Rozdział 1: „Twoja muzyka to dno„
Ludzie często nie zdają sobie sprawy, co to znaczy przeprowadzka. Pakowanie rzeczy, zbieranie swoich najpotrzebniejszych rzeczy, pakowanie ich do kartonów. Zostawianie wszystkiego, co dla nas znaczyło za sobą. Pozostawianie pustego miejsca, aby w końcu ruszyć w pogoni za szczęściem. Podążanie głupią chęcią poznania bardziej świata, zdobycia nowych doświadczeń. Odcięciem się od najzwyklejszego bałaganu w swoim życiu. Oni wierzą w to. Zachowują się jak głupcy, licząc, że wszystko będzie wyglądało inaczej. Zaczną z czystą kartą, poznają nowych ludzi, którym będą opowiadać bajki. Bo właśnie po to są przeprowadzki. Nie po to, aby poznawać świat a po to, aby zaczynać od nowa. Opowiadać swoją historię na nowo. Kreując świat, w którym chcielibyśmy żyć. Nie chcemy, aby inni znali prawdziwych nas, wiemy, że oznaczałoby to tylko kłopoty. Krzywe spojrzenia, ocenianie książki po okładce. Świadomie wybieramy ludzi, którzy żyją w takich bańkach. Pięknych historiach, o których mogliśmy myśleć tylko przed snem. Godzinami rozmyślamy nad tym jak miałoby to wyglądać, że nie będzie tak jak kiedyś, ale wszystko zaczynamy od kłamstwa. Patrzymy im w oczy mówiąc o tym jak świetnie nam się wjedzie. Zero kłopotów i zero problemów. Kochająca rodzina, cudowni przyjaciele, dobrze płatna praca, nie zapominając o tym, że zrobiliśmy wszystko po to, aby poznać bardziej świat.
Co za gówno.
Potrząsnęłam głową i z grymasem ugasiłam papierosa w popielniczce. Weszłam z powrotem do budynku, ciągnąc za sobą dwie walizki. Rozejrzałam się po ludziach biegających po lotnisku, ścigających się jeden z drugim, aby tylko zdążyć na właściwy lot. Wysoka brunetka z dzieckiem przy sobie, ubrana w białą zwiewną sukienkę przykuła moją uwagę. Rozglądała się po tablicach lotów, próbując odnaleźć właściwy napis. Chłopczyk stojący przy jej boku, pociągał za jej kurtkę z płaczem próbując zwrócić jej uwagę czym kobieta mu się nie odwdzięczyła. Z niemałym zdenerwowaniem rozglądała się dookoła, jakby czegoś szukając. Jej spojrzenie wylądowało na mnie. Przetaksowała mnie oceniającym spojrzeniem od góry do dołu, po czym posłała uśmiech, odwracając się w drugą stronę, ciągnąc dalej płaczącego chłopca za sobą.
Ludzie są dziwni.
Postałam jeszcze chwilę aż w końcu z westchnięciem, ruszyłam w kierunku kawiarni lotniskowej. Pozostało mi jeszcze około godziny czekania na przyjazd moich rodziców. Umówiliśmy się, że to oni odbiorą mnie z lotniska. Chociaż powiedzenie, że ze mną się umówili, było sporym niedopowiedzeniem. Wszystko było już odgórnie ustalone dwa tygodnie przed moim powrotem. Ciocia Melissa była z nimi w stałym kontakcie i skrupulatnie dopilnowała przekazania mi informacji obym, nie daj Boże, o niczym nie zapomniała. Dlatego już dwa dni przed wylotem musiałam pokazać jej spakowaną walizkę z odhaczonymi wszystkimi punktami na liście, którą mi przygotowała. Nie mówię, że byłam na nią za to zła. Tak właściwie gdyby nie to, siedziałabym tutaj z połową rzeczy mniej. Byłam zapominalska, roztrzepana i nie dało mi się tego odmówić.
— Cholera, zapomniałam — warknęłam sama do siebie, odszukując w torbie swój telefon.
Jak wcześniej wspomniałam, mój umysł był gorszy od człowieka chorego na Alzheimera. Byłam na miejscu już od godziny i zapomniałam o powiadomieniu cioci Melissy, że doleciałam szczęśliwie, w jednym kawałku. Mimo obietnic, że nie zapomnę i od razu jak dolecę, skontaktuję się z nią, jak zwykle nawaliłam. Z niepokojem spojrzałam na wyświetlacz, widząc cztery nieodebrane połączenia od cioci oraz pięć wiadomości nieodczytanych w tym wszystkie od niej. Kto by się tego spodziewał?
Ciocia Mel: Soph pamiętaj, żeby dać znać jak dolecisz
Ciocia Mel: Doleciałaś? Twój lot powinien już się dawno zakończyć
Ciocia Mel: Martwię się...
Ciocia Mel: Soph przysięgam, że kupię ci lekarstwa na twoją pamięć
Ciocia Mel: Możesz, chociaż odebrać ten cholerny telefon?!!
Przełknęłam gulę w gardle, która pojawiła się ze stresu. Przed oczami miałam zdenerwowaną ciocię chodzącą od jednego pokoju do drugiego. Z ręką na sercu mogłam powiedzieć, że była ona jedną z niewielu osób w mojej rodzinie, która martwiła się tak o mnie. Traktowała mnie jak dziecko, niepotrafiące zrobić sobie samemu śniadania, a zarazem była moją największą powiernicą tajemnic. Mieszkając u niej, mogłam liczyć w każdej chwili na rozmowę i pomoc, która wtedy była mi najbardziej potrzebna a niekoniecznie zdawałam sobie z tego sprawę. Kochałam ją i serce mnie ścisnęło na moją głupotę, że zapomniałam o tak prostej rzeczy jak danie znaku, że żyję.
Drżącymi palcami wybrałam jej numer, odliczając ilość sygnałów. Cóż, długo nie musiałam czekać i zbytnio mnie to nie zdziwiło. Nie zdążył minąć nawet jeden sygnał, a w głośniku usłyszałam melodyjny głos kobiety. Nawet podczas zdenerwowania jej barwa głosu była miodem dla mojego serca.
— Sophio Nicholson czy ty chcesz, żebym w szpitalu wylądowała? Prawie zawału przez ciebie głupku dostałam! Twój lot zakończył się... — wydzierała się do telefonu, wypowiadając monolog, który na pewno przygotowała sobie na taką okazję. Wiedziałam, że przerywanie jej nic nie wskóra, więc nawet nie trudziłam się, aby jej przeszkodzić. Spokojnie szłam w kierunku kawiarni, wysłuchując tego jak bardzo nieodpowiedzialna byłam.
— Obserwowałam lot i wszystkie strony informujące o tym, kiedy ten cholerny samolot wyląduję i nawet nie wiesz jak bardzo się martwiłam, gdy od godziny nie mogłam się z tobą skontaktować. — Już ze spokojem w głosie odetchnęła, co było sygnałem, że zmierzała ku końcowi.
— Ciociu przepraszam, naprawdę wyleciało mi z głowy — westchnęłam, nerwowo przeczesując włosy, stojąc w kolejce do złożenia zamówienia.
— Cóż nie dziwi mnie to, pamiętliwa to ty nie jesteś — rzuciła, a ja oczami wyobraźni widziałam na jej twarzy uniesione kąciki ust. Jest dobrze.
— Chyba nigdy już się to nie zmieni — parsknęłam ze znużeniem, denerwując się na kobietę przede mną, która nie potrafiła zdecydować się czy lepszym wyborem będzie Cappuccino, czy waniliowe Café Latte.
— Chciałabym powiedzieć, że to twój urok, ale nie wiem, czy siebie okłamałabym bardziej, czy ciebie — w głosie zabrzmiała charakterystyczna dla kobiety nuta rozbawienia, a na moich ustach mimowolnie pojawił się uśmiech.
— Okłamałabyś wtedy cały świat i samego Boga — zaczepnie sprowokowałam ją, aby usłyszeć ten melodyczny śmiech, którego już przez długi czas niedane będzie mi posłuchać w realu.
— Oj tak, zdecydowanie Sophie — zaśmiała się, a moje serce rozpadło się na kawałki. Tak cholernie tęsknie.
— Poczekaj moment, zamówię herbatę — rzuciłam, w wyobraźni kopiąc w tyłek babę, która koniec końców nie zamówiła niczego.
Z zadowoleniem podeszłam do blatu, aby złożyć zamówienie na upragnioną porcję cytrynowej herbaty. Przyznaję się bez bicia. Jestem uzależniona.
— Dzień dobry, co dla Pani będzie? — z uśmiechem na twarzy zwrócił się do mnie młody kasjer.
Chłopak na oko dwudziestoletni, pomimo uniesionych kącików ust patrzył na mnie zmęczonymi oczami. Jego kręcone, kasztanowe włosy tworzyły na głowie nieład, a pojedynczy kosmyk opadał mu na czoło. W czekoladowych oczach świeciła się nutka rozbawienia, gdy mierzyłam go spojrzeniem. Cholera, był przystojny.
— Poproszę cytrynową herbatę, z dodatkiem miodu i dwoma saszetkami cukru. Dużą — odchrząknęłam, posyłając mu delikatny uśmiech.
— Oj chyba ciężki lot, hmm? — rzucił, odwracając się tyłem, biorąc do ręki papierowy kubek.
— Nie tylko lot — mruknęłam zaczepnie, a w moim głosie pobrzmiewała kryło się rozbawienie.
— Jeśli chcesz, możemy się zamienić — odpowiedział, posyłając mi uśmiech, na który wewnętrznie się topiłam.
Rozejrzałam się po kawiarni, widząc ilość osób będących w pobliżu. Hałas, który nękał moje bębenki, boleśnie wpłynął na wyobraźnie, która nie chciała dopuścić do widoku mnie codziennie z tyloma ludźmi wokół. Z niezadowoleniem wydęłam wargi na chwilową myśl, która postawiła mnie w takiej sytuacji. Nigdy w życiu.
— Widzę, że jednak nie jesteś chętna. — Wyrwana z czeluści umysłu, spojrzałam ponownie na chłopaka, który aktualnie śmiał się, nalewając mi gorący napój. — Nie jest tak źle jak się wydaje — odparł, a ja z rozbawieniem pokręciłam głową.
— Masz rację, pewnie jest o wiele gorzej, niż się wydaje — podkreśliłam ostatnie wyrazy, nadając prześmiewczy charakter wypowiedzi. — Wyrazy współczucia.
Ułożyłam dłonie na klatce piersiowej, wydymając jedną wargę, patrząc na chłopaka jak na bezdomnego psa. Nie było nic bardziej wzruszającego niż one. No, chyba, że starsi ludzie z bezdomnymi psami. Tak, zdecydowanie mieszanka smutku.
Chłopak ponownie zaśmiał się, biorąc do ręki flamaster, patrząc na mnie dosyć wymownie.
— Cóż dziękuję za współczucie, chociaż ty jedna — pokiwał głową, ukazując swoje uzębienie. Cholera skąd on się urwał? — Jak masz na imię?
— Może od razu numer telefonu podać? — rzuciłam zaczepnie, niemal czując iskry rozbawienia w moich oczach.
— Nie pogardziłbym, ale najpierw chciałbym podpisać twoje zamówienie — z rozbawieniem popatrzył na mnie, a na moje poliki powoli wtaczał się kolor czerwony.
Idiotka.
— Sophie — odpowiedziałam, ze zmieszaniem poprawiając kosmyk, który wślizgnął się na moją twarz, starając uniknąć spojrzenia bruneta.
— Sophie — powtórzył chłopak, podpisując kubeczek. — Bardzo ładne imię, jesteś z Europy? — Chwała niebiosom, że sprowadził rozmowę na normalne tory.
— Nie, tak właściwie urodziłam się w Lakewood — uśmiechnęłam się, a po poprzedniej rozmowie nie było już śladu.
— To dobrze się składa — rzucił zaczepnie — Należy się 7 dolarów — mruknął, z uwagą klikając w kasę fiskalną.
— Te ceny z lotniska... — westchnęłam, wyciągając portfel w poszukiwaniu banknotów.
— Co mogę ci powiedzieć? — odparł, kręcąc głową, obdarowując mnie spojrzeniem — Nikt nie mówił, że życie to bajka.
— Coś o tym wiem — uśmiechnęłam się, podając mu banknot, jednocześnie wrzucając dodatkowy do świnki skarbonki, przeznaczonej na napiwki: — Przynajmniej obsługę kawiarni mają w porządku — dodałam, oddając spojrzenie, łapiąc kontakt wzrokowy z tymi pięknymi tęczówkami.
— Powiem ci coś w tajemnicy — skinął na mnie palcem, zachęcając, abym nachyliła się, a on natomiast pochylił się do mojego ucha — Jestem jedyny w swoim rodzaju. — Mrugnął, a po moim ciele przeszedł delikatny dreszcz na melodyjny śmiech wypływający z jego gardła.
Ocknęłam się w momencie kiedy podał mi kubek do ręki z serwetką. Jak oparzona wyciągnęłam ręce w tym kierunku, nie mogąc doczekać się, aż poczuję ten przyjemny smak rozpływający się w całym ciele.
— Wpadaj częściej, tacy klienci sprawiają, że praca wydaję się chociaż trochę lepsza — uśmiechnął się, rzucając mi ostatnie spojrzenie.
— Cóż, muszę cię zmartwić. Jestem jedyna w swoim rodzaju — rzuciłam, zmierzając w stronę wyjścia, podśmiewając się pod nosem.
— W to nie wątpię — odparł chłopak, a jego kąciki ust ponownie podniosły się: — Miłego dnia Sophie — mrugnął, żegnając się, a ja upiłam upragniony łyk herbaty. Pyszna.
— Nawzajem... — Już chciałam pożegnać się, gdy coś sobie uświadomiłam. — Czekaj a jak tak właściwie masz na imię? — zapytałam chłopaka, nie ukrywając w głosie tej nutki ciekawości.
— Tajemnica — mrugnął zaczepnie oczkiem, po czym zaczął obsługiwać następnego klienta.
Pokręciłam głową, wchodząc ponownie w tłum ludzi. Wyjęłam telefon z torby tym razem, pamiętając, że jestem w trakcie rozmowy z Melissą. Co prawda trochę poczekać musiała, ale ja nie narzekałam. Na samo wspomnienie rozmowy sprzed chwili na moje usta ponownie wpłynął uśmiech podczas przykładania telefonu do ucha.
— Halo? Jesteś? — zapytałam, wcześniej sprawdzając, czy oby na pewno nie rozłączyła się.
—Jestem, jestem, ale nie ukrywam, że już miałam się rozłączyć — parsknęła, a ja przewróciłam oczami na jej wieczną niecierpliwość: — Jak ci lot minął?
— Całkiem nieźle, ale wiesz, że nie lubię tego. — Grymas zagościł na moje twarzy, gdy powróciło uczucie wzbijania się w powietrze i lądowania. Nienawidziłam tego, gdy mój żołądek miał zaraz zrobić fikołka, a głowa eksplodować. — Poza tym ludzie są irytujący.
Na potwierdzenie moich słów jakiś facet spieszący się jak większość ludzi tutaj, szturchnął mnie i całe szczęście dla niego, że nie zawartość kubka nie wylała się. Wtedy mógłby szukać sobie miejsca na cmentarzu. Chcę już stąd wyjść i zapalić papierosa, przysięgam.
— Po prostu ty za szybko się denerwujesz — odparła ciocia, a po drugiej stronie telefonu usłyszałam gwizd gotującej się wody.
— Haha, i kto to mówi — odpowiedziałam na zaczepkę, przeciskając się między grupką turystów słuchających przewodnika.
Wakacje z biura podróży. Jak cudownie.
— Soph, nic by ci się nie stało gdybyś nie warczała na każdego w promieniu metra od ciebie — usłyszałam głos kobiety, w którym pobrzmiewało rozbawienie. — Zmień to, inaczej do końca życia będziesz sama, leżąc na kanapie z dziesięcioma kotami przy sobie. — Oczami wyobraźni widziałam jak kręci głową z politowaniem, jednak dało się usłyszeć tę nutkę zmartwienia.
— Po pierwsze nie mówię, żeby mi to nie odpowiadało — odpowiedziałam, widząc przed sobą upragnione wyjście z lotniska — A po drugie żadnego kota w swoim otoczeniu tolerować też nie będę — westchnęłam, wdychając zapach powietrza przedzierającego się przez moje nozdrza.
Podeszłam do ławki oddalonej od wejścia, aby chociaż w spokoju wypić herbatę i odpocząć od zgiełku ludzi będących w budynku. Trzymając telefon przy uchu, usiadłam wygodnie, przybliżając walizki do siebie. Słuchając cioci opowiadającej o tym jak jej pies Dingo znowu przyniósł do domu zdechłego ptaka, odszukałam w torebce paczkę cienkich L&M niebieskich oraz zapalniczkę. Wyciągnęłam jednego papierosa z opakowania i odpaliłam, zaciągając się trującą substancją. Po pierwszym uczuciu rozchodzenia się jej w moich płucach uspokoiłam się, ciesząc się z tego co mam. Herbata i papieros. Lepiej być nie mogło.
— Rodzice dzwonili do ciebie? — Ocknęłam się z transu, powracając do słuchania kobiety, która zmieniła temat.
— Ta — mruknęłam, przewracając oczami na wspomnienie rozmowy z ojcem od razu po przylocie — Powiedzieli, że będą koło dziewiętnastej — westchnęłam, strzepując popiół na ziemię.
— Soph, nie bądź tak pesymistycznie nastawiona — usłyszałam jej zrezygnowany ton — Wiesz, że cię kochają i obiecali zadbać o ciebie.
— Nikt ich o to nie prosił — prychnęłam.
— Sophie — powiedziała ostrzegawczym tonem — Zachowuj się.
— Łatwo mówić, to nie ciebie potraktowali jak śmiecia — z rezygnacją pokręciłam głową, nie mając siły kontynuować tego tematu.
— Doskonale wiesz, dlaczego to zrobili i nie możesz ich za to winić — odparła i wiedziałam, że dyskusja w tym temacie jest zbędna. Z jednego prostego powodu. Miała rację.
— Wiem — odparłam — Nie zmienia to faktu, że średnio mam ochotę na spotkanie z nimi. —Wyjęłam kolejnego papierosa z paczki, biorąc łyk napoju.
— Kiedyś musiało to nastąpić.
Tymi słowami zakończyła dyskusja. Nie był to przyjemny temat zarówno dla mnie jak i dla niej. W jednym momencie odmieniłam jej życie, wprowadzając chaos. Nigdy nie mogłam cioci za to obwiniać. Zajęła się mną, jak najlepiej umiała, ofiarując mi więcej, niż powinna. Tej jednej nocy zmieniłam życie tylu ludzi a w szczególności jej. I gdybym mogła cofnąć czas i zmienić to, zrobiłabym to bez zawahania. Jednak takie niestety jest życie. Jedno wielkie, rozciągliwe pasmo porażek, które mają nas kształtować. Dawać nauczki będące wyznacznikiem naszej drogi życiowej. Szkoda, że nikt nie pyta, czego my wszyscy chcemy.
Czego chciałam ja.
— Rozchmurz się. — Zmieniła ton głosu na ten cieplejszy, który tyle razy wspierał mnie na duchu — Zobaczysz w końcu swoich znajomych. — Mimowolnie uśmiechnęłam się na wspomnienie moich bliskich.
— Tak, to chyba jedyny z pozytywów powrotu do Lakewood — mruknęłam, zakładając nogę na nogę i poprawiając włosy.
— Przestań, bo się zawrócę i nie wrócę po ciebie — podskoczyłam na głos dobiegający zza moich pleców.
Szybko podniosłam się i skierowałam w kierunku dobrze znanego mi głosu. Gdyby nie to, że budowa ciała ludzkiego nie pozwala na to, już dawno zbierałabym szczękę z zabrudzonego chodnika. Wyczułam w moich oczach łzy, które samoistnie napłynęły do nich na widok chłopaka. Powiedzenie, że nic się nie zmienił, byłoby ciosem w serce. Gdy dwa lata temu, wyjeżdżałam do San Francisco, był mojego wzrostu, a jego ciemnobrązowe włosy ułożone były na czole, pokrywając je całe grubą grzywką. Ubrany zawsze w swoje czarne ciuchy, zwisające na jego szczupłym ciele, które aż krzyczały: „Jestem introwertycznym chłopakiem, zostawcie mnie w moim świecie".
Teraz stał przede mną mężczyzna. Delikatnie opalony, z włosami postawionymi na żel. Zamiast gotyckich ciuchów widniały na nogach czarne dżinsy a na górze zwykły biały T-shirt. Na ramiona miał narzuconą również dżinsową, czarną kurtką z delikatnie podwiniętymi rękawami do łokci. Taksując z uwagą jego ciało, nie uszła mojej uwadze sportowa budowa chłopaka i spora zmiana wzrostowa. Wyglądał, jakby chodził na siłownię i to regularnie, co kiedyś było nie do pomyślenia, a jego wzrost spokojnie mogłam ocenić na metr dziewięćdziesiąt z kawałkiem. Koszulka ciasno opinała jego tors oraz bicepsy. Bicepsy, które były widoczne!
— Nie patrz się tak, bo mnie przerażasz — rzucił chłopak, z niesmakiem patrząc w moim kierunku.
Cholera otrząśnij się.
Odchrząknęłam wymownie, powolnie uśmiechając się do niego.
—Nie sądziłam, że kiedykolwiek porzucisz bycie brzydkim kaczątkiem — odparłam zaczepnie, łapiąc ponownie telefon do ręki, żeby zakończyć połączenie z Melissą — Ciociu oddzwonię potem, muszę kończyć — powiedziałam, chcąc jak najszybciej zakończyć rozmowę: — Kocham cię, pa! — zacmokałam i nie czekając na odpowiedź, rozłączyłam się, wrzucając telefon do torebki.
Powróciłam spojrzeniem po raz kolejny na chłopaka, nie mogąc powstrzymać uśmiechu cisnącego mi się na usta. Tyle czasu a na jego widok czułam, jak moje serce aż wyrywa się ku niemu. Przyjemne ciepło rozpłynęło się wewnątrz mnie, podczas gdy on z uwagą skanował moje ciało. Błękitne tęczówki odnalazły moje, a ja nie widziałam nic innego wokół mnie. Byłam tylko ja i on.
— Cóż, mogę powiedzieć to samo — odpowiedział, na zaczepkę sprzed chwili, delikatnie unosząc kąciki ust — Nie śmiałbym pomyśleć, a tym bardziej powiedzieć, że na twojej głowie zagoszczą normalne kolory i przede wszystkim będą one jakoś wyglądały — zaśmiał się szyderczo, a jego klatka piersiowa wraz z ramionami delikatnie zadrgały.
Mierzyliśmy się tak przez chwilę wzrokiem, chłonąc siebie nawzajem, jakbyśmy nie widzieli się przez wieczność. A to były tylko dwa lata. Cholerne długie i ciężkie dwa lata.
Nie mogąc już dłużej powstrzymać łez, wypuściłam je spod powiek i pobiegłam w kierunku chłopaka. Rzuciłam się na niego, delikatnie podskakując, aby mnie złapał. Zareagował automatycznie i przyciągnął mnie do siebie w niedźwiedzim ucisku. Było w tym coś dobrego. Coś, czego nie czułam przez długi okres czasu i za czym tęskniłam. Już się nie powstrzymywałam. Pozwalałam łzom spłynąć na jego ubrania, mając gdzieś, że prawdopodobnie będą ubrudzone od tuszu. Wdychałam z zachłannością zapach jego perfum. Jedyna rzecz, która się nie zmieniła. Delikatna nutka piżmu przyjemnie otulała mój węch, pozwalając na całkowity relaks. Umięśnione ramiona delikatnie zaciśnięte na mojej tali trzymały mnie w bezpiecznym ucisku, odcinając od rzeczywistości. Sprawiając, że całe zło świata znikało. Mogłam tak trwać wieki.
— Wiem, że przypakowałem, ale ty do najlżejszych klucho nie należysz — powiedział wprost do mojego ucha, a z mojego gardła wydobył się delikatny chichot, po czym z niechęcią puściłam chłopaka.
— Odezwała się chudzina — prychnęłam, odsuwając się od niego, delikatnie uderzając w jego ramię.
— Ała! — odezwał się z udawanym grymasem bólu, rozmasowując rękę: — Z tym ciosem powaliłabyś każdego Soppo.
— Nie mów tak do mnie — zagroziłam, grożąc mu palcem: — Chyba, że chcesz w łeb.
— Patrzcie na nią. Brata dwa lata nie widziała, a już do przemocy ucieka — pokręcił zrezygnowany głową, próbując ukryć uśmiech — Postawa godna nagany.
— Dzięki za przypomnienie, czemu za tobą nie tęskniłam — odparłam, palcami próbując wytrzeć resztki tuszu, które sprawiały, że wyglądałam już na pewno jak panda — Co tutaj robisz? — zapytałam, będąc przekonana, że to rodzice mieli po mnie przyjechać.
— Stwierdziłem, że zrobię ci nieziemskie powitanie, zaszczycając cię swoją obecnością w ten melancholijny dzień — rzucił, przewracając oczami, chowając dłonie do kieszeni spodni — I z ogromną skromnością stwierdzam, że mi się udało — mrugnął zaczepnie, posyłając w moim kierunku uśmiech.
— Jakiś ty skromny. Dziękuję za taki gest kochany — uśmiechnęłam się, poprawiając ponownie włosy.
— Nie ma za co siostro — mrugnął, zmniejszając odległość między nami — Nie zmienia to faktu, że moja dobroduszność zmierza ku końcowi — przewrócił oczami, podchodząc do walizek — Pierwszy i ostatni raz niosę twoje toboły — mruknął pod nosem, łapiąc do rąk uchwyty od walizek.
— Dzięki Leo — odparłam z wdzięcznością, posyłając chłopakowi uśmiech wdzięczności, bo na samą myśl ciągnięcia ponownie tych ciężarów mięśnie zaczęły mnie boleć
Chłopak już nic się nie odzywał, ruszając przed siebie. Bez słowa poszłam za nim, zgarniając przy okazji torebkę wraz z kubeczkiem. Zmarszczyłam brwi, zauważając, że oprócz mojego imienia widniało tam jeszcze jedno.
— Shane. — Uśmiechnęłam się mimowolnie na widok imienia chłopaka z kawiarni oraz jego numeru telefonu widniejącym na kubeczku.
Pokręciłam głową na wspomnienie z kawiarni, które odrobinę poprawiło mi humor. Odszukałam wzrokiem Leo i szybko dogoniłam go. Z wdzięcznością spojrzałam na czarnego SUV-a zaparkowanego niedaleko nas.
Moja perełka.
Czarny lakier odbijał zachodzące promienie słoneczne, sprawiając, że auto było jeszcze piękniejsze niż normalnie. Świeżo umyty pojazd prezentował się tak samo zadbanie jak dwa lata temu. Wiedziałam, że mój brat kochał to auto tak samo jak ja i nie zdziwiło mnie to, że właśnie tym autem po mnie przyjechał. Wewnętrznie wiedziałam, że to wszystko było po to, aby chociaż odrobinę podnieść mnie na duchu powrotem do Lakewood. I nie zaprzeczę. Cieszyłam się jak dzieciak, z takiego obrotu spraw.
Podeszłam do drzwi pasażera, delikatnie przejeżdżając opuszkami palców po drzwiach auta. Miałam obsesję na jego punkcie. Odkąd rodzice kupili mi to auto na szesnaste urodziny, dbałam o nie lepiej niż o swoje życie. Co prawda nie było dane mi długo nim jeździć, ale na samo wspomnienie wieczornych przejażdżek ulicami miasta, gdzie byłam pogrążona w swoim własnym świecie oczy mnie zapiekły. Szybko pomrugałam powiekami, gdy poczułam delikatne szturchnięcie w ramię.
— Mówiłem, że o niego dbałem — uśmiechnął się, a w jego oczach widziałam ten ciepły odcień błękitu wpatrujący się we mnie z tęsknotą.
— Nigdy w to nie wątpiłam — mruknęłam, powracając wzrokiem na auto z uniesionymi kącikami.
Trwałam tak przez chwilę w ciszy, skanując to, co stało przede mną. Ocknęłam się, gdy usłyszałam głos chłopaka.
— Cóż... — zaczął Leo: — Wiem, że może się to dla mnie źle skończyć, ale powiedzmy, że dzisiaj masz dzień dziecka.
— Co? — zmarszczyłam brwi i czułam, jak na czole wytworzyła mi się charakterystyczna zmarszczka zdziwienia — O czym ty...
Zamilkłam, widząc, jak chłopak wyjmuje z kieszeni kluczyki do pojazdu. Spojrzał na mnie z niepewnością, a potem na kluczyki. Pokręcił ze zmieszaniem głową, a następnie wyciągnął do mnie rękę, chcąc przekazać mi przedmiot.
Wpatrywałam się z niedowierzaniem na jego otwartą dłoń jak zaczarowana. W moim ciele wybuchł wulkan szczęścia. I gdyby teraz ktoś mi powiedział, że zaraz umrę, nie obeszłoby mnie to. Cały świat mógł runąć, ale ja po raz kolejny tego dnia zatraciłam się w swoim świecie. Nie było dla mnie ważniejsze nic innego. Powoli czułam, jak moje usta rozszerzają się, a uśmiech zadowolenia wypisany był już na całej twarzy. Spojrzałam na Leo, ciesząc się jak małe dziecko, szybko zabierając kluczyki z jego dłoni.
To się działo.
Zacisnęłam pięść, przyciskając ją do swojej klatki piersiowej, przymykając oczy. Wzięłam głęboki oddech, przygotowując się na wybudzenie ze snu. Jednak, gdy je otworzyłam, w mojej dłoni nadal znajdowały się kluczyki do Audi, a ja czułam, jakbym była w niebie. Z uśmiechem spojrzałam na chłopaka przede mną.
— Wskakuj do fury frajerze — wytknęłam język, machając kluczykami przed sobą — Czeka cię najlepsza podróż na świecie.
Odwróciłam się od chłopaka, nie kontrolując tego, że zaczęłam podskakiwać, zamiast iść. Z delikatnością pociągnęłam za klamkę od drzwi kierowcy, powolnie je uchylając. Do moich nozdrzy wdarł się zapach wanilii pomieszany ze świeżo wyczyszczonym autem. Wdychałam ten zapach, czując, jak moje utęsknione serce powiększa się z sekundy na sekundę.
Usadowiłam się na fotelu kierowcy, czując rozluźniające się mięśnie. Poprawiłam wysokość siedzenia i odpowiednio dosunęłam je do kierownicy. Położyłam na niej ręce, delikatnie okrążając skórzany materiał, napawałam się przyjemnym dotykiem.
— Nie wiem, czy jestem na to gotowy — pomrugałam na dźwięk przywracający mnie do rzeczywistości — Zróbmy to szybko i bezboleśnie — burknął sam do siebie, zapinając pas.
Długo już tu siedział?
— Bardzo śmieszne — przewróciłam oczami, wkładając kluczyki do stacyjki: — Nie ufasz mi? — rzuciłam zaczepnie, przenosząc wzrok na brata, a figlarski uśmiech rozciągnął moje wargi.
— Ufam — odwzajemnił spojrzenie, poprawiając się w fotelu — I to mnie przeraża najbardziej — westchnął.
Zaśmiałam się pod nosem, odpalając auto. Do moich bębenków dotarł warkot odpalanego silnika, a wysuwany ekran wyłonił się przede mną.
— Połączysz się? — rzuciłam od niechcenia — Mój telefon zaraz padnie — mruknęłam, powoli opuszczając miejsce parkingowe, włączając się do ruchu.
— Ta. Tylko nie licz na to, że puszczę jakieś twoje smęty.
Kochany braciszek.
Chwilę robił coś na telefonie, po czym usłyszałam muzykę, na której sam dźwięk przewróciłam oczami. Okey może z wyglądu zmienił się w gorącego modela z Instagrama, ale gust muzyczny pozostał mu nadal tak gówniany, jaki był. Nie mówię, że jestem znawcą muzyki i mam wyszukane usposobienie muzyczne. Odpowiada mi wszystko, co dobrze brzmi po każdy rodzaj muzyki. Jednak jeśli chodziło o muzykę country, to był temat osobny. Ten gatunek dla mnie był najgorszym, co na świecie istniało i moglibyście mnie spalić na stosie gdybym musiała poświęcić się na rzecz wyplenienia tego z powierzchni ziemi. Przysięgam, że chciałam, aby żartował z tym. Liczyłam szczerze na to. Jednak, gdy usłyszałam początek piosenki, jęknęłam z niezadowoleniem.
— Naprawdę ze wszystkich tych gównianych piosenek musiałeś wybrać akurat tę, której nienawidzę? — warknęłam, powoli wjeżdżając na autostradę, aby przez kolejną godzinę przebywać w moim własnym piekle.
— If it hadn't been for Cotton Eye Joe, I'd been married long time ago! — zaczął śpiewać na cały głos, a ja już wiedziałam, że przegrałam. Powiedzieć Leo, aby wyłączył swoją piosenkę, wiązało się z odwetem wielkości playlisty złożonej z mężczyzn w kapeluszach, podśpiewujących słowa gównianych piosenek.
Zatraciłam się ponownie w swoim świecie, decydując się na próbę zignorowania muzyki wybrzmiewającej z głośników auta. Mknęłam przez autostradę, nie dbając o prędkość. Lubiłam szybką jazdę, ale tylko, gdy za kółkiem siedziałam ja lub Leo. Ufałam nam bezgranicznie i może było to głupie, ale nie dbałam o to. Z uśmiechem na ustach wyprzedzałam lewym pasem wszystkie auta, coraz mocniej dociskając pedał gazu. Słońce powoli chowało się za horyzontem, a na dworze robiło się z minuty na minuty ciemniej.
Lakewood, od portu lotniczego Orlando, było oddalone około godziny jazdy autem. Była to mała miejscowość, w której każdy się znał. Mieszkańcy dbali o swoją opinię, wiedząc, że chociaż najmniejsza skaza będzie wypominana przez kolejne trzy pokolenia. Minimum. Nasza sąsiadka do tej pory niechlubnie była oceniana przez pryzmat tego, że w latach szkolnych nawaliła się do tego stopnia, że goła wbiegła do basenu dyrektora szkoły, krzycząc, że go pragnie w swoim łóżku. I nie byłoby nic w tym złego. Gdyby nie fakt, że było to ponad dwadzieścia lat temu a nazywali ją nadal Napaloną Merry.
Opinia publiczna była niesamowicie ważna w Lakewood temu nie sposób było zaprzeczyć. Dlatego tej feralnej nocy dwudziestego drugiego czerwca dwa tysiące szesnastego roku, moi właśni rodzice bez namysłu wsadzili mnie w pierwszy samolot do cioci Melissy. Nie mogli zepsuć sobie zdania przez nieodpowiedzialność córki. Rozpowiedzieli wszystkim, że zostałam posłana do szkoły z internatem, ponieważ oferowali oni tam dobry poziom nauczania. Przecież córka najlepszego psychiatry oraz burmistrza nie mogła być skażona. A byłam. Brud i kłamstwa spływały ze mnie litrami, nie pozostawiając na mnie suchej nitki. A teraz zostałam zmuszona do powrotu. Do patrzenia na tych wszystkich ludzi, którzy pilnowali wszystkiego zapominając o czubku własnego nosa.
Z odrazą pokręciłam głową na przypomnienie, że już za parę minut znowu się tam znajdę.
Jechaliśmy w ciszy oboje, przyjemnie czując się w swoim towarzystwie. Leo był jedną z osób, której najbardziej mi brakowało. Byliśmy bliźniakami a tak dokładniej trojaczkami. Mamy jeszcze siostrę Nicole. Podatność na ciąże bliźniacze jest bardzo duża w naszej rodzinie. Ciocia Melissa jest siostrą mojej mamy, a ich mama również miała brata bliźniaka. Dlatego nie chcę myśleć o swoich dzieciach. Wychowanie jednego dziecka dla mnie jest nie do pomyślenia a co dopiero dwójki lub - tak jak w naszym przypadku - trójki. Ciarki przebiegły po moich plecach na samą myśl o tym.
— Wyglądasz, jakbyś poczuła gówno. — Usłyszałam niski głos brata i poczułam jego wzrok na sobie.
— Idealnie opisałeś stan, w jakim się czuję — mruknęłam powoli zjeżdżając z trasy kierując się w stronę drogi do Lakewoood. — Twoja muzyka to dno.
— Ty jesteś dnem — warknął — Przynajmniej nie podśpiewuje, że próbuje chodzić po wodzie.
— O no masz rację — prychnęłam — Lepiej śpiewać, że gdyby nie białooki Joe ożeniłbyś się już wieki temu — burknęłam, a tekst piosenki z odruchem wymiotnym opuścił moje usta.
— Pierdol się Soph. — Powiedział już nieźle wkurzony.
Pogrążyliśmy się ponownie w ciszy, a ja oglądałam z utęsknieniem krajobraz. Kochałam za to Kalifornie. Pomimo mocnego przereklamowania wieloma produkcjami filmowymi tego rejonu i romantycznymi historiami kochałam to miejsce całą sobą. Nie byłam w piękniejszym miejscu na świecie. Czułam się tu jak w domu i wiedziałam, że to jest moje miejsce na ziemi.
Mój azyl.
— Soppo. — Wyrwana ponownie z własnych myśli, rzuciłam wzrok na chłopaka, ignorując przezwisko, jakim do mnie się zwrócił.
— Co tam?
— Cieszę się, że wróciłaś — cichy szept opuścił usta chłopaka, a jego oczy spoczęły na mnie.
Delikatnie uniósł kąciki ust, a na moich mimowolnie wykwitł ten sam uśmiech. Obdarzyłam go szybkim spojrzeniem, łapiąc z nim kontakt wzrokowy.
— Też się cieszę — odpowiedziałam szczerze, powracając wzrokiem na drogę, widząc z daleka tabliczkę, podświetloną neonami, które powoli jaśniały coraz bardziej. Przełknęłam gulę w gardle, która uformowała się w nim — Ale obawiam się, że nie jestem gotowa — westchnęłam, a uśmiech spełzł z mojej twarzy.
— Soph... — zaczął Leo, kładąc swoją dużą dłoń na mojej, zaciskając ją w geście pocieszenia — Jeśli ty nie dasz rady, to nikt nie da — szepnął posyłając mi swój pocieszycielski wzrok.
Westchnęłam cicho, relaksując się ciepłym dotykiem na mojej dłoni. Właśnie minęliśmy tabliczkę oznaczającą, że wjechaliśmy już do Lakewood. Powoli zaczęły wyłaniać się znajome domki i ulice, które znałam na pamięć. Gdy przejeżdżaliśmy obok jednopiętrowego, zielonego domu, który już od dłuższego czasu był zaniedbany, znajomy ból w klatce piersiowej rozszedł się po całym moim ciele. Wspomnienia, które tak głęboko ukryłam w swoim umyśle, zaczęły klatkami przewijać się przed moimi oczami.
Odwróciłam szybko wzrok, nie chcąc dłużej katować się tym widokiem.
Wdech.
Wydech.
Spojrzałam na szatyna siedzącego koło mnie, wpatrującego się tym przeszywającym wzrokiem. On nie wiedział. Oni wszyscy nie wiedzieli. Dlatego nie byłam gotowa. Nie chciałam mierzyć się z tymi zawiedzionymi spojrzeniami po raz kolejny.
— W takim układzie wszyscy mamy ostro przejebane — mruknęłam, odnosząc się do poprzedniej wypowiedzi brata, skręcając w ulicę, którą ostatni raz widziałam dwa lata temu.
Chłopak nic nie odpowiedział. Puścił moją rękę w momencie, gdy podjechałam pod dom. Budynek, w którym przebywałam przez szesnaście lat swojego życia, a potem zniknęłam z niego bez pożegnania.
Poczułam ból brzucha, a ręce zaczęły mi drżeć oraz pocić. Nie chciałam tam wejść. Byłam tchórzem. Cholernym tchórzem, który nawarzył sobie piwa i nie był w stanie go wypić.
Nie wiem ile czasu wpatrywałam się w dom. Ile czasu przesiedziałam, rozważając, czy aby na pewno nie wrzucić wstecznego i wrócić do cioci. Zapominając o całej sytuacji, porzucając po raz kolejny ludzi, którzy pokładali we mnie swoje nadzieje. Których zawiodłam tyle razy, że nie byłam w stanie tego zliczyć. Myśleć o powrocie to jedno. Dopuścić do zrealizowania tego planu to drugie. Nie chcę tego.
Tak kurewsko tego nie chcę.
Poczułam delikatny powiew z lewej strony, gdy ktoś otworzył drzwi. Cała w stresie spojrzałam w tamtą stronę, widząc, że to Leo był tego sprawcą.
Jego też zawiodłaś.
Uśmiechnął się do mnie, chcąc, aby odrobinę wszystkie emocje ze mnie zeszły. Abym znowu była tą samą dziewczyną, która podczas drogi wyśmiewała i krytykowała jego gust muzyczny.
Oddałby za to wszystko, a ja nie potrafiłam mu tego zwrócić.
Pieprzony tchórz.
Dotknął delikatnie mojego ramienia, kucając, a nasze spojrzenia ponownie się spotkały. Widziałam te ogniki smutku, które tańczyły w jego oczach. Te iskierki bólu, których nie było dwa lata temu, a które pojawiły się przeze mnie.
Nie mogłam mieć do niego o to problemu. Byłam przekonana, że będą one się utrzymywać już do końca, gdy pozna prawdę. Podejrzewam, że moje oczy przekazywały tego bólu o wiele więcej. Jednak jego cierpienie bolało mnie jeszcze bardziej, a stres przed spojrzeniem w drugie takie same oczy był nieporównywalny.
Przetarłam zmęczona twarz, wiedząc, że jestem w dupie.
— Witaj w domu Soph — powiedział szeptem, nie chcąc, abym rozpadła się na kawałki i uciekła.
Ale na to już było za późno. Rozpadłam się na nie dwa lata temu i uciekłam.
A miało być jeszcze gorzej.
***********
Hejka!
Mamy za sobą pierwszy rozdział, jak wrażenia?
Zaczynamy powoli ale przed nami sporo rozdziałów, więc stopniowo wkraczajmy w świat Sophie Nicholson.
Do następnego, buziaczki.
~Inesssme
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro