"Miłostki"- One shot
Notka od redakcji:
neverwinternight jest osobą, która zawsze potrafi wyciągnąć pomocną dłoń. To, czym was dzisiaj ugościmy, wyszło spod jej wyjątkowego pióra, w którym lubuje się większość redakcji! Zapraszamy was na one shota pod tytułem "Miłostki".
Miłostki
Miał przyjemną twarz, niemal przystojną, ale nie z rodzaju tych, jakie sprawiają, że język zaczyna się plątać między kolejnymi słowami. Nie przypominał łamacza kobiecych serc, bliżej mu było do uprzejmego faceta, który pracuje o regularnych godzinach na jakimś podrzędnym stanowisku w wielkiej korporacji, a weekendy spędza w barze, pijąc piwo i grając w karty albo bilard. Intuicja podpowiadała mi, że raczej to drugie. Jednak coś w jego obliczu budziło niepokój, jakby pod fasadą zwyczajności ukrywał tajemnicę aż proszącą, by ją odkryć.
— Niech zgadnę — zagadałam zza baru, obserwując, jak jego świdrujące spojrzenie przenosiło się z migającego ekranu telefonu wprost na mnie. Mimowolnie poczułam dreszcz przechodzący po plecach. — Kiepski dzień?
— Aż tak to widać? — zapytał.
Głos mężczyzny miło pobrzmiewał w uchu i zdecydowanie zbyt dobrze współgrał z melancholijnym śpiewem Grety Garbo dobiegającym gdzieś z daleka. Kolejne wersy I'll be seeing you wlewały się prosto do pomieszczenia, brzmiąc niczym kołysanka puszczana ze zdartej płyty.
Po chwili wzruszyłam ramionami i wróciłam do bezmyślnego szorowania szklanek.
— Jeśli człowiek wystarczająco długo patrzy, zaczyna zauważać pewne... sprawy. Poza tym każdy ma własną historię — odpowiedziałam wymijająco.
Uśmiechnął się delikatnie. W jaskrawych jarzeniówkach oblicze mężczyzny przybrało posępnie blady kolor, nawet pogodny wyraz twarzy nie łagodził trupiego wrażenia. Jego cienka skóra była rozciągnięta na kościach niczym osobliwa maska, pozbawiona sieci zmarszczek wyżłobionych przez czas.
— A jaka jest moja?
Zamilkłam, przełykając ślinę. Sterowana instynktem jedynie pokręciłam głową, na usta nie cisnęła mi się żadna elokwentna odpowiedź. Mężczyzna również milczał, oboje trwaliśmy w sennym zawieszeniu, czekając na odpowiednią chwilę. Nim bar powoli opustoszał, a zegar wskazał minutę po dwunastej, on rozpoczął swoją opowieść i skończył ją dopiero o świcie.
***
— Dürer i Tycjan? — zapytała ostrożnie, wskazując ścianę, gdzie bezapelacyjnie królowały dwa obrazy, zapełniając jasną przestrzeń.
— Tak — potwierdził powoli. Stwierdziwszy, że tak lapidarną odpowiedź można uznać za niezbyt uprzejmą, dodał prędko: — Lubię portrety.
— Fajnie.
— Hobby, każdy ma jakieś — mruknął, wiercąc się w fotelu. — Kiedyś zbierałem książki. Dorobiłem się niezłej kolekcji, dobiłem do dwóch tysięcy, ale postanowiłem je sprzedać. Częste przeprowadzki nie sprzyjają kolekcjonerstwu, przenoszenie tego wszystkiego bywa dość uciążliwe. Reprodukcje dla odmiany zajmują mało miejsca i są pragmatyczne, jeśli nie masz zdjęć do zawieszenia.
Zastanawiał się, dlaczego w ogóle o tym wspominał. Ona nie przyszła wysłuchiwać wynurzeń o wpływie jego zainteresowań na aktualnych wystrój wnętrza. Poza tym, kobieta nie zwracała najmniejszej uwagi na cokolwiek. Zaproszona do środka usiadła na skórzanej kanapie, a potem uporczywie unikała wzroku Trevora. Zauważywszy obrazy, złapała pierwszą lepszą okazję, by nawiązać coś przypominającego rozmowę.
— Napijesz się czegoś? — zaoferował. — Kawa, herbata, woda, coś mocniejszego?
— Tak, kawy, jeśli można — odpowiedziała szybko, jakby w obawie, iż za chwilę straci głos.
Wszedł do kuchni, nastawił czajnik i ostrożnie wziął do rąk śnieżnobiałe filiżanki, które doskonale pamiętały czasy jego studiów. Otrzymał je jako prezent od starszej kobiety wynajmującej mu stancję. Zabawna niska staruszka, kochająca porcelanę oraz krzyżówki. Pamiętał ją, siedzącą na balkonie we flanelowej koszuli. Ilekroć Trevor pojawiał się w polu widzenia, ochryple deklamowała: sześć pionowo, Gray, sześć pionowo.
Westchnął przeciągle, opierając ręce o zimny blat. Brakowało jeszcze tego, aby popadł w melancholię.
Czajnik zabulgotał, gdy Trevor podniósł go do góry.
— Szlag by to — mruknął pod nosem. — Z cukrem czy bez? — spytał głośno.
— Dziękuję, ale bez — padła cicha odpowiedź.
Świetnie, bo i tak nie mam, pomyślał, niosąc filiżanki do salonu.
— Proszę.
— Dziękuję.
Siedząc w pokoju, wyglądali niczym typowa amerykańska para, spędzająca sobotę na bezproduktywnej wegetacji przed jazgoczącym telewizorem, gdzie postaci z serialu familijnego trajkotały bez opamiętania.
Korzystając z chwili, przyjrzał się dokładniej Amelii Scott. Jego przyszła bratowa. Nie musiał zgadywać, dlaczego akurat ona spodobała się Andrew. Amelia była drobną kobietą, przywodzącą na myśl skromne księżniczki z produkcji Disneya. Ideał dla księcia na białym koniu, którego Andrew uwielbiał odgrywać.
— Trevor wystarczy, pan Gray mnie postarza i od wydania pewnej książki budzi zbyt wiele skojarzeń — spróbował zażartować.
— Trevor — powiedziała, testując brzmienie jego imienia. — Jak już wiesz, Andrew i ja bierzemy za jakiś czas ślub. Miło byłoby, gdyby jego brat się na nim pojawił. Rozumiem, że nie utrzymujecie od dawna kontaktu i nie chcę cię do niczego zmuszać, ale chciałam przynajmniej porozmawiać. W końcu niedługo zostaniemy rodziną.
Kiwnął głową, naprawdę rozumiał intencję. Normalny człowiek przyjąłby z uśmiechem taką ofertę, ba, normalny człowiek z wigorem podziękowałaby za zaproszenie i natychmiast złożyłby gratulację bratu. Jednak Trevor Gray od dawna przestał mieć cokolwiek wspólnego z normalnością.
— Rodziną — powtórzył niemrawo.
Ciekawe, jak Amelia zareagowałaby, gdyby poopowiadał jej o cudownym dzieciństwie, dzięki któremu postanowił urwać wszelki kontakt z rodziną. Poopisywałby te niekończące się wizyty u dziecięcego psychologa, jakiemu z wyglądu bliżej do seryjnego mordercy, a nie osoby, jakie powierza się własne sekrety. Snułby opowieści o fascynujących spotkaniach z początkującymi terapeutami o delikatnych rękach pianisty i niebudzących za grosz zaufania. Rzewnie skomentowałby całe nastoletnie lata, jako ciągłą walkę o zachowanie resztek psychicznej stabilności i wieczną lekcję trzymania języka za zębami, ażeby nie powiedzieć o jedno słowo za dużo.
Wziął głęboki oddech.
— O czym mielibyśmy rozmawiać? — zapytał, usiłując zachować spokój. — Jeśli liczysz na ckliwe historie, wybacz, pomyliłaś adresy. Matka skrupulatnie udokumentowała w domowej filmografii najważniejsze wydarzenia z życia Arthura. Czego nie znajdziesz na kasetach, pewnie odszukasz w albumach. W tych dwudziestu paru opasłych tomiskach, o ile od mojego odejścia nic się nie zmieniło. Osobiście polecam produkcje wideo, są prawie jak film fabularny — cedził przez zaciśnięte zęby.
— Nie, jestem świadoma, że z Andrew nie jesteście zbyt blisko związani — stwierdziła ostrożnie. Trevor dokładnie widział, jak przełyka ślinę. — Chodzi o waszego ojca.
Trevor wstrzymał oddech, jakby ktoś właśnie wylał na niego wiadro lodowatej wody.
— Słuchaj, zrobimy tak — mówił oschle. — Będę udawał przemiłego gospodarza, dopijesz kawę, przez dziesięć minut możemy być najlepszymi przyjaciółmi i luźno ponarzekać na moją matkę, bo pewnie też jej nie znosisz. — Amelia chciała wejść mu w słowo, ale przerwał jej machnięciem ręki. — Słuchaj, rozumiem, że Andrew pragnie poznać naszego ojca. Odszedł, zanim zdążył go porządnie zapamiętać i nagłe spotkanie po wielu latach bajecznie wyglądałoby na weselu... — Przerwał, myśląc nad tym, jak dobitnie ująć w słowa cały przekaz. — Kiedyś Andrew postanowił zostać malarzem. Miał z góra sześć, siedem lat. Wziął farby plakatowe i przy stole w jadalni zorganizował profesjonalną pracownię. Cholernie urocze. Malował karykaturalne zwierzęta, krajobrazy, ludzi... Robił to, bo chciał zostać takim sławnym artystą jak tata — kontynuował, śmiejąc się gorzko. — Widzisz, cholerna ironia losu tkwiła w tym, że ten wyidealizowany tatuś nawet nie potrafił porządnie malować.
— Nie rozumiem...
— To, czego szuka Andrew, nie istnieje — podsumował. — Nigdzie nie ma cudownego, pełnego empatii Larry'ego Graya, gotowego ze łzami w oczach wspierać syna. Jedyny Larry Gray, jakie znałem, to egoistyczny dupek, któremu w życiu nic nie wyszło — zakończył dobitnie zadziwiony, jak ten krótki opis pokrywał się z jego własnym.
Amelia przygryzła wargę.
— Według ciebie szukanie jest bezcelowe — stwierdziła, odgarniając kosmyk włosów za ucho.
— Dalej będziesz go szukać, prawda?
Kobieta wstała, podchodząc do wyjścia. Wzięła płaszcz i zaczęła się ubierać.
— Gdybyś zmienił zdanie i jednak chciał znaleźć ojca, znasz mój numer — rzuciła smętnie, wychodząc na korytarz. Trevor już zamykał drzwi, gdy zadała ostatnie pytanie: — Wciąż słyszysz głosy?
Nagle zaschło mu w gardle.
— Nie — wykrztusił, zaciskając dłoń na klamce.
Odprowadzając ją wzrokiem do winy, miał dziwne wrażenie, że to nie będzie ich ostatnie spotkanie.
***
— Spotkałeś jeszcze Amelię — zgadywałam, ponownie napełniając jego szklankę.
— Częściej, niż chciałbym przyznać — odparł, wodząc spojrzeniem po pustych stolikach.
— Och — wykrztusiłam, zdając sobie sprawę, o co chodziło. — Cohen kiedyś śpiewał, że nie ma lekarstwa na miłość.
Trevor Gray posłał mi perlisty uśmiech.
— Miłostki, miłostki — rzekł, położywszy pieniądze na stolik.
Kiedy wstawał, zauważyłam niewielki czerwony ślad oznaczający się na jego białej koszuli.
Pokręciłam głową, karcąc się w myślach. Pewnie to tylko wyobraźnia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro