Rozdział 15. Prosta droga do Piekła
Oczywiście w jej życiu teraz nie było nic normalnego, ale Desi nie mogła się nadziwić, że rozmawia z prawdziwymi aniołami. Nie żeby Bass był mniejszym fenomenem, ale jako demon jakoś do niej... pasował.
Ta trójka ugościła ich równie serdecznie, co Ifaaz i Milena. Niemal na każdym kroku upewniali się, czy wszystko z nią w porządku. Ta troska zaczęła ją dusić. Chcieli dla niej dobrze, życzyli Bassowi, by jak najszybciej wyzdrowiała i mogli po prostu cieszyć się sobą. Desi zaczęła czuć dziwnego rodzaju presję. W pewnym momencie Hank na raz wypił pół kieliszka wina, który mu został i zwrócił się do niej:
– Zechcesz mi towarzyszyć w spacerze po ogrodzie? Zobaczę jak z twoją mobilnością i wpływem bariery na brak – brzmiał niedorzecznie klinicznie, więc od razu się zgodziła.
Bass musnął palcami grzbiet jej dłoni, lecz nie odezwał się. Uwielbiała i wkurzała się na to równocześnie. Czasem po prostu chciała, by ktoś ją usadził w kącie i podpowiedział, co powinna zrobić. Albo w ogóle zrobić to za nią.
Dorosłość była do bani.
Dom trójki znajdował się na wzgórzu z widokiem na zieloną, rozległą dolinę. Wokół nie było żywego ducha, ale w oddali mogła zauważyć zarys miasteczka. To było bardzo prywatne, odosobnione miejsce. Jednocześnie wcale nie sprawiało wrażenia chłodnej twierdzy. Spacer z Hankiem był naprawdę przyjemny, prowadził ją przez ogród kwiatowy, do małej działki z ziołami oraz pola pełnego zbóż. Nie była pewna czy o tej porze roku powinny być tak dojrzałe i wysokie.
Hank zauważył jej zaciekawienie, a jego twarz złagodniała.
– Aniołom czy demonom na Ziemi nie jest łatwo, wbrew temu, co chcą mówić Zakotwiczonym – podjął łagodnie. – Zawsze w jakiś sposób muszą manifestować swoją moc. A miasteczkowy młynarz ani trochę nie narzeka na ziarna Shi, zmienia się w najlepszy chleb w okolicy.
Desi uśmiechnęła się, bezwiednie zastanawiając się, co musiałby robić Orobas, by na Ziemi czuł się dobrze. Kłosy łaskotały ją w opuszki palców, gdy przesunęła dłonią ponad zbożem.
– Ciężko ci było? – zapytała, wpatrując się w horyzont.
– W dziewiętnastym wieku, czy w świadomości, że należę do aniołów tak, jak oni należą do mnie? – skontrował lekkim tonem, podszytym nutą rozbawienia.
Desi parsknęła śmiechem, urywając sobie jedno źdźbło. Wsadziła je sobie za ucho i zaplotła dłonie za plecami.
– Dobrze wiesz, że odpowiedź: to wszystko i jeszcze więcej – odparła kwaśno, kopiąc kamyk, który stanął jej na drodze. Odetchnęła ciężko, ramiona kobiety wyraźnie opadły. – Czy... kiedy już Hannya przestały cię dręczyć, co się działo? Jak sobie poradziłeś bez tego strachu?
Hank popadł w zadumę, szedł z głową wysoko zadartą, dłonie trzymał w kieszeniach spodni, a twarz opromieniało mu słońce. Powieki miał przymknięte, lecz każdy kolejny krok stawiał bez cienia obawy.
– Bardzo łatwo przywyknąć do codzienności bez czegoś, tak jak podczas trwania tej rzeczy – powiedział cicho. – Nie byłem nękany tak długo przez Hannya jak ty, Desdemono. Pewnie dlatego tak szybko przeszedłem do normalności, bo dla mnie był to bardzo krótki epizod.
Poczuła cień goryczy, ale nie powinna się dziwić, że ktoś inny miał tyle szczęścia, gdy ona ciągle i ciągle cierpiała.
– Osiemnaście lat się to ciągnie – wyszeptała wbrew sobie.
– Dlatego powinnaś z kimś porozmawiać – Hank odparł tak łagodnie, aż wkurzająco. Zatrzymał ja delikatnie w miejscu i obrócił ku sobie. Jego mina łączyła w sobie fachowe współczucie lekarza oraz ludzkie serce. – Desi, to co się ci przytrafiło, było czystym okrucieństwem, które przenigdy nie powinno mieć miejsca.
– Ale miałam pecha – wykrztusiła z goryczą. Ku jej zaskoczeniu zgodził się.
– I to cholernego. Mam jednak nadzieję, że to nie powstrzyma cię przed związaniem się z Orobasem.
Zamrugała gwałtownie na te słowa. Mężczyzna jak gdyby nigdy nic podjął się dalszego spaceru. Otrząsnąwszy się, prędko do niego podbiegła. Nastąpiła na kamień i poczuła błyskawicę bólu rozchodzącą się promieniście od baku, ale rozeszło się to po niej kilka sekund później. Zmusiła się, żeby nie myśleć o narośli.
– Dlaczego uważasz, że się z nim zwiążę? – zdziwiła się. – Po prostu przyzwałam do go kręgu...
Kącik ust Hanka drgnął, ale przywdział profesjonalną maskę.
– Dla postronnej osoby jest to bardzo oczywiste, Desdemono, ale nie będę ci truł nad głową, oczywiście – zerknął na nią, lecz nie dodał nic więcej. – Ty to widzisz inaczej, ale na razie dzieje się za dużo, byś mogła skupić się na tych emocjach. Jest to całkowicie normalne i naturalne.
Desi zmusiła się do rozluźnienia nagle zaciśniętych pięści. Cholerny lekarzyna.
– Niech zgadnę, psychiatra? Powiesz mi, żebym zaczęła leczyć histerię?
Mężczyzna odchylił głowę do tyłu i wybuchnął przyjemnym śmiechem. Opromieniony słońcem, uradowany jej komentarzem sprawiał wrażenie tak eterycznego, jak jego aniołowie. Chociaż miał dość przeciętną urodę, to mogła zrozumieć co wizualnie ich do niego przyciągnęło – niechlujna szczecina była dość seksowna w połączeniu z tą elegancką koszulą i wiecznie zamyślonym spojrzeniem.
– Przysięgam na Hipokratesa, że idę z duchem nauki lecząc ludzkie serca – zerknął na nią i błysnął uśmiechem – kardiologicznie.
– A, wybacz – wymamrotała niechętnie, wywołując u niego niski chichot.
– Nie szkodzi, miło mi się rozmawia z kimś, kto też jest jedną nogą w tym świecie świadomości – mężczyzna odparł pogodnym tonem, ale nie mogła pozbyć się przeczucia, że było też w tym troszkę goryczy.
Rozumiała go, bo jak można tak po prostu sobie żyć mają świadomość, że wszystkie wierzenia tak naprawdę są prawdziwe? Egzystować między nimi, a nie tylko opierać się na samej sile wiary? Czasem, mimo wszystko, musi być to całkiem samotne.
– Mówiłeś, że żyjesz od dziewiętnastego wieku, Milena zna Ifaaza od czterystu lat... Czy stały związek z nimi sprawia, że stajecie się nieśmiertelni? – Nie przeszło jej przez usta, że ona też taka może się stać.
Wyczuwał jednak jej obawy.
– Jeśli podejmiemy się Kotwiczenia i postanowimy przyjąć ich długowieczność – przytaknął. – Ale tylko wtedy, nigdy inaczej. Jeśli postanowisz się Zakotwiczyć z Orobasem, będziesz z nim związana na poziomie, który ciężko jest sobie wyobrazić. Jednak to do ciebie należy decyzja: żyć po kres świata, czy wytrwać czas ludzkiej bytności i odejść.
Desi zmarszczyła brwi, zatoczyli już koło wokół posesji pod ochronną barierą, mogła już rozróżnić cegły, z których zbudowany był dom.
– A co z tymi drugimi?
– Po ludzkiej śmierci?– doprecyzował, a gdy przytaknęła, zatrzymał się w miejscu. Wiatr szarpał ich włosy, a w powietrzu mieszał się zapach roślin oraz ziół. – Odchodzą w niebyt, niezdolne do życia bez swoich Kotwic.
Desi gwałtownie zassała oddech.
– I ktokolwiek się na to decyduje?
Przez twarz Hanka przebiegł skurcz.
– Ludzie są rożni, tak samo jak ich decyzje. Nie mogę jednoznacznie powiedzieć, że nie wybierali takiego losu, nie znam wielu, zaś o wielu już się nie pamięta. – Głos miał poważny, Desi automatycznie wyprostowała się i odważnie spojrzała mu wprost w twarz, chociaż czuła wewnętrzne dreszcze. – Wybranie Zakotwiczenia to przywilej i błogosławieństwo, nikt do tego cię nie zmusi, Desdemono. Życie wiele mi odebrało, może mniej, może więcej niż tobie, ale oboje dostaliśmy od Niego wspaniałą szansę. Móc kochać, choćby przez kilka chwil, to jak odrodzić się na nowo. I nawet, gdy to przepadnie, będziesz znała już ten smak. Ludzie rożnie do tego podchodzą, ale dla mnie to cud.
Omiótł jej twarz spojrzeniem, jakby czegoś tam szukał. On sam minę miał tak nieczytelną, że nie była w stanie rozróżnić żadnych emocji. Ruszył w stronę domu, lecz Desi stała niczym wmurowana w ziemię. Poczuła złość, nadzieję i jeszcze więcej złości, że Hank z taktem, lecz na siłę, otworzył jej serce by tam zajrzeć.
Pieprzony kardiolog.
Nieintencjonalnie zostawił ją w ogrodzie. Chociaż zawahał się na progu ganku, nie zawołał za nią. Desi miała ochotę... Tak, miała ochotę siąść w miejscu i podumać, więc to zrobiła.
W tych domach Kotwic było coś tak kojącego, że najchętniej, gdyby tylko mogła, została w nich na dłużej. Pod warunkiem, że nikt nie będzie rozmawiał o uczuciach, zakochaniu, czy połączeniu się na całą wieczność.
W nikim, przecież, nie była zakochana. Ani trochę.
Cała wieczność z Orobasem to rzecz niedorzeczna. Desi była przekonana, że pozabijaliby się szybciej, niż rok się kończy!
Zamyślona dotknęła barku, sama niczego nie potrafiła tam wyczuć. Umacniała się w przekonaniu, że nie będzie żadnej wieczności, ani nawet jutra, jeśli nie usuną tego problemu. O samych Hannya nie wspominając. Wizja odwiedzenia Lucyfera nie wydawała się nawet w połowie tak przerażająca, jak powrót koszmarów oraz bólu.
Nie może być w końcu aż tak zły, co nie? Lia nie sugerowała by rozmowy z nim, gdyby było to coś gorszego od zwykłego spacerku... w dół.
Desi roześmiała się gorzko, trochę maniakalnie i ukryła twarz w dłoniach. Gorzej zawsze może być, ale żeby schodzić do Piekła, by się o tym przekonać, to już szczyt wszystkiego. Boczyła się jeszcze chwilę, czerpiąc pocieszenie z rozgrzanej ziemi oraz pięknego słońca, które chyba tylko dla niej wyszło zza chmur. Może i czekała na nią wieczność, ale teraz jej nie miała.
Niechętnie otrzepała pośladki z kurzu, po czym ruszyła w kierunku domu. Bass chyba wyglądał za nią, bo otworzył drzwi w sekundzie, w której wskoczyła na ganek. Obrzucił ją spojrzeniem dwukrotnie od stóp do głowy. Miała ochotę przewrócić oczami, ale wyłącznie ścisnęła jego dłoń.
– Nic mi nie jest – mruknęła na wpół szczerze. Burza w jej głowie oraz sercu kiedyś się uspokoi, a cała reszta ułoży.
Przytaknął, chociaż widziała w jego oczach, że nie do końca wierzył w tę maskę, którą miała na twarzy. Zatrzymała się kilka centymetrów od niego. Swobodnie mogła prześliznąć się tuż obok, ale coś kazało jej się zatrzymać.
Bass pochylił się, cały czas utrzymywał z nią kontakt wzrokowy. Mogła przysiąc, że w jego jasnych oczach widziała odbicie siebie i ono promieniało ogniem.
– Nie ukrywaj się przede mną, Desi – szeptem poprosił. Bezwiednie uniosła rękę i przesunęła palcami po jego mocnej szczęce oraz miękkich włoskach na karku. Powoli ułożyła ją na sercu demona, które zdawało się bić coraz szybciej i szybciej przez ten dotyk.
– Staram się, Bass. Non stop o to walczę – odparła i to była jedyna prawda, na którą była teraz gotowa.
Przytaknął z wyraźnym ociąganiem i zaprowadził ja do salonu. Hank przyciszonym głosem rozmawiał o czymś z Shirerielem, głowy mieli pochylone ku sobie. Anioł obejmował go w pasie z wyraźną czułością oraz zaborczością. Shi przesunął rękę na kark mężczyzny i całując go w czoło, co było cholernie urocze. Szepnął do niego coś, na co mężczyzna się roześmiał.
Z krótkiego korytarza prowadzącego na tył domu zbiegła wesoło pogwizdująca Lia. Miała na sobie obcisłe, skórzane spodnie, dobrze dopasowaną koszulkę z długimi rękawami – coś na kształt skórzanego pancerza. Desi zdążyła zauważyć pas z nożem przytroczonym do uda, rączkę sztyletu wystającą zza wysokich, wiązanych butów, oraz coś, co zdecydowanie było pasem z mieczem, który przecinał ją na piersiach. Zdobna, piękna rękojeść wystawała ponad głową anielicy. Kończyła właśnie zawiązywać warkocz, gdy Shi krzyknął:
– No chyba, kurwa, nie!
Spojrzała na niego jaśniejącymi, niewinnymi oczami z niezrozumieniem.
– Co nie? Wrota są za barierą, nie wiadomo co się tam czai – odparła, jakby to była najklarowniejsza rzecz w całym tym świecie.
Anioł oraz Hank wymienili spojrzenia. Lekarz podszedł do Jalalii i objął ją w pasie, gestem podobnym do tego, jakim wcześniej został obdarzony.
– I nie powiesz nam, że przypadkiem chciałaś też zajrzeć do Piekła, prawda? – Uniósł wysoko brwi, gdy od niechcenia zaczęła strzepywać z jego piersi nieistniejące paprochy. – Och, kłopotku, nigdy nie chciałem stawiać ci ultimatum, ale na litość... wszystkiego, nie pchaj się tam, dobrze?
Niefrasobliwa mina anielicy spełzła prędko zastąpiona hardym zaciśnięciem ust.
Orobas i Desi, jakby mieli jeden umysł cofnęli się o jeden kroczek, a potem o kolejny dla pewności. Związek tej trójki wydawał się pozornie taki naturalny, pozbawiony problemów. Może i Hank przeszedł do porządku dziennego z tym, jak dręczyły go Hannya, ale wychodziło na to, że skrywali w sobie długą, kręta historię.
– Moja miłości, on już nie istnieje, nie musisz go szukać – Shi zapewnił ją cichym, ochrypłym tonem. Objął ją oraz Hanka, ściskając ich ze sobą. – Nic nam nie grozi.
Uniosła spojrzenie na Orobasa i zauważyła, że patrzył na nich z niekłamanym smutkiem. Wyciągnęła dłoń i splotła swój mały palec z jego. Drgnął gwałtownie, spuszczając na nią swoje niezapominajkowe spojrzenie nim uśmiechnął się najlżejszym z uśmiechów.
Więcej nie potrzebowała.
Trójka jeszcze przez minutę, nie więcej, cicho coś do siebie mówiła i dopiero zrzędliwe jęknięcie Lii niech wam będzie sprawiło, że na nich spojrzeli. Do jakiegokolwiek porozumienia doszli, niezbyt podobało się anielicy, co sprawiało, że Desi czuła do niej jeszcze większą sympatię. Miała dziwne wrażenie, że razem z Mileną byłyby dość sporym powodem do bólu głowy ich facetów.
Jalalia spojrzała na nią i obie uśmiechnęły się na raz.
Shi przeklął cicho pod nosem.
– Nie mogą spędzić razem dłużej, niż pięć minut, w samotności.
– Zgadzam się – burknął Orobas, zarabiając szturchnięcie łokciem w brzuch. – To tylko taka luźna obserwacja, schowaj pazurki, uparta kozo.
Posłała mu znaczące spojrzenie, na co zatrzepotał niewinnie rzęsami. Starała się na niego złościć, a nie uśmiechać, potwornie jej to utrudniał. Desi wsparła dłonie o biodra i mocno westchnęła.
– Mimo wszystko doceniam ten asortyment rzeczy do dźgania, nie wiadomo czy tutaj za nami nie przyszli, w końcu wiedzą, gdzie mieszkacie – Desi wypuściła z siebie głębokie, zmęczone sapniecie. – No i... tutaj czuje się dobrze, mam poczucie że coś jest nie tak, ale nie czuję bólu. Ale jeśli znowu będzie tak, jak po przekroczeniu bramy u Ifaaza?
Założywszy dłonie na piersi Bass przytaknął w zamyśleniu.
– Pierwsza fala jest najgorsza, potem powoli to schodzi, że jesteś w stanie mówić. Właśnie! – Gwałtownie zawołał odwracając się do Desi. – Zezwól mi na podejmowanie decyzji, gdy nie jesteś w stanie.
– Zezwalam? – odparła, a Lia lekko się roześmiała.
– Więcej uczucia, płomyczku!
Powstrzymała się od przewrócenia oczami i dodała poważnie:
– Kiedy jestem nieprzytomna masz pełną kontrolę nad swoją wolą. – Przez to, że obserwowała go uważnie zauważyła, że jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Mogłaby przysiąc, że zauważyła też rozbłysk obroży na jego gardle, tuż pod kolczykami. Prędko odwróciła spojrzenie, żeby się nie zaczerwienić. To nie powinno być takie podniecające. – Co dalej?
Jalalia cmoknęła swoich partnerów w usta i prędko ruszyła w stronę drzwi, żeby jej nie zatrzymali. Desi obejrzała się w kierunku stojących nieruchomo mężczyzn.
– Dziękuję za pomoc – zrzuciła znaczące spojrzenie na Hanka – i za ekspertyzę. Obiecuję, że postaram się nie ściągnąć nieszczęścia na Lię.
Shi prychnął, ale w jego oczach nie zobaczyła przekory. Gdy podszedł ku nim w miejscu, w którym wcześniej stał, zostało kilka kłosów. Chyba w ten sposób przejawiały się jego wzburzone emocje.
– Ona sama rusza w pogoń za nimi. Nie wahajcie się nas odwiedzić, zdrowi czy nie. – Desi uścisnęła jego dłoń. Skóra anioła była niczym nagrzana w parnym, lipcowym słońcu. Shi zwrócił się do Bassa i serdecznie się objęli. – Niech słońce zawsze wam przyświeca.
Bass spojrzał na niego z wdzięcznością. Zrozumiała, że musiało być to coś na kształt anielskiego błogosławieństwa.
– Wasze pragnienia się spełnią, Shi. Zobaczysz.
Z tymi słowami wyszli na zewnątrz do Jalalii, która wręcz wibrowała od niespokojnej energii. Podążyli w ślad za anielicą do tylnej furtki w niskim, kamiennym ogrodzeniu. Jej duże biodra kołysały się z wrodzonym wdziękiem, warkocz przy każdym kroku obijał się o szczyt pośladków.
– Gotowi? – zapytała, trzymając skobel w ręku, ale patrzyła tylko na Desi.
– Ani trochę – skinęła głową, by anielica ruszała. Ból ponownie zgiął ją w pół, a przez to, że była na niego przygotowana, nie krzyknęła. – Kurwa – sapnęła po chwili. – Nie słyszę krzyków.
Ją to akurat mocno pocieszało.
– Dasz radę iść? – Bass zapytał zatroskany.
– To jakiś kilometr w dół, nie więcej – Jalalia powiedziała, wskazując kierunek. Podłapała znaczące spojrzenie Orobasa i machnęła ręką. – Kogo uszy nie słyszą, tego dupa nie piecze. Lepiej, żeby nie wiedzieli, że to tak blisko.
Przez zwykłą grzeczność chyba wybrał, żeby się nie spierać. Desi już miała zapewnić, że da radę tam dojść, ale Bass niesamowicie szybkim ruchem porwał ją w ramiona. Ułożył ciało Desdemony niczym cenną pannę młodą i ruszył truchtem wraz z Lią. Ta co rusz oglądała się na nich, by upewnić się, że nic im się nie stało.
– Jesteś anielicą wojny, czy coś? – Desi zapytała, żeby odciągnąć myśli od własnego cierpienia. Niemal miała pewność, że z tego bólu powoli przechodziła już w stan odrętwienia, a to przerażało ją najbardziej.
– Nie, gdzieżby! – roześmiała się dźwięcznie. Odruchowo dotknęła pasa z mieczem. – Mówisz o tym? To naprawdę tylko do obrony. Jestem Anielicą Czystego Śpiewu. Nie brzmi to tak odjazdowo, jak wojny, ale też bywa przydatne.
– Śpiew koi duszę – wymamrotała Desi, tuląc policzek do piersi Orobasa. Spojrzenia jej i Lii spotkały się, a mina jej zmiękła.
– Co prawda, to prawda – przyznała, a Desdemona nie mogła się pozbyć wrażenia, że kryło się za tym o wiele więcej, niż anielica była w stanie przyznać. Szybciej, niż mogła się zdecydować na drążenie tematu, Jalalia przystanęła.
Desi zauważyła dwa kamienie, wysokie może na metr, o nieregularnych kształtach, jednak z pewnego rodzaju zamysłem, jakby specjalnie w ten sposób je wyciosano. Były stożkowate, lekko przekrzywione i ścięte.
– Nie czuć tu Piekła – Orobas zdziwił się, patrząc na to przejście. – W ogóle tu nic nie czuć, jesteś pewna?
Lia przytaknęła.
– Testowałam – przyznała. – To jest wręcz obrzydliwie proste. Natnij swoje dłonie i połóż na tych ściętych elementach. Kamień spija i rozpoznaje twoją krew oraz intencję. Wtedy otwiera się przejście, ale nie można się wahać, musisz od razu przechodzić.
Bass kiwał głową na te instrukcje, a potem zerknął w dół na Desi.
– Czy ja mam robić to samo? – zapytała ochryple, a na twarzy Jalalii odmalowało się zakłopotanie.
– Nie mam doświadczenia z wprowadzaniem ludzi do Podziemia, tym bardziej tędy.
Wpierw zacisnęła zęby, ale po chwili klepnęła Orobasa w pierś.
– Postaw mnie. – Rozkazała spiętym, ochrypłym głosem. – Obejmę cię nogami w pasie, będę się starała cię trzymać i nie spaść, dobra?
Bass omiótł spojrzeniem jej twarz, ale zgodził się bez dalszej dyskusji. Każdy najmniejszy ruch barkiem wywoływał najwięcej cierpienia. Gdy po całej wieczności słabymi kończynami obejmowała demona, głowę układając na jego ramieniu, mogła zacząć ponownie oddychać.
– Dzięki Lio, za wszystko. A teraz zmiataj do domu. – Anielica coś chyba mruknęła, ale Desi poczuła, że Bass się spiął. – Dam sobie już radę, pożycz mi nóż, nic więcej. Leć do domu, bo nigdy nie uruchomię portyku, jasne? Co za uparty aniołek... – mruknął, gdy Lia w końcu zniknęła im z oczu.
– Cecha wspólna nieziemskich istot – westchnęła mu do ucha, na co roześmiał się rozkosznie i klepnął ją w tyłek.
Nie miała siły mu oddawać. Za to szybko poczuła zapach jego krwi, nie wiedziała jak to możliwe, ale od razu rozpoznała tę woń. Odetchnęła i poczuła się tym niemal zahipnotyzowana. Niskim głosem ostrzegł ją, by się nie ruszała, ale nie mogła powstrzymać ciekawości.
Robił tak, jak instruowała go Lia, stał z dłońmi mocno przyciśniętymi do kamiennych głazów. Musiał się przygarbić, ponieważ sięgały mu ledwo do bioder. Coś mruczał pod nosem, zrozumiała po chwili, że się modlił i to w języku, którego nie znała, ale potrafiła pojąć słowa.
– Lucyferze, błagam, usłysz i dopomóż, tylko tyś naszą nadzieją – to było ostatnie, co usłyszała, nim ogarnęła ich obezwładniająca ciemność, oraz blask, a potem przedziwna nicość.
Desi krzyknęła, ramiona Bassa objęły ją mocno, przyciskał kobietę do swojej piersi jakby mógł ją tam ukryć.
Trzęsła się w jego ramionach, dyszała ciężko, ale żyła, cholera, ona żyła!
Zaczęła śmiać się z niedowierzania. Orobas odsunął ją od siebie delikatnie, dłońmi odgarniał włosy z jej twarzy. Zobaczywszy, że twarz miała bladą, ściśniętą w bólu, lecz przytomną, zaczął delikatnie całować Desi. Pozwoliła mu na to, ale szybko poczuła się zmęczona od trzymania się go w ten sposób.
Pomógł jej zejść i wspierał Desdemonę, by stała prosto.
– Prezentuję ci Piekło, moja miła – szepnął do jej ucha. – Oto ogrody lucyferowe.
Nigdy nie widziała czegoś tak pięknego. Tak, zieleń na Ziemi była wspaniała, ale to, na co teraz patrzyła nie było czymś, co człowiek mógł od razu przyswoić.
Tym razem brakowało jej tchu z wrażenia, mogła go w ogóle nie odzyskać tylko upajać się tym widokiem. Część kwiatów opalizowała, jakby składała się z podświetlanych kamieni szlachetnych. Inne na jej oczach zwijały się i rozwijały w rytm zwolnionego bicia serca. A zapach... Jednocześnie czuła tak wiele aromatów, lecz żaden nie był na tyle mocny, by przyprawić ją o mdłości.
– Coś wspaniałego – wyszeptała, lecz były to zbyt małe słowa. Bass ucałował bok jej głowy.
– Trudno mi się nie zgodzić, ludzka dziecino – głos, który rozległ się za nimi był jednocześnie przerażająco groźny i potwornie uwodzicielski.
Desi zaczęła się od samego brzmienia trząść.
– Jak? – Jęknęła z przeszywającym duszę bólem, gdy odwróciła się na pięcie i go zobaczyła.
To nie było przyziemne piękno, ani nawet boskie. Jej oczy nie mogły pojąć, na co dokładnie patrzyła, bo chociaż wyglądał jak człowiek, nie było w nim nic ludzkiego.
Desdemona była świadoma tego, że się rozpłakała.
Kolana miała słabe, utrzymywała ją wyłącznie siła Orobasa. Czuła się niegodna, żałosna, zbyt malutka, by stać przed jego obliczem. A jednocześnie miała wrażenie, że jeśli opuści twarz oraz spojrzenie, już nigdy nie dostąpi w życiu ani szczęścia, ni żadnej pomyślności.
Serce jej krwawiło, uczucia rozsadzały pierś.
– Cóż to za nieszczęście mi przynosisz, ptaszyno? – Głos Lucyfera rozległ się wprost w jej duszy.
Orobas warknął gniewnie.
– Panie mój przestań ją krzywdzić! – Desi nie wiedziała, dlaczego on się na niego złości. Jak można mieć cokolwiek przeciw Lucyferowi, tej perfekcji? – Nie po to łamałem etykietę!
Śmiech Lucyfera sprawił, że i ona się uśmiechała, a oczy chyba łzawiły jej krwią. Nie miała żadnej pewności co do tego, co właśnie działo się z jej ciałem.
Wyciągnął ku niej dłoń, nad palcami zawisł mu przepiękny kwiat o promienistych płatkach.
Nagle znalazł się przed nią, wokół niej, aż była w nim zamknięta i
mogła
po
prostu
śnić
*********
Ten tydzień nie ułożył mi się tak, jak chciałam, ale już wychodzę na prostą i dziś pierwszy rozdział, jutro kolejny 🥰
Z fajniejszych rzeczy oczywiście się "przeliczyłam" i finalnie będą do czytania 23 rozdziały + epilog 💗🤭
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro