Rozdział 10. Trochę w lesie
Wydała mu prosty rozkaz, który od razu bez problemu powinien spełnić. Mieli wylądować tuż przed domem jego przyjaciela, a skończyło się na tym, że znaleźli się w jeszcze większej głuszy.
Orobas czuł, że jego pani spojrzeniem praktycznie przypala go żywcem.
– Lubię cię drażnić, ale uwierz, nie w taki sposób – burknął. Pomógł przejść jej nad powalonym, omszałym drzewem i rozejrzał się wokół. – Musimy być gdzieś blisko, ale przez twój bark...
– Nie zwalaj winy na mnie!
Posłał jej tylko niezadowolone spojrzenie, ale nie odezwał się. To nie była jej wina, tylko tego, co siedziało w niej. Mała różnica.
Las wydawał się prastary. Orobas kochał to uczucie – jakby cała wieczność otulała ich dwójkę zielonym kocem. Oddychał pełną piersią i choć pachniało rozkładającymi się liśćmi wcale nie była to tylko woń śmierci. Czuł odrodzenie, wszystkie małe, kiełkujące listki. Tylko dzięki temu się nie obawiał, wiedział że przyjaciel nie osiadłby w miejscu, które w jakimś stopniu nie emanowałoby mocą.
Appalachy były rozległe i w wielu punktach pożądane do zamieszkania przez jego pobratymców. Czasem każdy potrzebował chwili prostego życia na Ziemi. Przyjaciel wolał wybrać otoczenie Parku Narodowego Georga Washingtona i Jeffersona, niż wielkie miasta. Miał tam ze swoją Kotwicą tyle spokoju, ile mógł zapragnąć. Ogromne aglomeracje miejskie kusiły wyłącznie niezakotwiczonych.
Teraz, gdy już wszystko pamiętał, wiedział, że posiadanie drugiej połówki, swojej własnej Kotwicy, która bezpośrednio łączy demona ze wszechświatem, to największy zaszczyt oraz duma.
Mimowolnie zerknął w stronę Desdemony, ale na takie rozmyślania było jeszcze za wcześnie.
– Wiesz w ogóle gdzie idziemy? – burknęła, odganiając się od jakiegoś robala. Ruch był za szybki i skrzywiła się z bólu barku.
– Przed siebie. Do celu.
– Nie wiedziałam, że gramy w zagadki – odparła z przekąsem.
– Tylko nie pytaj, co było pierwsze, bo oboje zmienimy się w pył na wietrze – przewrócił oczami, a ona posłała mu przedziwne spojrzenie. Ach, tak łatwo przyzwyczaił się do rzeczywistości, w której ciężko się sprzeniewierzyć, że zapomniał. – Długa historia, kiedyś wyjaśnię.
Rozejrzała się wokoło, jakby czegoś szukała.
– Wiesz co, może cię zaskoczę, ale jeszcze nie jesteśmy u celu. Zatem. Mamy. Czas. – Mocno podkreśliła każde słowo i nie przestała się na niego uporczywie gapić.
Odpuścił dopiero wtedy, gdy prawie wyrżnęła głową w ściółkę, gdy nie zauważyła gałęzi pod stopami.
Musiał przyznać przed sobą samym, że nie sprawiedliwym byłoby zostawiać ją w mroku. Wyjaśnił więc naturę sprzeniewierzenia, to jak łatwo było nieświadomie, lub z premedytacją, wystąpić przeciwko Najwyższemu i obrócić się w nicość. Desi lekko pozieleniała, gdy mówił o tym, że po prostu znikało się na wieki wieków ze znanych oraz nieznanych światów, ponieważ nie zachowało się szacunku, lub mówiło się prawdy nieobjawione nieupoważnionym.
– Ostatnio jednak nastąpiły zmiany – zakończył z westchnieniem. – Do których sam jeszcze nie przywykłem, ponieważ nagle mamy większą swobodę myśli, mowy oraz uczynku, a przez milenia żyliśmy inaczej.
– Czyli gdybym przyzwała cię miesiąc temu, ja też mogłabym... – zrobiła dziwny gest dłonią, który najwyraźniej miał oznaczać znikanie.
– Z tymi twoimi niewyparzonymi usteczkami? Och, byłoby to szalenie możliwe – uśmiechnął się, gdy go szturchnęła. Zwiesił głowę w dół i przyznał coś, co obejmowało go palącym wstydem, ale też go kłopotało: – Wiesz, słyszałem od jakiegoś czasu twoje wezwanie. Przyciąganie było silne, lecz do zniesienia, a ja trochę obawiałem się zstąpić na ziemię.
Przez chwilę szli w ciszy, przecinanej wyłącznie szelestem liści pod ich stopami. Gdzieś w gałęziach rozbrzmiał ulotny, ptasi trel. Bass nie poganiał kobiety, wiedział że skrupulatnie zbierała myśli.
– A co jeśli to nie mnie czułeś? – zapytała, zerkając na niego z ukosa. – W końcu masz odpowiadać na krąg przyzwania, prawda?
– Wiem – odparł łagodnie. – Po prostu wiem, że to byłaś ty. Musiałaś.
– Ale dopiero teraz narysowałam krąg! Nie tygodnie temu!
– Ciągnęło mnie do twojego pragnienia w sercu. Dopiero krąg dał temu ujście. – zapewnił ciepłym, oddanym jej głosem.
Wsadziła dłonie do kieszeni, w zamyśleniu przyglądając się swoim trampkom. Bass zastanawiał się, czy przekroczył jakąś granicę, ale przecież po prostu był szczery.
Czuł ją, pragnął kobiety choć nawet nie wiedział, kim dokładnie była. Bał się, że jeśli zstąpił po tym echu przyzwania przegapi ją... Ale wszechświat chyba nigdy by to tego nie dopuścił. Za to był najbardziej wdzięczny.
Desi na razie pogrążyła się w głębokim zamyśleniu i nie miał serca ją z tego stanu wyrywać. Szli od bodaj piętnastu minut, gdy usłyszeli poruszenie. Bass odruchowo zasłonił kobietę ramieniem, skrywając ją przy swoim boku. Nie usłyszała niczego, więc nie rozumiała jego reakcji.
– Padnij! – krzyknął, gdy w ich kierunku wystrzelono pocisk.
Strzała przemknęła mu nad głową, udało mu się skulić na czas. Trzymając Desdemonę za ramię pociągnął ich w bok, ale po przebiegnięciu dosłownie kilku kroków trafili na oddział Akolitów.
– Znowu oni! – Desi warknęła poirytowana. – Jakim cudem?! Niech się w końcu pierdolą!
Bass zerknął w kierunku ramienia kobiety, ale się nie odezwał. Znów skulił ich ku ziemi, gdy wypuszczono jeszcze kilka bełtów. Zassała gwałtownie oddech po chwili wyrzucając z siebie małą wiązankę przekleństw. Poruszył się tak szybko, jak tylko miał śmiałość. Ukradł przeciwnikowi kuszę, przypadkowo z ręką trzymającego. Wykorzystał zwisające ramię jako rozpraszacz i rzucił nim w zakonników za nimi.
Desi jeszcze raz przeklęła, kiedy zwarli szyki wokół nich. Bass omiótł spojrzeniem sytuację: mieli przejebane, ale nie aż tak mocno. Łącznie szóstka ludzi, z czego jeden już lekko wybrakowany. Na widoku nie było już żadnej broni palnej, więc to też jakiś plus.
Mógł walczyć z nimi wręcz, ale nie podobało mu się to, że któryś mógłby zajść od tyłu Desdemonę. Przy pierwszej nadarzającej się okazji chciał ją odepchnąć daleko poza zasięg noży atakujących, ale przypadkowo uderzył ją skrzydłem w twarz. Opadła na tyłek kilka kroków dalej i potrząsnęła głową oszołomiona. Podniosła się z gałęzią w dłoni, ale szybko musiała się skulić.
– Oskubię cię na rosół – krzyknęła, padając na ziemię by nie zostać zastrzeloną. – Czemu wylądowaliśmy koło nich, do cholery?!
Skupiał się na chronieniu jej oraz kopaniu dup Akolitom, ale zostało mu jeszcze trochę dyplomatycznych umiejętności.
– Nie jestem demonem GPS-u, kobieto!
– A istnieje taki?
– No najwyraźniej nie! Zapomnij, że zmienisz mnie na innego!
– Zmienić... – Zassała gwałtownie oddech, aż spojrzał w jej kierunku przerażony, że została zraniona. – Właśnie! Zmień ich w mrówki!
To było tak cholernie zaskakujące, że ruchy ich wszystkich zwolniły. Jednak rozkaz został rzucony i Orobas nie mógł z tym polemizować. Błyskawice bólu przeszyły jego ręce oraz łopatki, ale nie ugiął się. Teraz właśnie poczuł w pełni gdzie leżały ramy wyrozumiałości Archanioła Michaela. Czy to cierpienie, które nim skręcało, dotrze do niego i w końcu otrzymają pomoc?
Bass się nie łudził, ale miał ogromną nadzieję.
Desi zaczęła skakać w miejscu, w którym wcześniej byli Akolici. Zgięty w pół gapił się na swoją panią, która dosłownie hopsała z miejsca w miejsce z gniewną, zaciętą miną.
Po uwolnieniu skrzydeł poczuł się o wiele lepiej, jednak nie ruszał się z miejsca w obawie przed zwymiotowaniem. Nigdy wcześniej tego nie czuł, ale tak sobie wyobrażał ludzkie nudności. Miał wrażenie, że coś zaraz rozerwie go od środka, ściskało go także w gardle.
– Desi, już wystarczy, pewnie dawno uciekli żeby wieść swój mrówczy żywot – wychrypiał ciężko. Coś w jego głosie nakłoniło ją do zaprzestania dzikich skoków. Oddychała ciężko, ale podeszła do niego jak najszybciej.
– Co ci jest? Nie mdlej mi tu, ptaszyno, błagam – pytała, dotykała go, próbowała zajrzeć w oczy i osłuchiwała pierś, jakby mogła tam znaleźć odpowiedź.
Bassem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz, ale po chwili przycisnął dłonie kobiety do nagiej skóry. Odetchnął raz, drugi, trzeci, aż w końcu był w stanie jasno myśleć. Pogładził Desi po ramieniu, czemu przyglądała się zdziwiona.
– Jeszcze nie padnę, ale muszę cię błagać, żeby twoje rozkazy były rozważniejsze, wiem że łatwo jest czegoś chcieć... – Ścisnął się za kark, próbując pozbyć się stamtąd napięcia. – Muszę jednak przyznać, że pozbawianie ludzi życia mnie bardzo wykańcza.
Jakiś cień przemknął przez twarz kobiety.
– Jak mogę być rozważna, skoro nigdy nie wiem co jest rozkazem?
Bass potrząsnął głową.
– Wiesz, dobrze sobie radzisz w tym, co każesz, a o co prosisz. Duża część twoich rozkazów, nawet jeśli tak nie brzmiała, miała odpowiednią intencję, którą moja więź z tobą wyczuwa.
Nie wiedział dlaczego to, co właśnie powiedział, tak ją podburzyło.
– Czyli co, każdy nasz wspólny raz był na tobie przeze mnie wymuszony? – zapytała zdławionym głosem, cofając się o kilka kroków.
Usta Orobasa ułożyły się w okrąg.
– Desi... – Zaskoczyła go tak bardzo, że nie wiedział co powiedzieć.
– Nie próbuj mi mydlić oczu, tylko powiedz prawdę, do cholery! – zwołała, dysząc ciężko. Zmrużył powieki wpatrując się w nią wilczo. Doskoczył do niej w jednym, potężnym susie. Nawet skrzydła demona drżały z irytacji.
– Czy gdybym zasłonił te niewyparzone usta... – Wiedział że nad nią górował, przytłaczał swoją sylwetką, ale nie potrafił się uspokoić. Desi cofała się przed nim, aż jej łopatki uderzyły o pień drzewa. – Gdybym pozwoli twojemu ciału mówić zrozumiałabyś, że to rozkosz, nie rozkaz?
Niemal wysyczał te słowa w jej usta. Oboje oddychali już coraz ciężej, gdy napierał na nią całym swoim ciałem. Musiała stanąć na czubkach palców, żeby nie dać się przytłoczyć jego sylwetce. Po oczach widział, że rzucała mu wyzwanie.
– A może właśnie tego tak naprawdę chcesz? – wysyczał do jej ucha, chwytając kobietę za gardło. Wpierw odruchowo się napięła, ale potem zaczęła rozluźniać jakby wbrew sobie. – Mam przejąć nad tobą sto procent kontroli, Desdemono? Rzucić się na plecy, zakneblować i zrobić wszystko to, na co mój demoniczny umysł wpadnie, hmm?
Przycisnął do niej swoją miednicę, ledwo powstrzymał swój jęk na małe sapnięcie, które uciekło spomiędzy wargi Desi. Wciąż pewnym gestem trzymał ją za gardło. Odchylił szyję kobiety, eksponując gładką, napiętą skórę. Polizał ją ponad swoimi palcami aż do policzka. Pocałował w żuchwę i tuż przy miękkim płatku ucha.
– No, powiedz coś, uparta kozo – wymruczał, kciukiem gładząc jej puls. – Co mam z tobą zrobić?
– Uszanować fakt, że uparta koza to niezbyt seksowna część sprośnej gadki? – sapnęła, wiercąc się w miejscu.
Orobas obnażył zęby cicho się śmiejąc.
– Wręcz przeciwnie. – Drugą dłoń opuścił na miękką krągłość piersi i gwałtownie ją ścisnął. Z gardła kobiety wyrwał się zaskoczony okrzyk, twarz od razu jej pociemniała. – Moja droga Desi, nie masz pojęcia jak wiele rzeczy może cię podniecić. Kurewsko czekam na odkrycie każdej z nich.
– Myślisz, że ci pozwolę? – unosi brew w niemym wyzwaniu.
– Nie. – Pokręcił powoli głową, a mina prawie jej zrzedła. Pochylił się tak, że przy pocałunku powiedział. – Będziesz błagać o to na klęczkach, moja wierna.
Mógł coś w niej odblokować, albo wyzwolić. Nie był do końca pewien, ponieważ Desdemona była zjawiskową istotą w swoim skomplikowanym charakterze. Wprost uwielbiał to, że mógł być pewny tylko kilku spraw, ale zawsze czymś go zaskakiwała.
Tak jak teraz, gdy bez dwóch słów zaczęła go rozpaczliwie całować i niemal brutalnie ściągać z niego koszulę. Zmienił skrzydła w tatuaże, by nie było żadnego problemu w zsuwaniu z ramion materiału. Choć były tam specjalne nacięcia, takie coś dopiero odebrałoby seksowności całej sytuacji.
Jęczała w jego usta, jeśli miała jakieś słowa, przekazywała je właśnie w taki sposób. Orobas coraz lepiej rozpoznawał sygnały, jakie dawała i z rozkoszą podążał za każdym kolejnym.
Desi zachowywała się jak wyposzczona istota. Ledwo wyciągnęła jedną nogę ze spodenek i bielizny, a już opuszczała trochę jego spodnie. Pamiętał o prezerwatywie, zdążył przeciągnąć moment, w którym Desdemona wdrapała się na niego, by mógł się w nią wbić.
Najsłodsze niebiosa, jakaż ona była wspaniała.
Niewiele im było potrzeba, żeby dojść. Kobieta w jego ramionach była niecierpliwa, goniła za swoją i jego przyjemnością z bolesnym wręcz tempem. Dyszała mu w gardło, podskubując skórę zębami, obmywając małe ranki językiem. Orobas mógłby oszaleć od tej dzikiej przyjemności – ziemna woń lasu mieszała się z piżmowym zapachem jej podniecenia oraz potem. Ogień narastał w piersi Bassa, gotów skonsumować ich obydwoje.
Ciężko im było się uspokoić, wciąż jeszcze leniwie poruszał biodrami, póki ostatnie skurcze Desi nie ustały. Oddychali jednym powietrzem, ogrzewali się swoim ciepłem.
Nigdy nie czuł się tak nieokiełznany, niczym prymitywny, gwałtowny demon.
Kochał to.
– Miałem ochotę na jajecznicę z grzybami, ale twój owłosiony rów odebrał mi apetyt – rozległ się za nimi mocny, śpiewny głos.
Orobas poczuł, że usta rozciągają mu się w szerokim uśmiechu.
– Jestem rozczulony tym, że musiałeś tęsknić za mną tak bardzo, że zerknąłeś – obrócił głowę na bok.
– Skoro zamiast owocnego grzybobrania trafiłem na zeschniętą szyszkę... – Ifaaz pokręcił z rozbawieniem głową i odwrócił się na pięcie. – Dam wam chwilę.
– To twój przyjaciel? – rozległ się struchlały głos Desi tuż pod nim.
– Mhm.
– Nie mogę wywrzeć na nim lepszego pierwszego wrażenia, prawda?
– Och, spokojnie, mój rów go oszołomił.
Orobas wiedział, że starała się nie śmiać, ale ledwo udawało jej się zachowywać ciszę. Całe jej ciało trzęsło się, oczy miała mocno zaciśnięte. Pocałował czubek nosa kobiety, a potem zamknięte usta. – Nie kpij, ze starego demona. Kto wie, co możesz obudzić.
Rozwarła jedną powiekę, oczy miała lśniące życiem i radością. Mógłby zapomnieć, że cokolwiek złego się działo, że po prostu wyszli na dziką przechadzkę po lesie.
Ifaaz jednak dyskretnie odchrząknął dając znać, że nie będzie czekał cały dzień.
********
Tak w ramach Walentynek zostawiam Wam dwa rozdziały 🥰
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro