się... Pomodlić?

Usta kobiety drgnęły, spojrzała na niego ze zmęczeniem.

– Pytasz czy stwierdzasz? Bo nie mam pewności przez tę minę zwiastującą kłopoty. – Szturchnął ją leciutko w brzuch i poruszyła się z ledwo słyszalnym śmiechem. Przewróciła się na bok, zdejmując z czoła szmatkę. Pomógł usiąść kobiecie upewniając się, że nie poleci do przodu.

– Oba, ciężko trochę opisać. Nigdy nie wzywałem Archanioła.

– Kogo?! – Niemal wrzasnęła w jego twarz. – Nie, Bass, ja chcę jeszcze pożyć.

Masowała swój bark ze zbolałą miną, ale to raczej przez ten pomysł, niż faktyczny ból.

– Spokojnie, to mnie grozi dekapitacja, tobie ma zostać zapewnione zdrowie oraz pomyślność.

Nie wyglądała na przekonaną, a wręcz na obrażoną tym pomysłem.

– Aha, aha. Mega pocieszające, nie powiem... Pani sprzątająca? – Oboje zaskoczeni usłyszeli dźwięk nadjeżdżającej windy. Desi przesunęła się odruchowo w jego kierunku.

– Nie zatrudniamy.

– Skąpa ze mnie milionerka.

– Zdecydowanie – mruknął, przesuwając ją za siebie.

Do ich salonu wtłoczył się cały cholerny oddział SWAT. Orobas usłyszał za sobą mamrotanie swojej pani, ale nie przestawał ją sobą zasłaniać. Wiedział, że tylko w taki sposób ludzie mogli dostać się do ich apartamentu – udając przedstawicieli prawa.

Pieprzony Zakon.

W stronę Orobasa poleciał zwój cierniowego bicza świętej Stefanii. Z wściekłym warknięciem pozwolił owinąć mu się wokół swojego przedramienia. Desi wypuściła z siebie stłumiony odgłos i nagle w stronę Akolitów zaczęły latać przedmioty: wazon ze stolika, pilot do głośników, miska z orzeszkami.

– Dobrze, może któryś ma alergię! – zachęcił ją spiętym głosem.

– Daj mi jakąś broń!

W rękach kobiety pojawiła się halabarda.

– Jak ja mam tym walczyć?! – zawołała wpieniona co nie miara.

– Dźgaj! – zasugerował. Nie był w stanie pomyśleć o czymś innym w tym momencie. Desi z zaciętą miną, kurczowo trzymając drzewce broni, odganiała się od Akolitów, którzy próbowali zamknąć krąg wokół nich.

Mieli bardzo oszczędne, wykalkulowane ruchy. Chcieli ich złapać żywcem, nie było co do tego żadnych wątpliwości. Nie mógł zobaczyć min tych ludzi, ponieważ mieli na sobie kominiarki. Trochę ułatwiało mu zadanie, bo nie musiał patrzeć na nich przed śmiercią.

Bass napiął całe swoje ciało i szarpnął biczem.

Wykonał piękny, gładki ruch w stronę panoramicznych okien, przez które z niemal symfonicznym trzaskiem wypadł jeden z ich agresorów, ponieważ nie zdążył wypuścić rączki bicza.

– Kurwa, demonie! – Desi krzyknęła w szoku, może trochę oburzona, gdy do pokoju wtarł silny wiatr.

– Komar tam siedział – burknął.

Obrócił ich tak, by znaleźli się plecami do okna. Złapał za stół i rzucił w Akolitów, którzy musieli w pośpiechu uskoczyć. Jeden miał pecha i padł na podłogę wraz z nim, stękając z bólu. Bass wziął halabardę z dłoni Desi, celując w najbliższą osobę. Praktycznie przyszpilił do ściany dwójkę z nich. Nogą popchnął kanapę, przez którą przeskakiwali atakujący. Usłyszeli trzask, prawdopodobnie złamał nos, a przy odrobinie szczęścia może powybijał sobie zęby.

Nie myśląc o dalszej walce złapał Desdemonę wpół, w dwóch susach przebiegł przez salon i wyskoczył z nią przez okno. Kobieta dziko się rozwrzeszczała, obejmując go ramionami wokół szyi.

– Nie puszczaj mnie! – wrzasnęła spanikowana. Nigdy. Chyba usłyszała jego myśli, ponieważ szybko dodała: – Zabierz mnie w jakieś bezpieczne miejsce!

Skrzydła poniosły ich kawałek dalej, nim oddał się rozkazowi. Znów było coś nie tak, ponownie przenoszeniu towarzyszyło tamto uczucie. Tak jak po ucieczce z płonącego budynku Zakonu i teraz poczuł dezorientację oraz słabość. Bass trzymał Desi za uda, tuliła się do niego kurczowo obejmując go z całej siły. Zrobił kilka kroków, prawie upadł na ziemię.

Oparł się ciężko o latarnię i rozejrzał wokół.

Nie miał zielonego pojęcia gdzie ich wywiało.

Desdemona zsunęła się z niego na ziemię, delikatnie muskając dłońmi jego skrzydła. Domyślał się, że bardzo lubi dotykać piór, ale zawsze udawała, że to tylko przypadkowo. Ułożył więc je luźno, by były w zasięgu jej dłoni. Ramieniem ocierała się o miękkie wnętrze i gdyby nie sytuacja, pewnie zacząłby mruczeć zadowolony.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytała zdezorientowana.

– W szczerym polu – odparł. Dosłownie. – Tam gdzie jest bezpiecznie.

Skurcz przebiegł przez policzek kobiety. Uniosła powoli głowę, żeby na niego spojrzeć. Twarz miała ściągniętą w bólu, udawała jednak, że wszystko było w porządku.

– Nie masz pojęcia, dlaczego akurat tutaj jesteśmy, prawda? – zapytała śmiertelnie poważnym tonem. Wzruszył ramionami na poły przepraszająco.

– Zestresowałem się tymi ludźmi.

– Ty... ty się zestresowałeś?! Ja przez ciebie zejdę na zawał nie skończywszy trzydziestki! Anioły, demony i mordercze zgrupowania kościelne, Bass?! Kurwa! – tuptała przed nim, wymachując rękami. Pokrzyczała też trochę sobie dla spuszczenia pary.

Wiedział, że była w stanie obronnym przez to, że cierpiała i została ponownie zaatakowana. Sam też nie najlepiej radził sobie z tą sytuacją, więc nie miał za złe tego, że chciała się na nim wyżyć. To i tak najłagodniejsza reakcja, jakiej mógł się spodziewać.

– Ty mnie wezwałaś, pani marudo. Ja się na to nie pisałem. I nie, uprzedzając twoje utyskiwania, tego bałaganu nie ma w moim demonicznym pakiecie – burknął, kopiąc kamyk, który napatoczył mu się pod stopy.

Obejrzała się na niego wytrącona z równowagi. Jeszcze tydzień temu pewnie chodziłaby nerwowo przez kolejną godzinę, a teraz po prostu podeszła i prawie otuliła się jego skrzydłem jak kocykiem. Nie omieszkała jednak unieść głowy, żeby z wdziękiem piorunować go wzrokiem.

– A co jest?

– Wielka osobowość – odparł z dumą.

Nie było szans, żeby była w stanie zamaskować to prychnięcie śmiechu jakąś inną reakcja.

– Proszę cię, staram się na ciebie złościć – ucisnęła nasadę nosa, wzdychając ciężko. – Ja wiem, że to nie twoja wina, ale muszę jakoś zareagować, a ty mnie jeszcze rozśmieszasz utrudniając wszystko...

– Bo taki ze mnie czaruś – mruknął, rozglądając się po horyzoncie. To była naprawdę droga w szczerym polu, za sobą mieli słup oświetleniowy oraz zagajnik.

Desdemona usiadła z westchnieniem na krawężniku i pomasowała skronie.

– Muszę się skupić – wymamrotała do siebie. – Precyzyjny rozkaz, bo najwyraźniej nie umiesz czytać pomiędzy wierszami.

– Kobieto – burknął. – Uwielbiam niuanse, ale nie gdy ktoś próbuje mnie przedziurawić jak paczkę popcornu.

Gwałtownie poderwała głowę do góry przypominając sobie, o tym, że bicz owinął się wokół jego ramienia. Rany z cierni wolno się leczyły, ale w ogóle o tym nie myślał.

Prędki ruch jednak sprawił, że Desdemoną szarpnęło do przodu.

– Desi? – padł przed nią na kolana, trzymając ją za ramiona. Krzyknęła, gdy palcami musnął punkt na barku. Szybko odsunął dłoń, przesuwając ją na talię kobiety. – Kurwa, skarbie, mów do mnie, to znów ten ból? Jak mam go zabrać? Musisz mi rozkazać!

Za każdym razem, kiedy tak cierpiała stawał się ogłupiały. Desdemona zaczęła się dusić, dłońmi objęła szyję jakby mogła wycisnąć stamtąd przyczynę bólu. Zacharczała ciężko, Bass przycisnął tam swoją rękę. Rozgrzał ten punkt szukając, ale trafił na mur. Jakaś bariera – coś tam się znajdowało, nie było to jednak fizyczne, nie czuł tego w taki sposób.

Przeklął siarczyście. Co oni w nią włożyli?!

Gorączkowe rozmyślania były na nic, chociaż przestała się dusić i krztusić, nie mogła mówić powoli tracąc przytomność. Bass wziął ją w ramiona i poleciał w stronę lasu. Wyczuwał tam punkt, w którym będą mogli się schronić.

A przy okazji wezwać Archanioła Uzdrowień, który, jeśli jej nie uratuje, będzie miał skopane dupsko przez jednego bardzo zdesperowanego demona.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro