Rozdział 22. Ja im pokażę
Wiedzieli przecież, że kiedyś musiało się to stać, ale i tak byli zaskoczeni, gdy znaki wybite na prutha zaczęły słabnąć. Nie można było pomylić tego uczucia z niczym innym – pierwsze fale bólu pokonały ich oboje. Dzięki temu, że mieli całe siedem dni wyłącznie dla siebie, daleko od machinacji Zakonu oraz Hannya, Orobas połączył się z Desdemoną jeszcze mocniej. Wciąż był w jej kręgu przyzwania, ale Desi dopuszczała go do siebie dobrowolnie.
Naprawdę, bez żadnych półsłówek ani kłamstw, pozwoliła mu się poznać.
Cieszył się z tego co dane im było przeżyć. Kiedy ból Desdemony stawał się coraz bardziej dokuczliwy, Orobas napisał do Lilin. Wiedział, że ten niezrównoważony, dobroduszny demon zaryzykuje kolejny skok do Rafaela.
Patrząc po jego sadystycznym, uroczym uśmiechu, gdy pół godziny po otrzymaniu wiadomości zjawił się w Grangeville, nie miał nic przeciwko.
– Jak się czuje? – zapytał cicho, podając Orobasowi mały słoiczek. Opakowanie było cholernie zimne, a dodatkowo Lin poraził go prądem. – Sorki.
Kącik ust Bassa drgnął. Obejrzał się na domek, w którym drzemała Desdemona.
– Sen pomaga, ale też nie może przecież przespać nadchodzących dni – odpowiedziawszy pokręcił ze smutkiem głową. – Dziękuję, że się narażasz.
– Daj spokój, on tylko udaje wielkiego, groźnego archaniołka. Tak naprawdę jest kochany.
Lilin wyszczerzył się w szerokim, maniakalnym uśmiechu, a błyskawice przeskoczyły przez jego włosy. Bass prychnął, ponieważ nie miał najmniejszego zamiaru kłócić się z ryzykownymi, masochistycznymi zapędami jego oraz jego odbicia. Lilin i Lilu byli jak zniszczenie, które jednocześnie trafiało prosto do samego serca.
– Skoro tak uważasz... – pokręcił głową z niezdecydowaną miną.
Twarz drugiego demona wyraźnie zmiękła.
– Słuchaj, wiem że skupiamy się na twojej kobiecie i tak dalej, ale... – Sięgnął do tyłu i wyciągnął znikąd małą flaszeczkę.
– Gorzała? – Kącik ust Orobasa drgnął. – Bracie, zawsze.
Lilin roześmiał się niebezpiecznie, aż Bass zawahał się nad przyjęciem prezentu.
– Poniekąd. Błogosławione przez Rafaela święte wino. Wypij przed tym, co szykujecie dla Zakonu, okej?
Powaga na jego twarzy była o wiele bardziej przerażająca, niż dziki uśmiech. Lilin od razu spoważniał i zmarszczył brwi na to, co mówił. Najwyraźniej Lucyfer im nie wyjaśnił, co planowali... Czy to mogło oznaczać, że aniołowie też nie wiedzieli? Mieli zostać złapani w pół aktu? Cóż, może to lepiej, skoro żadne z nich do końca nie wiedziało, kto okaże się zdrajcą.
– Dostosuję się, obiecuję – odparł cicho, przyjmując buteleczkę. – Może jednak Rafael jest milutki.
Demon roześmiał się, a włoski na ciele Orobasa uniosły się przez elektryczne napięcie.
– Przenigdy mu tego nie mów – Lilin wyszczerzył się, coraz więcej błyskawic przeszywało jego ciało. – Bądź bezpieczny, skrzydlaty kochasiu. Chcemy cię jeszcze kiedyś zobaczyć.
Zasalutował mu z krzywym uśmiechem i możliwe, że lekko przywędził brwi Bassa, gdy znikał.
Tuląc do piersi oba podarki zagapił się na chwilę w przestrzeń. Lilin za bardzo się spieszył, nie próbował się wepchnąć w odwiedziny do domku, co oznaczało, że atmosfera w Piekle była bardzo gorąca i Lucyfer potrzebował ich na posyłki.
Nie zastanawiając się nad tym dłużej, Orobas wycofał się do środka. Schował w swojej przestrzeni między Nicością flaszkę z archanielskim dopalaczem. W sypialni Desi leżała na brzuchu, mocno tuląc do piersi poduszkę. Lucyfer miał, jak zawsze, rację. Krzyż naprawdę rezonował z tym, co robili i teraz gołymi palcami Bass mógł wyczuć kontury. Za każdym razem, gdy jego wzrok padał na Desdemonę, całował punkt miedzy jej łopatkami, tak jak teraz.
Nie chciał, by ta broń kiedykolwiek z niej wyskoczyła. Pal licho życia wszystkich demonów i aniołów, to jak ona będzie przy tym cierpieć...
Musiał otrząsnąć się z tych myśli, bo kobieta powoli budziła się ze swojej drzemki. Posłała mu zaspany, zmęczony uśmiech, przytrzymał ją jednak w miejscu, żeby nie zmieniała pozycji.
– Co to? – spytała ochryple na widok słoiczka w jego dłoni.
– Tymczasowy znieczulacz – odparł, odkręcając wieczko. – Będzie ci po tym lepiej.
– A jest sens? – Mimo jego sprzeciwów podniosła się na łokciu i poważnie spojrzała mu w twarz. – Przecież do tego dążymy.
Rysy Orobasa zmiękły.
– Ale nie do twojego bólu – mruknął, obejmując dłonią jej twarz. – Po dwakroć wolę przejąć twoje cierpienie, niż patrzeć, jak odbija się w twoich oczach. A skoro nie mogę, to spróbuję chociaż w ten sposób ci pomóc, okej? Nie zmniejszymy tym tempa przyrostu Krzyża, tylko efekty uboczne.
Pomarudziła cicho, ale ponownie położyła się na brzuchu.
– Dobre? – zapytał, śmiejąc się tylko trochę, bo jęczała skandalicznie głośno na mały masaż jaki dorzucił do wcierania maści.
– Nie waż się przestawać – sapnęła, wbijając uśmiechniętą twarz w poduszkę.
Cokolwiek Rafael przelał w tę maść, działało aż za dobrze. Desi była na haju. Pocałował kark kobiety, ostatni raz przesuwając dłońmi po jej plecach. Maść praktycznie zniknęła z jego dłoni, wsiąkając w ciało kobiety.
– I jak?
– Mogłabym przenosić góry – wymamrotała w poduszkę. – Ale tak za pięć minut, bo jestem potwornie głodna.
Uśmiechnął się i pociągnął ją do pionu – to była prośba, którą z łatwością mógł spełnić.
Dwa kolejne dni spędzili w ciągłym napięciu. Desdemona smarowała się jeszcze pięciokrotnie maścią Rafaela, prawie wykańczając całe opakowanie, ale nacisk wzmógł się do tego stopnia, że ledwo znosiła dotyk – swój oraz jego. Zakon również zaczął powoli pojawiać się w mieście – monety prutha oraz apatyty wciąż działały i byli bezpieczni, lecz Orobas widział, w jak zastraszającym tempie ta pierwsza ochrona zaczyna zanikać.
Głowił się i troił nad tym, w jaki sposób najlepiej zapewnić bezpieczeństwo Desdemonie, gdy wszystko inne zawiedzie. Największą obawę wzbudzało w nim widmo Krzyża, który zacznie na niego oddziaływać. Samą nadzieją czynu nie nakarmi i jeśli okaże się, że broń od razu go pokona...
Musiał prędko zejść z tej ścieżki czarnowidzenia, bo niczego nie osiągną.
W kierunku Devil's Thorne spacerowali trzykrotnie. Droga od ich domku wolnym tempem wynosiła niecałe czterdzieści minut. Jezioro, do którego docierali za każdym razem, promieniowało czystą mocą, jakiej będą potrzebowali.
– Tutaj zerwiemy krąg – powiedział za pierwszym razem, gdy jego stopy stanęły niemal na linii wody. Miał ochotę wskoczyć w chłodną toń, ale wiedział, że ta pociągnęłaby go do ryzykownych zachowań. W takich miejscach Kotwiczenie było prostsze niż wzięcie kolejnego oddechu, a nie chciał wywierać na Desdemonie teraz takiej presji.
Mieli plan działania, wyznaczyli sobie najszybszą trasę, którą ruszą nad jezioro. Czekało na nich zatankowane auto, którym podjadą część trasy, a dalej już przebiegną. Na miejscu przygotowali prowizoryczny krąg, nożyce, wodoodporne zapałki oraz kilka świec.
Noc przed tym, jak apatyty wróciły do pudełka a wybite na monetach znaki kompletnie się zatarły, leżeli w swoich objęciach. Żadne nie chciało się poruszyć, żeby nie stracić tego kontaktu. Czuli niepokój oraz rosnącą grozę – niepewność prawie ich dusiła. Orobas okrył ich skrzydłami, trzymał Desdemonę tak blisko swojego serca, jak tylko był w stanie. Demoniczna esencja w nim wiła się z niepokoju, nie chciała stracić Desi, chociaż przeraźliwie bała się Krzyża.
W żadnym eonie życia nie podejrzewał się o taki fatalizm. Liczył za to, że może się miło rozczaruje, jeśli będzie myślał o najgorszym.
Dzień zaczynał się promiennie, temperatura także już rosła, choć była dopiero ósma rano. Desi zjadła ze dwa gryzy, gdy oboje jednocześnie spojrzeli na pudełko.
Apatyty pojawiły się na swoim miejscu.
Poderwali się z miejsca, jakby ćwiczyli to miesiącami, a nie przez kilka dni. Mieli kilka minut przewagi nad tym, który umieścił w Desdemonie Krzyż. Jeśli ustalą ich współrzędne, będzie po nich – najgorsza była walka z czasem. Nie mieli w końcu pewności jak blisko był Generał, ani czy w ogóle zjawił się w miasteczku. Jeśli posłał wyłącznie swoje minionki, to praktycznie mieli zapewnione zwycięstwo. Ta przewaga czasowa da im wszystko.
Jeśli Izjasz był w mieście... Cóż. Nie bez powodu Orobas zabuksował na podjeździe. Drzwi samochodu ledwo zamknęły się za Desi, a on już był gotowy do odjazdu.
Pot rosił jego czoło, dłońmi mocno ściskał kierownicę.
– Jak się czujesz? – ochryple zapytał kobiety, chociaż kątem oka widział, że ręce jej drżały.
– O to samo mogę zapytać ciebie – odburknęła, równie ściśniętym głosem. – Wygładzasz, jakbyś miał się zrzygać.
– To z nerwów.
– Aha, zdenerwowany demon, nic nadzwyczajnego – wymamrotała pod nosem, wycierając ręce o miękki materiał spodni, które miała na sobie.
Bardzo szybko natrafili na pierwszy oddział Akolitów. Wystarczająco mały, by jednego z nich przypadkowo rozjechać, kiedy trafił mu pod koła. Desi zassała gwałtownie oddech, oglądając się przez ramię. Trójka mężczyzn stała nad pokiereszowanymi zwłokami. Kobieta zauważyła, że jeden z nich unosi rękę do twarzy.
– Cholera, dzwonią do kogoś! – zawołała.
Karoseria z jego strony przeraźliwie zazgrzytała, gdy wjechała w nich inna terenówka. Desi krzyknęła, przytrzymując się deski rozdzielczej. Samochód, którym kierował jeden Akolita, starał się ich zepchnąć do rowu.
– Masz wybuchnąć jego opony! – Desdemona rozkazała wysokim tonem, łapiąc się za bark. Orobas także poczuł fale bólu, ale zepchnął to tak głęboko, jak tylko mógł. Wykonał rozkaz, a samochód za nimi cały wybuchł. Poczuł, że z oka cieknie mu krwawa łza. – Uważaj!
Uważał, ale nie było szans, żeby powstrzymać kraksę. Obrana przez nich droga była pułapką – z jakiegoś powodu, pewnie któryś cholerny kret dał im znać, bo obstawili całą drogę do Devil's Thorne.
Kolczatka automatyczna rozwinęła się szybciej, niż Desi mogła ostrzec prowadzącego demona.
Prędko złapał kobietę za ramię i przeniósł ich kawałek dalej. Niezbyt daleki, ponieważ ból płynący z Krzyża Pańskiego na chwilę zaćmił mu umysł. Orobas czuł gorycz i popiół na języku, przed oczami latały mu mroczki. Schował za sobą Desdemonę, gdy natarł na niego pierwszy Akolita.
Bass walczył z nimi mechanicznie – rozluźnił swój umysł i wyczuł, że była ich włącznie szóstka. Musieli oczekiwać na nich w rożnych punktach w jakimś oddaleniu do góry.
Po szóstej śmierci Bass praktycznie pluł krwią. Chwiał się na nogach, a fala za falą płynąca z Krzyża chciała go powalić na kolana. Desdemona doskoczyła do niego tak szybko jak tylko mogła. Zarzuciła sobie na barki jego ramię i aż stęknęła.
– Kurwa, za wielki jesteś, nie uniosę cię na strażaka – stęknęła, gdy zachwiał się ostatni raz.
Bass spuścił na nią zmęczone spojrzenie, uśmiechając się niewyraźnie.
– Mam dziwne déjà vu, a ty?
Prychnęła, całując go delikatnie w podbródek.
– Jakby cała wieczność minęła od tamtego dnia, co nie? – Potarła dłonią jego pierś i przycisnęła do niej swoją twarz. – Wytrzymaj, dopiero połowa drogi.
Orobas przypomniał sobie o prezencie, który dostał od Lilin. Wyciągnął flaszeczkę z Nicości – z niepokojem zauważył, że przyszło mu to z niemałym trudem. Desi przytrzymała go w miejscu, gdy odkorkowywał butelkę i wyżłopał zawartość prawie na raz.
Ogień przeszył całe jego ciało, wyzierał z najmniejszych porów, uszu i miał wrażenie, że wydostał się oczami.
– Ja pierdolę, co te anioły popijają – charknął ciężko, Desi przytrzymała Orobasa w miejscu. Butelka rozpadła się w maleńkie iskry, które uniosły się w powietrze. – Szybko, biegniemy dalej.
Zaczął szybko odczuwać, że nabierał nowej, nieziemskiej energii. Dosłownie czuł wręcz chorą euforię. Dalej miał wrażenie, że Krzyż chciał go poszatkować na kawałki, ale jednoznacznie był od tego odpowiednio zdystansowany.
Chociaż nieźle się nagimnastykowali w łóżku, trucht nad jezioro sporo kosztował Desi. Resztę drogi Orobas przebiegł z nią na rękach. Nie miał czasu, by przerzucać ją sobie przez ramię – prawa ręka, na której opierała ciężar swoich pleców, zaczęła go tak kurewsko boleć, że nawet lek rafaelowy nie uśmierzał bólu.
Na widok spokojnej tafli jeziora mógłby załkać ze szczęścia. Podrzucił Desdemonę w swoich ramionach, żeby poprawić chwyt i praktycznie sprintem przebiegł ostatnią część.
Kobieta dyszała ciężko, pot oblewał całą jej twarz, spływał po szyi oraz dekolcie.
– Jesteśmy na miejscu, widzisz? – wysapał, sadzając ją na wielkim głazie, który przytaszczył tak blisko kręgu, jak tylko mógł. Dolna warga Desi zadrżała na ten widok, więc ją pocałował. Syknął, gdy przeszyła go setka igieł.
– Musimy się śpieszyć – załkała. Każda zmiana pozycji bolała ją coraz mocniej. Orobas przytrzymał twarz Desdemony i spojrzał uważnie w jej oczy. Złapała za jego dłonie, kilka łez wylało się na jego palce. – Nie damy im... wygrać. Skończmy z tym. Z nimi. Koniec z bólem i strachem.
– Na zawsze – szepnął.
Na zawsze koniec z tymi draniami, na zawsze będzie blisko niej. To była jego własna obietnica, przekonanie, że tak właśnie się stanie.
Po prostu musiał pocałować ją jeszcze raz. Brakowało mu czasu, żeby wyjaśnić kobiecie, co dokładnie się za tym kryło – miłość, oddanie, obietnica. Nie pożegnanie, był daleki od tego. Musiał myśleć, że to ostatnie, co się miedzy nimi wydarzy.
Niemal potykali się o siebie i własne nogi, tak spieszyli się z zamknięciem przygotowań. Najważniejszy był krąg, w którym musieli ponownie stanąć.
– Tylko pamiętaj – starał się nie brzmieć zbyt szorstko, albo nerwowo. Desdemona nie potrzebowała dodatkowego stresu oraz strachu. – Musisz przerwać krąg także fizycznie. Kopnij kamień, podnieś go, bylebyś to zrobiła.
Przedramieniem otarła pot z czoła, ale chwilę później i tak była cała nim zroszona. Trawiła ją silna gorączka, twarz miała niezdrowo pobladłą, ale punktowo znaczył ją rumieniec.
– I zgasić świecę, żeby nie sprowadzić na siebie nieszczęścia – roześmiała się chrapliwie, gdy złapała za nożyce oraz świecę. – A bynajmniej nie większe, niż do tej pory nade mną wisi.
– Desdemono... – spojrzał na nią z wyraźnym bólem w sercu i oczach.
Machnęła na niego ręką.
– Wiem, wiem, po prostu się stresuje – zapewniła, wycierając dłonie o spodenki, przekładając atrybuty z jednej dłoni do drugiej. – Pamiętam słowa oraz kolejność.
– Dzielna dziewczynka – wymruczał, a ta, ostatni raz, posłała mu złowrogie spojrzenie.
A potem wkroczyła do kręgu.
Dreszcz przeszył całe ciało Orobasa i niemal jęknął. Poczuł jak obroża zacisnęła się na jego gardle, do tego jakby ze sprzeciwem. Uniósł dłoń, żeby musnąć palcami gardło.
– Zapal świecę – Desdemona zażądała ochrypłym, spiętym głosem. Odruchowo mu podziękowała, gdy płomień zalśnił czerwienią i zmienił się w bardziej naturalny kolor. – Jesteś gotowy?
Kącik ust Orobasa drgnął, gdy zaczęła ogrzewać ostrza nożyczek nad płomyczkiem.
– Na ciebie, Desdemono, zawsze – pochylił przed nią głowę.
– Ja... – powiedziała nagle osłabła, ale przerwała szybko, ponieważ w lesie rozległ się huk.
Prośba, jaką skreślił do Lilina nie była jedyną. Wiedzieli, że będą potrzebować sygnału ostrzegawczego, gdy Zakon zanadto zbliży się do jeziora. Technologia w otoczeniu Desdemony trzy dni temu zaczęła szwankować i wczoraj Orobas desperacko poprosił o coś, cokolwiek użytecznego spod rąk Michaela.
Nie mieli żadnej pewności, czy relikwie, które im podarował, zadziałają. Na całe szczęście tym razem fortuna im sprzyjała. I robiła to z wybuchowym wdziękiem, sądząc po huku i dymie, który uniósł się ponad lasem.
Orobas zachęcająco skinął Desdemonie, a tatuaże prędko przemienił w swoje skrzydła. Ostatni raz oboje objęli się wzrokiem. Tęsknota, jaką widział w oczach kobiety, gotowa była powalić go na kolana.
– Przerwij krąg, Desi. Teraz – ponaglił ją z niemałym bólem.
– Oddaję cię światu, tak jak cię z niego zabrałam – powiedziała drżącym głosem, świeca w jej dłoni niebezpiecznie drżała, lecz jej nie upuściła. Przecięła nożycami powietrze nad płomieniem, mówiąc: – Oddaję ci twoją wolę, już do mnie nie należy.
– Dobrze, Desi! – zachęcił ją gorąco. – Jeszcze chwila.
Żałował, że nie mógł teraz dotknąć kobiety, nie tylko ze względu na rytuał zerwania, ale i Krzyż. Miał wrażenie, że na języku wyczuwał popiół i siarkę. Odzyskiwał wolę, choć wszystko w nim się temu sprzeciwiało.
– Uch, tak, tak... – zamrugała gwałtownie patrząc w tlący się knot. – Zrzekam się prawa do ciebie – ciachnięcie, przez jej twarz przemknął cień bólu. – Już do mnie nie należysz – kolejne ciachnięcie, a Desi gwałtownie zamrugała. Ona nie czuła tego tak, jak on, ale coś ją dręczyło. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza i krzyknęła: – Czekaj, co z połową mojej duszy?!
Orobas by się roześmiał, gdyby nie wyczuwał nadchodzącego oddziału.
– Oddam ci całą swoją! – Pogonił ją gestem, w myślach całując ją po raz ostatni.
– Zakotwiczam się z tobą! – zawołała prędko z krwawymi łzami w oczach.
– Och moja piękna – westchnął zbolałym głosem, kiedy rozległy się dwa huki i trzeci, trochę późniejszy. Byli za blisko. – Za późno już na to. – Głos miał tak drżący, jak jej dłonie. – Nie mamy czasu.
I to nie takie proste jęknął do siebie w duchu, zły, że to nie było takie proste.
– Kurwa – Desi przeklęła siarczyście, po czym opuściła głowę wściekła i zrezygnowana. Przytaknęła, ale zajęło jej kilka gwałtownych wdechów, nim mogła kontynuować zerwanie kręgu.
Im więcej woli odzyskiwał, im cieńsza była władza Desdemony nad nim, lepiej rozróżniał skłębioną masę bijących serc. Gdyby miał chwilę, mógłby się doliczyć dokładnej ilości, ale na oko były ich trzy tuziny.
Przedramieniem otarła załzawione oczy, krew ciekła jej z nosa. Chrapliwie odetchnęła i zaczęła się wycofywać z kręgu. Piętą w końcu przerwała linie.
Coś pękło w Orobasie.
Upuściła nożyce na kamienisty brzeg.
Spojrzała mu w oczu.
– Odejdź demonie, przepadnij demonie – wyszeptała dmuchając na drżący płomyczek.
Połączenie między nimi zostało zerwane, krąg wezwania przestał istnieć i Orobas był już wolny.
Desdemona oddychała ciężko, patrzyła na niego z niedowierzaniem, jakby oczekiwała... Czego dokładnie? Uśmiechnął się do niej kojąco.
Czuł wszystko. Kurwa, nie dziwił się dlaczego mieli zawsze od razu kierować się do Nicości, by oddać zebraną moc. To, co się w nim znajdowało... Och, miał ochotę krzyczeć z euforii. Desi nie mogła zobaczyć tego, co się w nim znajdowało, ponieważ nie dało się tego uchwycić ot tak.
A on czuł, czuł, czuł...
Szybko odwróciła od niego spojrzenie – od lekko falujących skrzydeł, od iskier, które sypały się z koniuszków jego palców, daleko od oczu, które wyglądały jak ciemne rozżarzone węgliki.
Patrzyła na linię lasu, też ich słyszała. Nie zachowywali się cicho, nie mieli żadnego powodu, żeby się ukrywać. Wiedzieli po co przychodzili i najwyraźniej nie mieli zamiaru odchodzić stamtąd bez niej.
Desdemona krzyknęła, dłońmi złapała się za barki, chciała sięgnąć dalej, do Krzyża. Ustawił się tak, by z łatwością zasłonić sobą kobietę. Nie czuł się bezbronnie, nie zwracał uwagi na to, co Krzyż Pański próbował z nim zrobić. Chociaż płakał krwią i żarem, a jego skrzydła się tliły, nigdy wcześniej nie był tak silny.
Och, ależ smakowała ta potęga. Drżał z przejęcia, dłonie rwały się do dzieła.
Orobas patrzył jak wylewali się z lasu w luźnej formacji, bezładnie rozrzuceni niczym małe, nic nieznaczące punkty. Tylko jeden z nich miał twarz. Wybiegł z lasu dopiero za drugim rzędem swoich Akolitów.
Mały, cholerny tchórz.
Moc rosła w Orobasie, czuł niemal się tak, jak słońce. Piękne z oddali, lecz tak śmiercionośne w odległości, jaka była między nim a Zakonem.
Spojrzenie jego oraz Izjasza się zetknęły.
– Niespodzianka, skurwysynu – warknął, promieniejąc blaskiem.
************
Ostatni rozdział i epilog przed nami... rany, jesteście gotowi? 😄
Dodam je jutro o godzinie 17, żeby nie dręczyć Waszych kochanych dusz 🥰❤️❤️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro