Rozdział 3. Zakon
Zdawał sobie sprawę z jednej, najważniejszej rzeczy – dopóki nie dotknie Desdemony, ani tym bardziej jej nie obudzi... cóż, o jego bezużyteczności będzie można napisać doprawdy bogate eseje, które potem Archaniołowie i Arcydemony będą pokazywać przez kolejne eony innym niebożątkom jako przestrogę.
Kolokwialnie rzecz ujmując oboje mieli kurewsko przechlapane.
Sam fakt, że Desi wciąż spoczywała nieprzytomna zbyt daleko od niego robił swoje. Musiał przyznać także, że Zakonnicy, którzy wcale nie chcieli go zabić, byli także przerażający. Czego zatem chcieli, co planowali? W wozie dodatkowo zapięli mu cholerny kaganiec na twarzy!
Oczywiście, mógł nie próbować odgryźć twarzy temu i owemu, ale to było najmniej ważne w całej sytuacji. Zaprowadzili ich do wozu transportowego, przód paki oddzielony był grubą kratą od tyłu. Bezwładna Desi leżała na zimnej podłodze, czuwało nad nią dwóch Akolitów. Trójka trzymała na uwięzi Orobasa, kilku zostało żeby posprzątać po ich obecności.
Działali sprawnie i szybko. Gdyby Desdemona nie została znokautowała, pewnie zostawiliby za sobą ogromne pobojowisko. Musiał się jakoś pocieszać, bo w głębi jestestwa wiedział, że z takim oddziałem nie byłoby łatwo. Orobas obserwował ich niczym jastrząb i nie podobały mu się wyciągane wnioski. Tak naprawdę w tych mężczyznach niewiele było – łatwo można pomylić ich z pustymi naczyniami, które napełnia wyłącznie rozkaz. Nie mieli rozgorzałego spojrzenia, świadczącego o aurze polowania. Nie zdradzał ich nawet najmniejszy, nerwowy tik i to wcale nie przez świetne wyszkolenie.
Nie, oni pozostawali puści. Zwykłe skorupy sterowane przez siłę mu nieznaną.
Orobas zmusił się do bezruchu, ale patrzył na nich wszystkich. Prewencyjnie zerkał na Desi, jednak przez całą trasę się nie budziła, a oni nie tknęli jej więcej palcem. Przezornie nic nie mówił, domyślał się, że nawet wkurwianie tych gości skończyłoby się bezowocnie.
Musieli jednak zdawać sobie sprawę z tego, że nie opuści Desdemony, ponieważ miał wolne kończyny. Próbował się nie napinać, ale ciernie z obroży i tak wnikały coraz głębiej w jego gardło.
Minęło sporo czasu, podejrzewał, że zostali wywiezieni poza miasto. Echo samochodów oraz pozostałych ludzkich odgłosów było znacznie stłumione. Ciężko było mu oszacować, jak długo jechali. W końcu końcu jednak zaczęli zwalniać, aż zatrzymali się i drzwi stanęły otworem.
Bezceremonialnie przerzucono Desdemonę przez ramię, ale nie otwarto kraty, póki Bass znajdował się w środku samochodu. Wywlekli go gwałtownie, kompletnie nie przejmowali się tym, czy upadnie na zakagańcowany pysk. Skrzydła miał mocno zwinięte za plecami, lecz nie chciał ich jeszcze zmieniać w tatuaże.
Ledwo powstrzymał się od gromkiego przekleństwa, kiedy rozejrzał się wokół. Kompleks był o wiele nowocześniejszy od tego, z którego uwolnił swojego przyjaciela i jego ukochaną. Przede wszystkim na dziedzińcu było przeklęte przez świętości, profesjonalnie wymurowane miejsce na stos. Żadnej prowizorki, oni byli przygotowani na taką sposobność! Do tego plac ćwiczebny z co najmniej dwoma tuzinami Akolitów.
Tyle osób... tyle nienawiści względem demonów.
Orobas z cudem nie skulił ramion. Nie przywykł do tego rodzaju pogardy, zawsze był miło przyjmowany, wyczekiwany wręcz. Ludzie przywoływali go, ponieważ potrzebowali czegoś od niego – drobnych przyjemności, rozpustnych bogactw, albo nawet częściowo miłości. Ale to? Ta wzgarda?
Nie wszyscy Zakonnicy byli pozbawieni emocji, od części wyczuwał ogromne fale obrzydzenia. Orobas nie był dumnym demonem, ale ich emocje przyprawiały go o skręt piórek.
Szedł na kilka kroków za bezwładną Desdemoną, patrzył jak jej głowa obija się o plecy niosącego ją Akolity. Cały ich pochód był niepokojąco cichy – wnioskując po ilości pogardy oraz nienawiści, Orobas powinien oczekiwać co najmniej wyzywania od Barabaszy, Judaszy i każdych złoczyńców znanej im Biblii...
Ale co jeśli to nie Biblia? Nie sam Kościół?
Dyscyplina tych osób wywoływała dreszcze na ciele Orobasa.
Odgłosy życia otaczały go, to prawda, jednak nie było to normalne ani naturalne. Bliżej temu było to wytłumionego echa, aniżeli prawdziwego odczuwania człowieczej esencji.
Zdawał sobie sprawę z tego, że obroża cierniowa mogła trochę tłumić jego umiejętności, ale nie aż tak. Nie w tak skrajny sposób.
Przeszli przez szerokie lobby, szli w głąb budynku ale, o dziwo, wcale nie prowadzono ich do piwnic a na piętro. Łącznie osiemnaście schodów i jeden skręt korytarzem i znaleźli się w dość dużym pomieszczeniu.
Od razu rzuciła mu się w oczy największa klatka pod ścianą, która została oddzielona w środku na dwie części. Desdemona bezceremonialnie została rzucona na podłogę klatki po lewej stronie. Bass warknął przez to, z jakim głuchym odgłosem uderzyła o zimną posadzkę. Zerwali z niego opaskę cierniową, a krew demona rozbryznęła się dookoła. Bass dał się wepchnąć do drugiej części słysząc, jak klikają automatyczne zamki. Praktycznie od razu ich zostawili, czym prędzej zaczął szarpać się z kagańcem.
– Co za kurestwo – wymamrotał, rzucając to przez długość pomieszczenia. Wyczuwał w prętach klatki małe napięcie elektryczne, gotowe usmażyć go od środka po podwyższeniu woltów.
Kobieta na podłodze nieznacznie się poruszyła, lecz nie wydała jeszcze żadnego dźwięku. Bass przyklęknął, rozpaczliwie potrzebując ją dotknąć.
– Desi? – Zawołał, ściskając mocniej za pręty oddzielające ich części klatki. Ledwo zwrócił uwagę na lekkie mrowienie dłoni– Desdemono, cholera! Budź się, słyszysz?!
– Co... – sapnęła, przewracając się na plecy. Teraz już był wdzięczny skurwielom, że położyli ją na ziemi. – Boli...
– Ja wiem, ale będzie bolało bardziej, jak wkrótce się nie ockniesz! – Ton głosu Orobasa był naglący, nie było w nim ani krztyny kojących nut. Pocieszy ją kiedy indziej, teraz potrzebna była zwarta i gotowa.
– Orobas? – Szepnęła, po chwili, która trwała dłużej jak wieczność. Uniosła się na łokciu, wzrok miała lekko rozmyty. Praktycznie nie widział już tych małych ogników, jakie wcześniej tliły się z pełną mocą. – Gdzie jesteśmy?
– W złym miejscu ze złymi ludźmi – powiedział, przyklękając przy klatce. Ponaglił ją błagalnym tonem: – Musisz mi powiedzieć, żeby nas tu nie było. Nie wiem, rozkaż, że mam cię przenieść do Malibu albo Kaukazu, gdziekolwiek!
Desdemona znów złapała za głowę, ale usiadłszy przytaknęła.
– Zabierz mnie do Ontario, mój dem...
Krzyknęli obydwoje nim mogła skończyć zdanie. Ból, jaki rozdarł ciało Orobasa był nieprawdopodobny. Rozdzierał rany po cierniach, wbijał się w czaszkę. Desi także krzyczała przeszywająco, zgięta w pół.
Bass dyszał ciężko, kiedy oszołomiona spojrzała mu w twarz.
– Masz mnie zab...
Jeszcze szybciej, jeszcze boleśniej. Jakby ktoś przypał go najgorszym z okrutnych ogni. To nie były płomienie piekła, a czysta, rozrywająca agonia.
– Przestań, przestań Desi! – wrzasnął, palcami łapiąc za swoją głowę. Miał ochotę zrobić tuzin ran, by dać ujścia temu cierpieniu. Skrzydła za jego plecami drgały, jakby przeszywane rozgrzanym pogrzebaczem. – To nie zadziała... Oni odcięli nas od mocy piekielnych.
Wszystko w Orobasie oklapło na tę świadomość.
Na początku chwiejnie, lecz po chwili z zaskakującą lecz niewskazaną werwą, Desi zaczęła chodzić po ich małym więzieniu.
– Musisz się uspokoić – poradził jej cicho, trochę bezbronnie. Sam ledwo siedział na podłodze i nie pojmował, skąd u niej, wcześniej znokautowanej, jeszcze tyle werwy.
Nie zauważyła jednak tego, zbyt podminowana.
– Uspokoić? Przecież jestem, kurwa, zamknięta! Nie mam pojęcia, co tu się dzieje! – syknęła wściekle. – Jeszcze chwilę temu nie wiedziałam nawet, że... że istniejesz!
– Nie dość, że głupia koza, to jeszcze nierozgarnięta – pokręcił z niezadowoleniem głową.
Praktycznie prychnęła i obnażyła na niego pazurki.
– Nazwij mnie jeszcze raz wariatką... – zagroziła cicho, łapiąc za kraty. Puściła je z zaskoczonym sykiem.
– To co? – Przez grzeczność uniósł wyłącznie brew. – Wsadzisz mnie do klatki na karne pięć minut? – Rozejrzał się w okół i zrobił zrezygnowaną minę. – Ups, za późno.
Jęknęła i obróciła się na pięcie. Miała strasznie naburmuszoną minę, gdy tak przewracała oczami i podejmowała się kolejnego truchtania w koło bez celu. Szybko jednak zakręciło jej się głowie, Bass widział jaka blada się zrobiła.
– Usiądź, uparciuszku – mruknął, kiwając głową w kierunku pryczy. – Wszystko tu jest czyste, spokojnie.
Posłała mu kose spojrzenie, ale usiadła z ledwo wstrzymywanym westchnieniem.
– Boże, co oni mi podali? – sapnęła. Złapała się za twarz i pochyliła się do przodu.
– Jest ci niedobrze? – zapytał zaniepokojony.
– Trochę – przyznała, biorąc małe płytkie oddechy. Bass z trudem na odległość pomógł jej się opanować. Spojrzała na niego przeraźliwie blada.
Już otwierał usta, żeby ją przekonać, by jeszcze raz spróbowała czegoś sobie zażyczyć. Chociażby zwykłe wiadro na wymioty, gdyby jednak faktycznie doprowadzili ją do wstrząśnienia mózgu. Jeśli w tym pomieszczeniu były relikwie, które tłumiły wszelkie demoniczne moce, musiał się z nich wydostać czym prędzej. Albo chociaż wytrenować Desdemonę do poziomu akceptacji bólu. Nie żeby to była super opcja, ale alternatywą niestety były tortury.
Bass szczerze wątpił, że było to w topce przeżyć tej dziewczyny na ten rok.
Odetchnął cicho i przymknął powieki, ponownie nawołując pana swego, Ashmodaia, lecz na nic. Wciąż znajdowała się w nim ta mała nić, która łączyła go z piekłem i swym Władcą, za nic jednak nie mógł jej uchwycić. Znajdowała się cholernie za daleko, a samo Niebo również było poza wszelkim zasięgiem. Co było podwójnie zaskakujące, ponieważ powinni wyczuć...
Bass wściekle zassał oddech. No tak, ten Zakon istnieje od stuleci, więc pewnie i teraz jakiś ich niebiański sympatyk odwraca oczy.
Gwałtownie wstał i odruchowo chciał zasłonić sobą Desi, ale jego piórka lekko zaskwierczały przez klatkę. Wchodząca do pomieszczenia osoba podwyższyła napięcie w prętach.
– Kurwa – Bass zagryzł zęby i starając się nie okazywać bólu, spojrzał na Desi. – Nie dotykaj klatki.
– Słuchaj mnie, ty zawszawiony gnoju – ona, oczywiście, nie słyszała swojego demona bo już szarżowała w stronę drzwi i mężczyzny, który stanął trzy kroki od nich. Palcem dźgnęła powietrze, ale na pewno wyobrażała sobie, jak wybija nim dziurę w garniturze zębów typa. – Nie wiem, w co pogrywasz, ani o chuj ci chodzi, ale wypuścisz nas już teraz!
Mężczyzna odrzucił do tyłu głowę i zaśmiał się pełną piersią. Bass zazgrzytał zębami, ale nie odrywał od niego spojrzenia. Postawny z lekko zaokrąglonym brzuchem. Nie starał się ukrywać swojej postury, był w pełni świadomy kim jest i do czego jest zdolny. Stał na szeroko rozstawionych nogach, pierś miał dumnie wypiętą. Ubrany na czarno jak pozostali Akolici, ale na jego piersi widniał jakiś haft, Orobas nie mógł dojrzeć co przedstawiał. Twarz miał dość łatwą do zapomnienia, ale znakiem rozpoznawczym było oparzenie na połowie szyi – stare lecz wciąż odznaczające się.
Zawsze warto zapamiętać wygląd tego, którego zmieni się w skwarkę przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Bass zerknął za mężczyznę, ale tylko on wszedł do pomieszczenia. Poświecił też w końcu chwilę na uważniejsze rozejrzenie się po tym miejscu. Dojrzał dyby, krzyż, stół prosektoryjny, sądząc po rynienkach i odpływach, oraz jeszcze jedną klatkę, ale wielkości psiej. To miejsce...
– Jaka dobrana para – Zakonnik zaklaskał w dłonie, skupiając na sobie ich uwagę. – Znaki dobrze nas poprowadziły.
Bass spojrzał na niego gwałtownie i z wielkim niezadowoleniem.
– Żadna niebiańska istota ci ich nie zostawi – splunął na niego z czystą nienawiścią.
Mężczyzna przyłożył dłoń do piersi, jakby w geście głębokiego współczucia.
– Wy je zostawiacie, piekielny odpadzie – wykrzywił usta z wyraźną pogardą, mierząc go wzrokiem. A potem przeniósł spojrzenie na Desdemonę co sprawiło, że Bass prawie rzucił się w kierunku prętów. – Płomienna, twój znak lśni jak nieboskłon o brzasku.
Desi wydała z siebie dźwięk głębokiego obrzydzenia.
– Super, no rewelacja! – Krzyknęła wyrzucając dłonie w powietrze. – Zaraz się okaże, że wejdzie tutaj dziesiątka twoich minionków i zaczniesz się śmiać do rozpuku, jaki jesteś wielki i zły?
Nawet ten facet wyglądał na zbitego z pantałyku.
– Uważa cię za czarny charakter w tej historii – Orobas ledwo powstrzymał się od oparcia o brzęczące cicho drzwi. – Chyba czegoś takiego w twoim kredo świętego wojownika nie było, co?
Desi obróciła głowę w jego stronę.
– Czekaj, on jest z kościoła? – zapytała drżącym głosem, wskazując palcem na zakonnika. – Więc on tak naprawdę poluje na ciebie? Przez ciebie się tu znaleźliśmy?!
– Sam się na Ziemię nie przyzwałem – Bass pokręcił głową, patrząc na nią krzywo. Przez dłuższą chwilę nie odrywali od siebie wzroku. Orobas widział w jej oczach wszystko: upór, strach i butę, którą próbowała przykryć wszystkie emocje, jakie mogły ją osłabiać. Udawała nie tylko przed nimi, ale także przed samą sobą.
– Wrobiliście mnie w przyzwanie tego pierzastego, irytującego diabła?
Mężczyzna zakołysał się na piętach, dłonie miał splecione za plecami. Skakał spojrzeniem między ich dwójką, ale teraz jego twarz nabrała ostrożnego namysłu.
– Nie okradłabyś piwnic Kościoła, gdybyś nie była wiedziona ręką pomiotu zła – skinął głową na Orobasa, zirytowanego faktem, że wszyscy zwalają na niego winę. – Masz w sobie znak, dziecko. Znak samego Szatana, przez to każdy Akolita odnajdzie cię bez problemu.
Desdemona nie rozumiała, a Bass był głęboko zaniepokojony. Nazwał ją Płomienną, mówił o znaku... Jednakże znak posiadały wyłącznie osoby zakotwiczone z bytami anielskimi oraz demonicznymi. Jeśli Zakon miał sposób, by odnajdować takie osoby i te przeznaczone...
Nie wiedział jak na to zareagować, ale złość i rzucanie się na drzwi klatki mogłyby źle zakończyć się dla Desi. Znieruchomiały wpatrywał się czujnie w mężczyznę.
– Dobra, jak mam się pozbyć tego znaku? – Drżący głos Desdemony go nawoływał, ale nie odważył się obrócić ku niej twarzy. – Chcę stąd wyjść, natychmiast!
Głos lekko jej się załamał, ale mówiła klarownie. Wyczuwał drżenie ciała kobiety, jakby była tuż obok niego.
Zakonnik rozpromienił się w uśmiechu.
– Wspaniale – odrzekł, lecz nie zrobił żadnego ruchu. – Nazywam się Generał Izjasz i chcę pójść z tobą na układ.
Bass przymknął powieki, kiedy Desi zaczęła przytakiwać. Mój Panie, wszystkie siły we wszechświecie, nie rób tego.
– Dogadam się – zapewniła. – Otwórz tę klatkę i pogadajmy.
– Nie dotykaj! – Orobas zawołał pospiesznie, prawie przesuwając dłoń przez pręty, jednak brzęczenie elektryczności wzmogło się. – Jest pod napięciem, zmienisz się w chodzący bekon.
Kobieta wykrzywiła twarz, ale nie odezwała się. Strach w jej oczach pogłębił się, a ogień zamigotał niepewnie.
– Chociaż zawsze namawiam do odrzucania podszeptów demona, teraz ma rację – Izjasz powiedział rozbawiony i oboje spojrzeli na niego z różnego rodzaju nienawiścią. – Jak się nazywasz?
– Co, teraz się nawet nie wie, kogo się porywa? Amatorzy – Orobas prychnął, skrzydła składając ciaśniej przy plecach. Generał nie zwrócił na niego żadnej uwagi, ale usta Desi leciutko się poruszyły. Pewnie gdyby nie wpatrywał się w nią tak intensywnie, przegapiłby to.
– Desdemona – odpadła. – Powiesz w końcu, o co chodzi, czy będziesz skakał wokół grzybka?
Mężczyzna zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, ale ani trochę nie wybiło go to z rytmu. Zatoczył dłonią łuk po pomieszczeniu, jakby prezentował najbardziej szykowne wnętrze. Desi podążyła wzrokiem w tamtym kierunku. Tyłem kolan uderzyła w pryczę, gdy zaczęła się automatycznie cofać. Dyby oraz stół do sekcji nie były najmilszym widokiem dla nikogo.
– Jest to jedna z naszych tak zwanych komnat przejściowych – wyjaśnił z niemałą dumą. – Polowanie na demony i czarownice z nimi spółkujące nie jest łatwym zadaniem. Często pojmani trochę... Szaleją. Ale! Jesteś bardzo rozsądna, prawda? – Orobas zaciskał i prostował pięści. Narastała w nim okrutna, przemożna potrzeba oderwania głowy temu dupkowi, żeby pograć nią w piekielnego badmintona.
– Rozsądni ludzie nie pakują się za kratki – wymamrotała Desi.
Izjasz zignorował jednak jej słowa.
– Część osób chętnie współpracuje, tutaj nie ma co ukrywać. Słowo Pana i jedna ścieżka Zakonu trafiają do serc tych, których wiara się zachwiała. Desdemono, jest dla ciebie droga wyjścia – powiedział z płomiennym zapałem. – Odkupienie jest w zasięgu twych rąk, dziecko drogie. Potrzebujemy takich jak ty, Bóg błogosławi tym, który wiedzą, gdzie pada Jego światło.
Dreszcz przeszywał Orobasa przez to, z jaką swobodą Generał powoływał się na Boga, na to, co w jego mniemaniu robił.
A Bóg jest dalej, niż to sobie wyobrażasz, dupku.
– Żaden Archanioł ci nie błogosławi! To, co robicie jest nienaturalne – Bass syknął, zbliżając się zbyt blisko prętów. Desi sapnęła, kiedy metal rozbrzęczał się mocniej. W tym momencie Orobas nie był w stanie się opanować ani wycofać.
Generał nie spojrzał na niego wyłącznie z odrazą. W jego oczach można było dojrzeć wręcz coś na kształt współczucia.
– Zawsze kłamiecie, wyzywając się wzajemnie – mężczyzna zacmokał i pokręcił zrezygnowany głową. – Jak można ufać lucyferowym nierządnicom, które upadły na dno? Co niby dobrego jest w demonach, wodzących biedne, słabe umysły na pokuszenie?
Orobas mógł wykrzyczeć, że nie było to tylko pokuszenie. Wszystko, co działo się między nimi było może nie idealne, ale czyste na swój własny, wspaniały sposób. Przeznaczony sposób, do cholery!
Mógł wykrzyczeć to, splatać to w jedność z wyzwiskami i groźbami śmierci, ale jaki w tym sens? Generał nie był kimś, z kim wchodzi się w polemikę. To nie był miły ksiądz ani cudowna pastorka, z którymi rozmawiało się godzinami przy winie mszalnym nad sensem miłości płynącej z poświęcenia.
Generał był złem. Generał był wypaczeniem wiary i tego, co dobre. Orobas wciąż pamiętał ośrodek, który z Carniveanem spalili. Współbracia Izjasza okaleczali, rozczłonkowywali i torturowali demony oraz anioły za coś, co im się wydawało. Założyli swój kult nienawiści, to ich nie da się już nawrócić.
Tknięty niepokojem zapytał:
– Czy przewodzi wami Mazaziel?
Izjasz w sekundzie zaczerwienił się niczym raca.
– Wyrwę ci z ust imię święte, ty plugawy stworze! – syknął, postępując krok w ich stronę. Orobas pierwszy raz widział go tak rozpalonego nienawiścią, ta najwyraźniej była na samiutkiej powierzchni, pragnąca się uwolnić.
Desi również się poruszyła, trochę niepewna i jednocześnie zdeterminowana. Bynajmniej to właśnie zobaczył w jej twarzy, gdy ostrzegł ją spojrzeniem, by nie podchodziła.
– Co chcesz, żeby zrobiła? – Desdemona zapytała.
– Och, to proste! Powyrywasz jego pióra, a potem odrąbiesz szkielet. Żaden demon nie powinien urągać aniołom.
Desi zassała gwałtownie oddech, oczy rozszerzyły jej się z przerażenia.
– Co mam zrobić? – zawołała piskliwym tonem. Pierś kobiety zaczęła się gwałtownie unosić. Dłonie miała na wysokości żeber, jakby nie wiedziała, czy powinna się nimi objąć, czy kogoś nimi uderzyć.
– Nie jesteś głucha, dziecko – ton głosu Generała nabrał stalowych nut. Wyprostował się i usztywnił ramiona. – Wyjdziesz wyłącznie, gdy będziesz badać z nami pomiot piekła.
– Badać?! – krzyknęła w gniewie. – To tortury, nie żadne badanie!
Generał wykrzywił usta z odrazą.
– Aż taka słaba jesteś? – Zmierzył ją w wzrokiem. – Nie powinno mnie to dziwić, skoro tak łatwo spółkowałaś z demonem.
Usta Desdemony skrzywiły się w bliźniaczym grymasie.
– Zaskoczę cię, dziadku, ale patrzenie na czyjegoś oklapniętego penisa nie równa się z seksem – sarknęła, a Orobas ponownie by się obraził, gdyby go tak nie rozśmieszyła.
– Siebie warci – Izjasz splunął. – Nie chcesz wiedzieć, co cię spotka, jeśli nie będziesz z nami współpracować.
– Niech zgadnę – mruknęła znudzona. – Cierpienie, a potem wieczne cierpienie w piekle?
Generał znieruchomiał, następnie obrócił się na pięcie i sztywnym krokiem wyszedł z pomieszczenia. Desi przymknęła powieki, ciężko siadając na swojej pryczy.
– Ale mam przejebane – wymamrotała.
– Nie da się ukryć, ale przynajmniej doprowadziłaś do tego z wdziękiem – Bass zapewnił ją. Kobieta zwiesiła głowę i jęknęła.
– Zamknij się, opierzony kłopocie – burknęła. – Wszystko przez ciebie.
– Tak naprawdę to przez Boga, ale nie będziemy się teraz rozdrabniać – skinął głową. Zerknęła na niego spomiędzy kurtyny włosów.
– Czemu nie płoniesz? – zapytała zaskoczona.
– A czemu miałb... Ach, bo wypowiedziałem imię Najwyższego? To tylko jedno słowo, jedno z morza chwalebnych i pełnych miłości określeń. – Wzruszył ramionami poprzestając na tym, ponieważ Desi zaraz coś sobie złamie, jeśli dalej będzie otwierać usta tak szeroko. Przyklęknął tak blisko prętów, jak tylko mógł. Spojrzał na kobietę z pełną szczerością. – Jeśli dane mi coś w życiu powiedzieć, to raczej nie głoszenie Słowa, ale wiedz, że żadna istota nie jest Mu wstrętna.
Inaczej przenigdy by cię ze mną nie połączył. Nie byłbym twój.
Desi sapnęła cicho, pokręciwszy przy tym głową.
– Czyli demon, tak? – upewniła się, spoglądając na niego z ukosa.
Błysnął ku niej całym, zniewalająco ostrym uśmiechem. Może nawet przesunął lekko rozdwojonym językiem po wargach.
– Okej, zatem jakim demonem jesteś? Czym jesteś? – zapytała niepewnie.
Pomimo jego początkowego zwątpienia w to, czy przypadkiem nie współpracowała z Zakonem, dalej zadziwiał go fakt, że w gruncie rzeczy nie wiedziała kogo przyzywała.
Za każdym wezwaniem kryła się jakaś intencja, najgłębsza potrzeba – Orobas zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem nie pragnęła czegoś innego, a dostała w gratisie od świata jego bo...
Bo był jej przeznaczonym.
Nie odrywała spojrzenia od jego niezapominajkowych oczu.
– Jestem demonem wezwania, tym który odpowiada na pragnienia. Prostym incubi amore. – Skłonił się z wdziękiem, nie mogąc się powstrzymać.
Zamrugała lekko zaskoczona.
– Czyli mógłbyś... A bo ja wiem, wyruchać nam drogę wyjścia?
Orobas prawie padł na ziemię ze śmiechu.
– Desdemono! – Świszczący oddech Bassa utrudniał mu mówienie.
– Rany, teraz to chętnie wyrwę ci te piórka i wsadzę je głęboko w...
– Dobrze, już dobrze – uniósł dłonie w uspokajającym geście. – Chociaż jest to wyborny pomysł, moja miła, to między nami jest krata pod napięciem. Oczywiście mnie niezbyt to przeszkadza, zdecydowanie dodaje trochę pikanterii, ale twoje ciepłe, wilgotne...
– Ja pierdole – jęknęła, ukrywając twarz w dłonie. – Ja pierdole, muszę stąd wyjść.
– Wyjdziemy stąd – zapewnił. Ruszył na obchód klatki szukając czegokolwiek pomocnego. – Znajdziemy sposób.
Mruknęła coś potakująco, ale nie nic więcej nie dodała.
Ich klatki przylegały prosto do ściany, prycze były w nią wlutowane. Orobas sprawdził każdą powierzchnię, przetrzepał koc i małą poduszkę, systematycznie przesuwał palcami po posadzce oraz płycie grafitowej na ścianie... Nic jednak nie świadczyło o tym, że tkwił tu specjalny haczyk. Zapewne wszystkie relikwie, które wiązały go w miejscu i nakierowywały negatywnie moc Desi, znajdowały się pod spodem. Gdyby tylko mógł odłupać kawałek, później zdrapałby resztę.
– Ja bym nigdy... – Desi odezwała się cichym, słabym tonem. Zamarł z pięścią uniesioną do ciosu. Orobas natychmiast odwrócił się ku niej, jednak nie ruszył w jej stronę klatki. Kobieta miała zgarbione ramiona, bawiła się nerwowo palcami. – Nigdy bym nie zrobiła ci krzywdy, żeby się stąd wykupić. Nikomu w sumie...
– Och, kobieto – westchnął ciężko. Usiadł na pryczy, jego kolana trochę rozgrzewały się od elektryczności, ale nie dbał o to. – Przecież wiem.
Prychnęła z goryczą i spojrzała na niego przelotnie.
– Skąd? Nie znasz mnie.
– Nie muszę. Zaskoczę cię: już niewielu złych ludzi przyzywa demony. Arcydemony o to zadbały. Za dużo papierologii w przypadku rozszarpania na strzępy, rozumiesz – patrzył jak ten rozkosznie wygięty kącik ust unosi się jeszcze wyżej. – Desi, nawet jeśli... Nie miałbym do ciebie o to pretensji.
Zmarszczyła brwi, cała jej twarz napięła się, jakby powiedział coś bolesnego.
– Dobrze wiedzieć – burknęła, szurając trampką po posadzce. – Przypomnę sobie o tym, jeśli pan nawiedzony znowu zapyta.
Orobas prychnął, ale nie umknęło mu użycie słowa jeśli zamiast kiedy. Nie skusił się jednak na pocieszanie kobiety, był aż za bardzo świadomy tego, że tutaj... W tym miejscu mogło zdarzyć się wszystko, na to właśnie musiał się przygotować.
Siedzieli przez chwilę w ciszy. Desi odpływała myślami, a kiedy się z nich otrząsnęła zaczęła znów przyglądać z ukosa Bassowi. Inkub czuł się tak bezradny, nie potrafił nawet zagaić z nią rozmowy! Narastała w nim nieprzyjemna paranoja – nie chciał, by ich słuchano. Chciał mieć słowa Desi, jej pragnienia oraz wspomnienia, tylko dla siebie.
Kiedy do pomieszczenia weszła wysoka, żylasta kobieta, oboje nie byli przygotowani. Zostali sami na nie więcej niż dwie godziny. Zdziwiło ich tylko, że nie był to Izjasz. W napięciu obserwowali, jak Akolitka podchodzi z... tacą w dłoni. Patrzyła na nich kompletnie beznamiętnie, mięśnie na jej twarzy poruszyły się dopiero wtedy, gdy powiedziała:
– Jedzenie.
Wykonała bardzo gładki ruch, widać, że miała w tym wprawę. Wsunęła tacę pod drzwiczki Desi, a między pręty klatki Orobasa tak szybko przerzuciła jakiś przedmiot, że nie mógł zareagować. Zamrugał gwałtownie patrząc na leżący płasko obiekt. Akolitka wyszła na korytarz praktycznie biegnąc, jakby nie mogla znieść przebywania z nim w jednym pomieszczeniu.
Bass schylił się po woreczek.
– Czy to jest krew?! – Desi pisnęła, cofając się o krok. – Czy ty, kurwa, pijasz krew?
Zmarszczył brwi i nie odpowiedział, za to odłożył woreczek przed kraty i usiadł na swojej pryczy.
– Tylko w bardzo, bardzo szczególnych wyjątkach – wyjaśnił cichym głosem, patrząc przelotem na twarz Desi. – Zjedz swój przydział, nie jest zatruty.
– Skąd wiesz?
– Nie kłopotaliby się takimi trywialnymi ruchami.
Na chwilę zamarła, ale złapała za jedzenie. Usiadła na swoim twardym materacu i ułożyła tacę na skrzyżowanych nogach. Orobas przeniósł spojrzenie z niej na kpiący z niego woreczek. Dobry i niedobry znak, że mu go ofiarowali – nie chciał wiedzieć w jakiej sytuacji dowiedzieli się, że demony mogą konsumować ludzką krew.
Dobry i niedobry znak, ponieważ pożywiać się można tylko na swojej Kotwicy, gdy nie ma się innego wyjścia. To niebywałe, by spijać ludzką esencję życia, ale nie niemożliwe. Jeśli Zakon wierzył w to, że była ona potrzebna im do codziennej egzystencji... to mogła być pomyślna moneta dla wielu istot.
Nie wiedzieli o nich wszystkiego, cholera, mogli mieć także niewłaściwe informacje na część tematów. Życie aniołów oraz demonów to rozległa, splątana sprawa nawet dla niego. Przyjmie jednak ten fakt za małe błogosławieństwo.
Przeniósł wzrok na Desdemonę i odkrył, że go obserwowała. Piła bardzo powoli swoją wodę, zjadła może połowę jedzenia z tacy. Nie było tam dużo, tylko ugotowany makaron bez sosu, trochę kurczaka i obrany banan. Bez sztućców oczywiście. Tak jak powiedział, nie zatruli jedzenia kobiety, ale też jak długo będą chcieli utrzymać ją przy żywych?
Uważnie przyjrzał się oczom Desi, temu ogniowi, który rozbłysł kiedy jej brwi się zmarszczyły.
Oni wciąż liczyli na to, że pójdzie na układ, co mogło zadziałać na ich korzyść. Musieli obmyślić plan na wypadek, gdyby któreś z nich zostało z wyciągnięte klatki.
– Chcesz trochę? – zapytała nagle.
Bass zamrugał powiekami, jego skrzydła napięły się, gdy nieopatrznie je przygniótł. Przygotował się na obezwładniający ból, ale zmieniły się one w tatuaże na jego plecach bez żadnego problemu. Desdemona zamarła z rurką makaronu w ustach.
– Zjedz wszystko, co do okruszka. Potrzebujesz tyle siły, ile możesz tu zmagazynować.
Nie wyjaśnił nic więcej, ale niechętnie przytaknęła i zjadła wszystko. Przezornie więcej nie piła i nie dziwił się. Nie było tutaj żadnego wiaderka, a zapewne bała się, co by się stało, gdyby poprosiła o wyjście do toalety. Z ciekawością zerkała na tatuaże, które poruszały się według własnej woli. One także pragnęły, by je widziała, a najlepiej, żeby przesunęła po nich palcami.
Albo ustami.
Orobas westchnął i oparł potylicę o ścianę. Naliczył cztery kamery, które mrugały czerwonym światełkiem. Nie wątpił, że to tylko mały ułamek sprzętu do inwigilacji, który tutaj mieli. Raz przyzwała go taka wspaniała kobieta, prezeska security techu, jak to pięknie określała. Chciała, żeby ich sprzęt był pozbawiony wad, gwarantował co najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent skuteczności. Taka mało wymagająca klientka.
Co prawda było to piekielnie ironiczne, ale w tym momencie cieszył się z tego połączenia, jakie miewał z ludźmi. Przyprawiało go także o ból – co, gdyby inni jego współbracia i siostry wiedziały coś więcej o współczesnych ziemianach? Czy coś by to zmieniło?
Orobasowi pozostawało do dyspozycji wyłącznie dumanie, nic więcej.
Jego pani odłożyła tacę pod drzwiczki, a butelkę zostawiła przy pryczy. Wróciła na nią i musiał patrzeć, jak siłą utrzymywała się w pionie. Walczyła ze sobą, żeby nie zasnąć, ale jej wytrzymałość wisiała już na włosku.
– Śpij, Desdemono – zasugerował słodkim niczym miód, uspokajającym tonem. Powieki kobiety zatrzepotały gwałtownie, a głowa opadła bezwiednie. Poderwała się do pionu wystraszona. – Śpij, moja słodka.
Wezwaniu inkuba nie była w stanie się już oprzeć. Powoli ułożyła się na materacu, ziewając rozdzierająco. Szeptał jej czułe, kojące słówka głosem gotowym zahipnotyzować całą armię. Moc incubi amore działała tutaj jako tako, lecz prześlizgiwała się między szczelinami jakiegokolwiek znaku ochronnego wyrytego w tym pomieszczeniu. Docierała do Desi, otulając ją ciepłem oraz poczuciem bezpieczeństwa.
Wkrótce zapadła w głęboki, bezdźwięczny sen. Co jakiś czas drżała z zimna, ale nie mógł na to nic poradzić, ponieważ cokolwiek robił, jakby to po niej spływało. Minęło może kilka godzin, a spokój zaczął zmieniać się w koszmar.
Od razu wyczuł, że rodziło się w niej coś złego. Narastało wpierw powoli, cicho, żeby uderzyć gwałtowną falą. Ciało kobiety zaczęło drżeć coraz mocniej, spomiędzy jej ust zaczęły uciekać pełne przerażenia jęki. Głos grzązł w jej gardle, jakby chciała powstrzymać krzyk. Bass przesunął się na pryczy i praktycznie rzucił się na pręty klatki, gdy zaczęła rozdzierająco wrzeszczeć.
Usłyszał cichy śmiech, spleciony z agonią kobiety. Głosy... Kurwa, te głosy mu coś przypominały. To w jaki sposób nuciły imię Desdemony, kpina z jaką to robiły. Wstrząs elektryczny ruszył w górę jego ramion, gdy złapał za stal.
– Desdemono! – ryknął, bezskutecznie szarpiąc za klatkę. Musiał puścić pręty, ponieważ niebezpiecznie zaćmiło mu się przed oczyma.
Usiadła raptownie na pryczy. Ściskała gardło, pierś, swoją głowę, kompletnie zaskoczona, że jeszcze je ma. Szok odmalowywał się na jej twarzy, łzy żłobiły ścieżki na policzkach.
– Desi – szepnął, nawet jemu głos się załamywał. Nigdy nie widział tak zwierzęcego przerażenia na twarzach swoich przyzywających. Niektóre faktycznie czuły strach, lecz nie to, co działo się teraz z Desdemoną. Przykucnął po swojej stronie więzienia, w końcu udało mu się pochwycić jej wzrok.
Szloch ugrzązł w jej gardle, łzy na chwilę praktycznie zasłoniły całe oczy, ale ona była do tego, kurwa nauczona. Nauczona jak szybko oddalać od siebie koszmary oraz efekty po przebudzeniu. Robiła to niemal z wojskową precyzją. Wszystko w nim drżało pragnąc jak najszybciej przedrzeć się jakoś przez pręty i utulić ją w ramionach, ale na nic się to nie zdawało.
Drzwi do pomieszczenia zostały otwarte z hukiem, kiedy przezwyciężając smród elektryczności przełożył dłoń przez tę wąską przestrzeń.
Odczuwając strach innego rodzaju, Desi poderwała się do pionu. Oboje stanęli na równych nogach, on w pozie gotowej do przypuszczenia ataku. Kobieta tak blisko niego złapała dłońmi za swoje luźne spodnie, kurczowo ściskała materiał.
Drzwi do jej klatki zostały otwarte.
– Nie! – ryknął, gdy wywlekli ją na zewnątrz. Desi szarpała się jak dzika kotka, kopiąc i bluzgając na trzymających ludzi. Orobas zassał gwałtownie powietrze, gdy rzucił się na swoją klatkę, zatrząsł ją aż do samej podłogi.
Trwała jednak niewygięta nawet o najmniejszy cal. Ryknął jeszcze raz, gdy tym razem po rzuceniu się poraziła go większa ilość woltów. Sapał ciężko czując, że cały płonie, ale też...
Spojrzenia jego i Desi się spotkały.
Była poza klatką.
– Rozkaż... – ryknął, ale było za późno. Z sufitu trysnęła kaskada wody święconej, która sprawiła, że skulił się w agonii. Któryś z Akolitów, trzymający jego panią, zaaplikował jej środek nasenny w strzykawce.
Krzyk zabulgotał mu w gardle.
Nie miała szans, by mu rozkazać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro