Rozdział 18. Pan piekielna rada
Nie była w Kansas, ani nawet na Ziemi. Spacerowała właśnie ramię w ramię z samym władcą Piekła, złem wcielonym, według części ludzi. Nieważne, jak niedorzeczne to było, że powinien jej się włosy jeżyć na głowie... Cóż, pomimo tego wszystkiego Desdemona nie bała się go ani trochę. Nie lękała się miejsca, w którym właśnie była, ani demonów, którzy ją obserwowali.
Desi miała wrażenie, że zatoczyła pewnego rodzaju krąg. Co było ironiczne, bo uważała, że do tej pory przebywała w piekle na Ziemi, a teraz tak po prostu się w nim znajdowała.
To tylko podkreślało wagę fatalistycznych przekonań – te nigdy nie wnosiły niczego dobrego do życia. Ona dorobiła się przystojnego demona na smyczy i samego szatana jako kompana do popołudniowego joggingu.
Rewelka.
Z tempem ich „spaceru" nie żartowała. Lucyfer sadził naprawdę ogromne kroki przez ogród. Wyglądał jednak na zaskakująco spokojnego, więc to pewnie tempo, do którego przywykł, bo kochał patrzeć, gdy mizerne istotki ledwo za nim nadążały. W jakiś sposób wpłynął na jej ciało i oprócz pulsowania w barku nie czuła już bólu – niestety nie polepszył kondycji Desi.
Chociaż wystarczająco naraziła się w przeciągu ostatniej godziny, odważyła się rzucić:
– Chcesz mnie zamęczyć, żebym podczas tej rozmowy nie miała siły mówić? – zasapała, a Lucyfer zatrzymał się gwałtownie.
– Proszę o wybaczanie, jesteś tak irytująca, jak wszystkie moje demony i prawie zapomniałem, że nie masz ich wytrzymałości – odparł, zerkając na nią z góry.
W jego oczach błyszczała gorejąca iskra, ale uśmiech miał przekorny.
– Chyba zaczęliśmy ze złej stopy – burknęła, czubkiem trampka, kręcąc koła na bruku.
Nie miała pojęcia, co to był za kamień, był ciemny i poprzetykany opalizującymi, karmazynowymi żyłkami. Pod stopami Lucyfera rozświetlał się mocniej przy każdym kroku.
– Bardzo łagodnie o tym mówisz, ale udajmy że się zgadzam. – Kiedy uniosła na niego spojrzenie zauważyła, że się uśmiechał i wcale nie wyglądał podejrzanie. Na przykład jak ktoś, kto chciałaby ją utopić w pobliskim kotle ze smołą, przysypując toną siarki. – Chodź, usiądźmy.
Wskazywał na pergolę, znajdującą się w odległości może pięciu kroków. Pod łukiem uginającym się od mięsistych, gęsto rosnących liści wielkości jej dłoni, znajdowała się ławeczka. Kwiaty, które kwitły w listowiu ciężko przyszło ludzkim oczom zauważyć. Dopiero kiedy Desi usiadła, w oczy rzuciły jej się płatki – leciutko trzepotały i były niewiele jaśniejsze od jadeitowego koloru liści.
Cały ogród był zachwycająco piękny, lecz Desdemona miała wrażenie, że nie może się nim cieszyć w pełni. Abstrahując od szaleńczego biegu za szatanem, miała wrażenie, że na jej głowę w kilka chwil zwaliło się po prostu wszystko. Czuła ulgę, że już wiedziała, ale także było w niej za dużo przerażenia, ponieważ dalej finał tej historii wisiał pod ogromnym znakiem zapytania. Dodatkowo najeżonym ostrymi kolcami.
W odległych marzeniach mogła tylko sobie wyobrazić zwiedzanie Piekła. Takie wakacje all inclusive o których nawet nie wiedziała, że potrzebuje.
Przez chwilę siedzieli w ciszy. Lucyfer kontemplował nad tym, co sobie tam knuł w ich przypadku, a ona... Desi po prostu nie wiedziała jak powinna zabrać się do tej rozmowy. Sytuacja była groźna, ale musiała wierzyć w to, że wciąż miała szansę na powodzenie. Nawet jeśli jej wynik to: albo umrze, albo przeżyje – chorągiewka na tym wietrze co rusz zmieniała kierunek.
Nabierała głębokie, uspokajające oddechy wyczuwając specyficzny zapach tego ogrodu. Nic tu nie pachniało po prostu trawą czy słońcem. Aromaty mieszały się jednocześnie w coś roślinnego i egzotycznego, niczym sensualne perfumy, które przy jednym hauście za dużo są w stanie odebrać zmysły. Nieboskłon też był fascynujący – bo czy faktycznie patrzyła na coś takiego, jak na Ziemi? Czy przypadkiem ten firmament nie był bardziej czerwony, bardziej fiołkowy a może szklany? Mieniło jej się przed oczami od mnogości nowych doznań.
A mimo to ten klimat działał na nią kojąco.
Piekło, to które do tej pory miała okazję zobaczyć, po prostu jej się podobało.
– Jak wiele wiesz o Kotwiczeniu? – Głos Lucyfera przeraził ją tak samo, jak pytanie.
– Jezu, nie znowu – wymamrotała bardziej do siebie. Starała się znowu nie panikować przez biblijne okrzyki, ale trudno to z siebie wykorzenić. – Zaczynam mieć wrażenie, że to wszystko jest jakąś jedną wielką zmową.
Lucyfer splótł dłonie na udach, śmiejąc się pod nosem.
– Skoro aż tak wiele osób o tym mówi, to może jednak dobra opcja? – Brew demona drgnęła, patrzył na nią spod rzęs.
– Związanie się z kimś obcym, na wieczność? No nie wiem... – Zakłopotana zaszurała trampkami.
– Czyż nie po to go w głębi duszy wzywałaś, iskierko? – Zapytał z zaciekawieniem. Odwróciła twarz w kierunku alejek ogrodu, gdzie mignęła jej jakaś postać. – Paląca posiadania...
– Nie osoby! – zawołała gwałtownie, patrząc na niego w szoku.
A może ma rację?
Nie, nie mógł.
– Dobrze więc, że jest demonem i te ramy się go nie imają – kąciki ust szatana znów drgnęły. Ale z niego śmieszek. – Nie rozkażę ci, co masz zrobić. – Zaskakujące mruknęła w myślach. – Nie jestem twym panem. Ale nie odrzucaj tej sposobności teraz, dobrze?
– A jemu byś rozkazał? – uniosła butnie głowę.
– Gorąco bym do tego zachęcał. Zdaję sobie sprawę z tego, że się boisz. Ten strach smakuje słodyczą nadziei, wiesz? Jednak cokolwiek postanowisz, musisz zerwać przyzwanie, by Bass nakierował całą moc na Zakon. Ich śmierć będzie impulsem dla Nieba, przez co Archaniołowie skupią się na prawdziwej pracy, a nie na światłoskrzydłych dramatach.
To akurat interesowało ją najmniej, ale rozumiała, że w kwestii demonicznego władcy, ten piekielny grajdołek bardzo się dla niego liczył. Zastanawiała się jednak nad jednym, bo nie dawało jej to spokoju. Wszyscy mówili o Kotwiczeniu, ale przecież do momentu zerwania kręgu miała Orobasa dla siebie, prawda?
– Dlaczego wszyscy tak często i chętnie mówicie o tym Kotwiczeniu? – zapytała cichym, ostrożnym głosem. – Rozumiem, że jest to dla was rzecz święta, ale... – Odetchnęła głęboko i lekko obróciła się w stronę demona. – Lucyferze, o czym mi nie mówisz? Co się stanie po zerwaniu kręgu bez kotwiczenia?
Na początku ociągał się z odwzajemnieniem spojrzenia, ale gdy w końcu to zrobił, dreszcze spłynęły w głąb niej. Miała wrażenie, że wręcz dotknął jej duszy i nie było to najwspanialsze uczucie na świecie.
– Dobrze wiesz, Desdemono – powiedział przeciągłym, wyważonym tonem. – Nie wypieraj tego, ponieważ skrzywdzisz nie tylko siebie, ale i jego.
Zazgrzytała zębami ledwo powstrzymując się od zerwania się z tej ławki. W tym miejscu jednak nie miała gdzie uciec, więc musiała ratować się zaciśnięciem dłoni na udach. Paznokcie wbiła mocno w miękkie spodnie i twarde, napięte mięśnie. Ból ją bardziej zirytował niż otrzeźwił.
Ale Orobas mówił, że ma wybór, do niczego nie będzie zmuszony. Zwłaszcza do wskoczenia do nowego kręgu, podjęcia nowego przyzwania. Opierał się temu, co czuł od niej, gdy jeszcze nie wiedziała, że w ogóle spróbuje jeden narysować.
A co jeśli zrobi to, by zapomnieć? Co jeśli jej zbroja albo złośliwy nastrój zrazi go i będzie miał dość takiej smętnej, ludzkiej istoty jak ona? Nie była rozrywkową osobą, dłużej jęczała nad możliwością wyboru, niż po niego sięgała. Orobas mógł mieć szereg kobiet pod sobą, a teraz był z nią związany.
W głębi siebie czuła, że chciał tego, chciał jej, ale też była ta druga strona.
Ciemna moneta, która odbijała wszelką niepewność, która się w niej czaiła oraz koszmary, gotowe w każdej chwili ryknąć śmiechem w jej twarz. Co z tego, że Desi już wiedziała, czym były, one wciąż w niej, gdzieś na obrzeżach świadomości, egzystowały, ponieważ tak długo z nimi żyła.
Odchrząknęła cicho, nie mogla teraz pozwolić sobie na roztrząsanie tego wszystkiego.
– Skoro mamy czekać aż krąg napełni Bassa jeszcze większą ilością mocy, jaką możemy mieć pewność, że Zakon szybciej po mnie przyjdzie? – zapytała, potrzebując się skupić na konkretach.
Spojrzeniem przesuwała od krzaczka do drzewka, aż po odległe sylwetki demonów. Miała wrażenie, że zjawiło się ich tutaj więcej od momentu, w którym przybyli do Piekła.
– Ważne jest, by Bass był najsilniejszy, a Krzyż Pański ściągnął jak największy oddział Zakonu w okolicę – odparł. Lucyfer przesunął się, a luźny materiał jego koszuli musnął ramię Desdemony. – Wkrótce zostanie dostarczona do mnie pieczęć, która pozwoli ci swobodnie żyć, póki Krzyż nie osiągnie masy krytycznej.
Pokiwała w zadumie głową.
– Jak długo będziemy na to czekać?
Poczuła, że wzruszył ramionami.
– Ciężko to przewidzieć, dlatego jest sposób, by przyśpieszyć wzrost. Dzięki pieczęci będziecie bezpieczni. Wystarczy, że będziecie uprawiać seks... – powiedział konwersacyjnym, pogodnym tonem, a Desi zakrztusiła się śliną. Zaczęła gwałtownie kaszleć, patrząc na Lucyfera szeroko otwartymi oczami. – Skandaliczną ilość dobrego seksu.
Roześmiał się, cóż, szatańsko na widok jej miny.
Tak, haha, bardzo zabawne gdy ona walczyła o swoje życie.
– A-ale ruchaniem to chyba nikt jeszcze wojny nie wygrał? – wychrypiała ciężko, zaś śmiech Lucyfera rozniósł się daleko poza ogród, aż wszystkie demony stanęły w miejscu osłupiałe.
Może jednak przeżyje wkurzanie go.
**********
Jutro też kolejny o tej porze 🥰🤭
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro