16. Zjawa z przeszłości
Kiedy w końcu opuścili kryjówkę, powietrze na zewnątrz wydawało się o wiele chłodniejsze niż wcześniej. Wciąż czuli na sobie ciężar odkrycia, które miało potężne konsekwencje. Alice trzymała w rękach odnalezione kartki z Biblii, z wypisanymi na nich fragmentami, które wciąż rozbrzmiewały w jej głowie. Czuła, że to dopiero początek, a odpowiedzi, których szukali, były wciąż tylko na wyciągnięcie ręki. Jeśli Koryfeusz był Kainem, pierwszym mordercą, ale i pierwszym na świecie czarnoksiężnikiem, czy istniał sposób, aby go pokonać?
Draco chodził obok niej, z grymasem na twarzy. Czuł, że nie może jej zostawić, mimo wszystko, co się wydarzyło. Chciał trzymać się z daleka, na spokojnie przemyśleć, jak mógł spokojnie pogodzić się z tym, że jego ukochana zabiła jego ojca?! Z zemsty! Draco sam czasem chciał uwolnić się ze szponów Lucjusza, ale nigdy nie życzył mu śmierci, był jego ojcem. A teraz go nie było... nie uciekł, został zabity z zimną krwią. I to przez Alice, co jeszcze bardziej frustrowało Dracona i nakazywało mu zachować dystans. Ale jednocześnie, jego serce rwało się na kawałki, gdy widział, jak Harry zbliża się do niej, gotów ponownie ją chronić. Kiedy tylko podniósł wzrok, zauważył ruch w mroku — kilka postaci w czarnych szatach wyłoniło się zza drzew. Ich twarze były zasłonięte kapturami, a ich obecność była niczym mroczny cień, który zaraz miał ich pochłonąć. Thomas od razu zrobił krok w tył, jego ręka sięgnęła po różdżkę.
— To na pewno Śmierciożercy! — mruknął, patrząc na zbliżających się czarodziejów z rosnącym niepokojem.
Draco, który dostrzegł zagrożenie w pierwszym momencie, uniósł rękę, chcąc go powstrzymać.
— Nie, to nie oni. — Jego głos brzmiał chłodno, ale w jego oczach była jakaś dziwna niepewność, którą starał się ukryć. Zawsze był pewny, zawsze widział zagrożenie, ale teraz coś się zmieniło. Patrzył na Alice, której ręce wciąż trzymały zniszczone kartki z Biblii. Czuł, że to właśnie one mogą być powodem ich obecności. — Chyba Koryfeusz wyczuł, że ktoś mu grzebie w gabinecie.
Czarodzieje w czarnych szatach zatrzymali się na kilka kroków przed nimi, ich postawy były twarde, a spojrzenia przenikliwe.
— Oddajcie papiery, które zabrałaś. — Jeden z nich przemówił głosem, który brzmiał jak rozkaz, nie pozostawiając miejsca na sprzeciw.
Harry stanął bliżej Alice, jakby miał ją zasłonić własnym ciałem. Wzrok Pottera był pełen determinacji, ale także niepokoju. Zawsze był gotów stawić czoła zagrożeniu, ale teraz, widząc te postacie, czuł, że nie jest w stanie zrozumieć ich intencji. A Alice... jej stan nie był najlepszy, wciąż osłabiona po zaklęciu Crucio, nie była w pełni sił.
— Nie możemy wam ich oddać. — Harry, choć nie unikał konfrontacji, czuł, że muszą działać ostrożnie. Czarodzieje w czarnych szatach byli zbyt nieznani, by ryzykować.
Draco na moment zwrócił wzrok na Alice, ale potem znowu patrzył na nieznajomych czarodziejów. Chciał jej pomóc, stanąć przy niej, ale widział, że Potter już to zrobił. Jego serce przeszył ból, który zdawał się być nie do zniesienia, jakby sam dźwigał ciężar tego, co ich czekało. Jednak nie mógł się cofnąć.
Pierwszy czarodziej w czarnych szatach uniósł różdżkę, a za nim reszta zrobiła to samo. W tej samej chwili Harry, Draco i Thomas również sięgnęli po swoje różdżki. Naprężona cisza trwała ułamek sekundy, po czym rozbłysły pierwsze zaklęcia. Alice na polecenie Harry'ego skryła się za najbliższym głazem, ich trójka wystarczyłaby do stoczenia tej bitwy, ona miała z kolei inne zadanie — strzec tych kartek.
— Nie powtórzę tego dwa razy — odezwał się ponownie ten sam czarodziej. — Oddajcie je... albo umrzecie.
Nie czekali na odpowiedź. Jeden z zamaskowanych mężczyzn uniósł różdżkę i cisnął w ich stronę oszałamiające, jaskrawe zaklęcie.
— Protego! — krzyknął Harry, rzucając się przed Draco. Błękitna bariera rozbłysła wokół nich, odbijając atak w pobliskie drzewo, które eksplodowało w deszczu iskier i kawałków kory.
— Koniec gadania! — wrzasnął Thomas, wymierzając swoją różdżkę w najbliższego napastnika. — Expelliarmus!
Zaklęcie Thomasa pomknęło jak błyskawica, ale przeciwnik odparował je szybkim ruchem nadgarstka, niemal bez wysiłku. Zaklęcia latały to w jedną, to w drugą stronę.
— Musimy ich rozdzielić! — krzyknął Draco, robiąc unik przed fioletowym promieniem, który śmignął tuż obok jego ramienia.
Harry skinął głową i błyskawicznie wymierzył różdżką w ziemię pod stopami napastników.
— Depulso!
Potężna siła uderzyła w glebę, rozrzucając piach i kamienie, zmuszając dwóch zamaskowanych czarodziejów do cofnięcia się. Thomas wykorzystał ten moment, by rzucić Petrificus Totalus – jeden z przeciwników padł na ziemię jak sztywna deska, jego ciało całkowicie unieruchomione. Draco nie próżnował — zrobił szybki obrót i szepnął pod nosem:
— Sectumsempra!
Zaklęcie przecięło powietrze niczym niewidzialne ostrze i trafiło jednego z przeciwników w ramię, rozcinając materiał szaty i zostawiając krwawy ślad. Harry popatrzył z zaciśniętymi ustami w kierunku Ślizgona. Nie spodziewał się, że chłopak zna to zaklęcie i jest w stanie je rzucić, ale czego mógł się spodziewać? Snape z pewnością nauczył go własnego zaklęcia, po tym jak wyleczył jego rany po starciu z Potterem w łazience. Zamaskowany czarodziej syknął z bólu, ale zamiast się cofnąć, uniósł rękę... a wtedy coś dziwnego się wydarzyło.
Zamiast rzucać zaklęcie, napastnik wyszeptał kilka niezrozumiałych słów. Powietrze zgęstniało, a z jego dłoni zaczęły wydobywać się czarne, dymiące nici magii, które oplotły jego ranę, natychmiast ją gojąc.
— Cholera... — wysapał Draco. — To nie jest zwykła magia.
— Czarna magia — dopowiedział Harry, zaciskając palce na różdżce. — I to dość zaawansowana. Czego można było się spodziewać po zwolennikach pierwszego czarnoksiężnika.
— Najwidoczniej ten typ tak ma, uwielbia otaczać się psycholami.
W tym momencie dowódca wrogów zrobił krok do przodu. Był wyższy od pozostałych, a spod kaptura błysnęły mu oczy – zimne, srebrzyste, przypominające światło księżyca.
— Skończmy to — powiedział, a jego głos był spokojny, lecz niósł w sobie niepokojącą moc.
Wzniósł różdżkę i nagle niebo nad nimi pociemniało. Wiatr przybrał na sile, a cienie wokół zaczęły pulsować jak żywe stworzenia.
— Tenebrae Mortis! — wyszeptał.
Z końca jego różdżki wyrwał się kłąb czarnego dymu, który natychmiast rozlał się po polanie, odcinając Harry'ego, Draco i Thomasa od siebie nawzajem.
— Alice! — krzyknął Harry, od razu odwracając się w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą stała dziewczyna, ale jego głos zdawał się być tłumiony przez gęstniejącą ciemność.
Alice, wciąż ukryta za głazem, ściskała kartki w drżących dłoniach. Wiedziała, że jeśli wpadną w niepowołane ręce, może się wydarzyć coś strasznego. Jeśli wrócą z niczym, nie znajdą sposobu na pokonanie Koryfeusza, Kaina... Skoro ich poprzednikom udało się zamienić go tylko w kota i to z użyciem starożytnej magii, tak teraz powinni łapać się wszystkich możliwości, nawet tych absurdalnych.
— Nie dam ich wam... — wyszeptała do siebie, próbując uspokoić oddech.
Ale wtedy... poczuła, że ktoś stoi tuż za nią. Zimny oddech na karku sparaliżował ją, a zaraz potem przeszedł ją dreszcz strachu. Powoli odwróciła głowę i zobaczyła tę twarz. Czarodziej w czarnych szatach, który nie walczył, który przez cały czas tylko obserwował. Jego oczy były jak dwa czarne węgle, a dłoń powoli wyciągała się w jej stronę. Nikt z nich nie spodziewał się, że między tymi czarnoksiężnikami skryje się także Koryfeusz Vundomhive. Przez jego lewe oko przechodziła szpetna blizna, a na twarzy pojawił się lekki, kpiący uśmieszek.
— Czas na ciebie, dziecko... — wyszeptał, a jego głos przypominał syk węża.
Alice nie zdążyła krzyknąć. Z ciemności wystrzeliła dłoń, chwytając ją za ramię. Szarpnęła się raz, a potem drugi. Koryfeusz chciał ją przyciągnąć do siebie, ale wtedy z drugiej strony poczuła jeszcze silniejszy ucisk, który wygrał z czarnoksiężnikiem i pociągnął ją za sobą, a później poczuła to nieprzyjemne uczucie aportacji.
Już nie była na Golgocie.
Stała przed zgliszczami swego domu — tego, który sama podpaliła. Usłyszała ciężkie oddechy za sobą, ale gdy się odwróciła zobaczyła twarze swoich towarzyszy. Ta dziwna siła ich również tu sprowadziła.
— Nie dasz w spokoju odejść, prawda? Moja następczyni? — odezwał się znajomy głos, którego nie słyszała od wielu miesięcy.
— Nikt nie każe ci mnie niańczyć, Grindewald.
Gellert zaśmiał się chrapliwie.
— To się jeszcze okaże.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro