Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.1. Szept Przeznaczenia

Okolica sprawiała wrażenie opuszczonej. Stojące w szeregu jak żołnierze na apelu budynki złowrogo piętrzyły się po obu stronach drogi, złowieszczo szczerząc powybijane okna i zabite deskami drzwi. Odrapane ściany ostrzegały przed szwendającym się ulicami bezeceństwem. Zalegające na ziemi śmieci zasłały niczym dywan bruk, przysłaniając pomalowane na czerwono kostki, od których — jak mylnie sądzono — ulica Szkarłatna wzięła swoją nazwę.

Niewielu znało makabryczną historię tej dzielnicy, stanowiącej przejście z Zaułka — najbiedniejszej części Stormlake — do reszty miasta. Starcie pomiędzy Miejską Strażą a buntującą się biedotą było jednym z krwawszych wydarzeń w dziejach całego państwa. Jednak dokonana na pospólstwie rzeź stała się tylko mroczną tajemnicą skrywaną przez rodzinę Amherstów; krótkim zapisem w rozkazie przekazanym żołnierzom. Wieść o mordzie nigdy nie opuściła murów miasta, ciała poległych wywieziono pod osłoną nocy, a bruk nakazano przemalować na czerwono, by ukryć nasiąkniętą krwią ziemię.

Stukot uderzających o podłoże końskich kopyt donośnie rozbrzmiał w panującej na ulicy Szkarłatnej ciszy. Huk pośpiesznie zatrzaskiwanych okiennic przemknął przez okolicę, zdradzając, że nie była tak martwa, jak próbowano to przedstawić. Siedzący na grzbiecie wierzchowca Szuber zrzucił kaptur z głowy, by nie ograniczał mu widoczności, i uważnym wzrokiem zlustrował ciągnącą się przed nim drogę. Nie mógł go zwieść pozorny spokój tego miejsca. Czuł na sobie gniewne spojrzenia tutejszych mieszkańców, spoglądających na niego poprzez szpary między deskami rozpadających się domów.

Lewa dłoń kapitana ostrożnie, aby nie prowokować zaniepokojonych jego przybyciem ludzi, przesunęła się w stronę zawieszonego u pasa miecza. Szuber nie sądził, by ktokolwiek ośmielił się go zaatakować — napaść na osobę działającą pod protekcją Amherstów przynosiła więcej szkody niźli korzyści — ale wolał upewnić się, czy bez przeszkód mógł sięgnąć po oręż. Stormlake od lat zmagało się z rosnącą przestępczością, a Szkarłatna — zaraz po Zaułku — uchodziła za jedną z gorszych ulic w mieście. Szuber wiedział, że większość ludzi mieszkała tu raczej z przymusu niż wyboru, ale każdy z nich, jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie bronił swego skromnego majątku z zaciętością i agresją bandytów.

Kapitan zatrzymał się w cieniu rzucanym przez piętrowy budynek, wyróżniający się na tle pozostałych podupadających domów.  Nieśpiesznie przesunął wzrokiem wzdłuż konstrukcji budowli, raczej z wrodzonej przezorności niż zainteresowania jego estetycznymi walorami. I tak nie miał, czego podziwiać.

Lekko zeskoczył na ulicę i przywiązał wierzchowca do sterczącego z ziemi palika. Poklepał zwierzę po rozgrzanym karku. Panujący skwar musiał szczególnie męczyć okrytego czarną jak smoła sierścią konia. Wytchnienia od niebotycznie wysokiej temperatury nie można było znaleźć nawet w cieniu. Niezeszpecony żadnym obłokiem firmament rozwiewał wszelkie nadzieje na zmianę pogody i nadejście długo wyczekiwanych opadów. Szuber nie chciał zostawiać swego wiernego towarzysza w takich warunkach bez dostępu do wody. Jednak tkwiący na wyciągnięcie ręki cel podróży nie pozostawiał mu wyboru. Nie opuścił zamku dla własnego kaprysu.

Bez zbędnego ociągania skierował się do budynku. Solidne drzwi, przyozdobione wnękami i szczelinami, wytrwale strzegły wejścia do domu, mimo że wyglądały, jakby ktoś próbował je staranować. Szuber zmarszczył brwi. Nie podobała mu się myśl, że komuś tak bardzo zależało na spotkaniu z właścicielem posiadłości, aż pokusił się na użycie siły, by wedrzeć się do środka. Nie pozwolił jednak, by żarzący się w nim płomyk niepewności przybrał na sile i przeobraził się w trudny do opanowania pożar. Starał się nie oceniać ludzi ze względu na ich pochodzenie, ale zaufanie komuś, kto zamieszkiwał Szkarłatną, było szaleństwem.

Mimo przepełniających go obaw zapukał do drzwi. Trzy razy, w dłuższych odstępach, tak jak mu polecono, ale nikt nie odpowiedział. Kapitan odgarnął brązowe kosmyki z twarzy, zastanawiając się, co powinien uczynić w tej sytuacji. Nie mógł czekać, aż nieposłuszny gospodarz łaskawie powróci, a kolejny raz również nie zamierzał tu przyjeżdżać. Nie miał na to czasu, a tym bardziej ochoty.

Odetchnął ciężko i wetknął list wyjaśniający powód jego wizyty do środka przez szparę pod drzwiami. Może nie była to nazbyt uprzejma i odpowiednia forma kontaktu z potencjalnym kandydatem na strażnika, ale inne zadowalające go rozwiązanie nie istniało. Jeśli chłopak nie zgłosi się do niego w przeciągu kilku najbliższych dni, znajdzie kogoś, może mniej utalentowanego, ale na pewno bardziej sumiennego i porządnego.

Szuber odwiązał swojego wierzchowca i poprowadził go w stronę widocznego z tej odległości końca ulicy Szkarłatnej. Szedł szybkim, zdecydowanym krokiem, ale starał się nie wyrządzać zbędnego hałasu, by nie wystraszyć siedzącego na rozstaju dróg żebraka.

Owinięty w łachmany, wymizerniały człowiek klęczał na ziemi, wznosząc jedną dłoń w błagalnym geście. Po przeciwnej stronie tułowia rękaw poszarpanej szaty luźno zwisał wzdłuż ciała, jakby mężczyzna nie miał drugiej ręki. Sięgające ramion włosy, posklejane od brudu, przysłaniały jego zdeformowaną, pomarszczoną prawą część twarzy. Przechodnie omijali żebraka szerokim łukiem, nie zaszczyciwszy go nawet wzgardliwym spojrzeniem, jak gdyby ktoś znajdujący się tak blisko śmierci nie zasługiwał na ich uwagę. Czasem tylko grupka dzieci wytykała biedaka palcami, obrzucała kamieniami i czmychała ze śmiechem, gdy któryś z nich go trafił.

Szuber zatrzymał się tuż przed mężczyzną, wyciągnął z kieszeni złotą monetę i rzucił mu ją. Żebrak nawet się nie poruszył. Wzrok miał wbity w bruk, a jedno zdrowe oko niepewnie zerkało na podarowany datek. Wreszcie obdartus powoli opuścił rękę, jakby zamierzał sięgnąć po monetę, lecz zamiast tego niespodziewanie zerwał się do ucieczki.

Wargi kapitana drgnęły w niepozornym uśmiechu. Nie spodziewał się innej reakcji, a mimo to zawsze bawiło go to tak samo.

— Złoto jednak potrafi zdziałać cuda. — Szarpnął łachmaniarza za ramię i przygwoździł do ściany, sprawnie unieruchamiając pod przedramieniem. — Ozdrowiałeś.

Wierzchowiec Szubera parsknął cicho, jakby doceniał ten niewinny żart i śmiechem podkreślał komiczność całej sceny. Mężczyzna przestał się szamotać. Wbijająca się w krtań ręka utrudniała mu oddychanie, a uwydatniająca się w szeroko rozwartych oczach panika zupełnie pozbawiła go sił do walki z roślejszym przeciwnikiem. Znieruchomiał, ostrożnie unosząc obie dłonie.

— Wydaje mi się, że ostatnio nie miałeś nogi. — Kapitan poluźnił chwyt, gdy twarz mężczyzny zaczęła niebezpiecznie zmieniać kolor na bordowy. — Czego zabraknie ci następnym razem? Oby nie była to twoja głowa, obawiam się, że tego mógłbyś już nie odzyskać.

— Sz... Szu-ber. — Żebrak otarł rękawem cudownie odzyskanej ręki mokre czoło. Warstwa zaschniętej brei, nadająca mu szkaradnego wyglądu, zaczęła pękać i odpryskiwać od jego spoconego oblicza. — N-nie p-poz-znałem cię.

— Zauważyłem, inaczej już dawno byś uciekł.

— Nieprawda! — zaprzeczył pośpiesznie mężczyzna. Energicznie potrząsnął głową, aż odkleiła mu się połowa sztucznego lica. — Wtedy powitałbym cię z większym szacunkiem, kapitanie.

— Jestem skłonny w to uwierzyć, wtedy oglądałbym twoje oddalające się plecy zamiast szkaradnej gęby — mruknął spokojnie Szuber. Położył dłoń na drżącym ze strachu ramieniu nędznika, szare tęczówki miał jednak nieruchomo utkwione w jego karykaturalnie zniekształconej twarzy. — Gdzie znajdę Szept Przeznaczenia?

— N-nie w-wiem, kapitanie, chciałbym...

— Pracujesz dla Szeptacza, prawda? — zapytał Szuber, na co mężczyzna z ociąganiem kiwnął głową. — Płaci ci za informacje. Raczej nikt za darmo nie dałby sobie wysmarować twarzy czymś... takim. — Na te słowa kapitana żebrak ponownie przytaknął na znak zgody. — A żeby przekazać mu pozyskane wiadomości, musisz się z nim spotkać, więc gdzie on jest?

— W Trzech Beczkach, kapitanie.

Szuber zmierzył mężczyznę przenikliwym wzrokiem. Ciężkie westchnienie, które wyrwało się z jego piersi, i zasnute zrezygnowaniem spojrzenie sugerowały, że łachmaniarz nie kłamał. Kapitan puścił żebraka i machnięciem ręki pozwolił mu odejść, choć przepełniające go wątpliwości utrudniały Szuberowi zawierzenie w prawdziwość słów obdartusa. Co Szeptacz, osoba skrupulatnie strzegąca swej tożsamości i prywatności, miałby robić w popularnych Trzech Beczkach? Słynnej na całe miasto karczmie, co wieczór tłumnie gromadzącej zagorzałych smakoszy dobrych trunków w przystępnej cenie? Był to ostatni lokal, w którym Szuber spodziewał się znaleźć Szeptacza. Może właśnie o to mu chodziło? Schować się tam, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy go szukać.

— Dość nietypowy, by nie powiedzieć dziwny, wybór miejsca na kryjówkę jak na kogoś, kto nie chce zostać zauważony — krzyknął Szuber za oddalającym się mężczyzną, pośpiesznie przemierzającym Plac Fortuny.

Kapitan odprowadził zgarbioną sylwetkę człowieczka do alei Utraconej Nadziei, aż łachmaniarz zniknął za rogiem budynku. Podniósł rzuconą wcześniej monetę, zacmokał na swojego wierzchowca i raźnym krokiem ruszył w stronę Trzech Beczek. Zatrzymał się jeszcze przy ustawionej na środku Placu Fortuny marmurowej fontannie i wrzucił do niej trzymany pieniążek. Złota moneta zanurzyła się w mętnej wodzie, dołączając do swoich licznych, mniejszych braci — irqamów — spoczywających na dnie.

— Na szczęście — mruknął Szuber, choć nie wierzył, w przeciwieństwie do sporej części społeczeństwa, by topienie majątku w brudnej sadzawce miałoby mu w czymkolwiek pomóc. Nie zaszkodziło jednak spróbować, nie pogardziłby małym wsparciem opatrzności. Byłby również niewymownie wdzięczny, gdyby po prostu przewrotny los nie utrudniał mu życia. Miał już wystarczająco dużo problemów, nie potrzebował nowych.

Całą trasę dzielącą go od Trzech Beczek kapitan przebył pieszo. Wąskie przesmyki między budynkami skróciły jego drogę praktycznie o połowę, ale nie nadawały się do konnej jazdy. Dwupiętrowa karczma górowała nad towarzyszącymi jej mniejszymi budowlami. Wywieszony na frontowej ścianie szyld z namalowanymi trzema beczkami przyciągał zaciekawione spojrzenia przechodniów, a ulatujący przez okno zapach pieczonego mięsa zachęcał do wstąpienia do oberży i skosztowania serwowanych pyszności.

Szuber zostawił wierzchowca w drewnianej przybudówce, przy korycie z czystą wodą, i wszedł do środka. Przestronna główna sala, skąpana w promieniach słońca, świeciła pustkami. Pojedyncze osoby, rozrzucone po najdalszych kątach przybytku, niemalże niknęły przy rozmiarach pomieszczenia. Za szynkwasem krzątała się krzepka dziewczyna, ustawiając wyczyszczone kubki na ladzie. Druga młódka z zapałem zamiatała podłogę, jakby nigdy nie otrzymała zaszczytniejszego zadania.

Przy środkowym stoliku, na beczce zastępującej krzesła w całej karczmie, spoczywał smukły mężczyzna ze schludnie przystrzyżoną bródką i krótko obciętymi czarnymi włosami. Siedział w otoczeniu grubych woluminów oraz zapisanych drobnymi literami pergaminów, zawzięcie skrobiąc coś na papierze. Poniewierające się po ziemi złamane pióra i pusty kałamarz stanowiły niezbity dowód wytrwałości i gorliwości mężczyzny, pogrążonego w swoich obowiązkach od samego świtu. Mógłby uchodzić za państwowego urzędnika, szacującego wysokość podatku od uzyskanych dochodów, gdyby nie lekkie skórzane odzienie, niszczące jego formalny wizerunek.

— Szuber, przyjacielu! — zawołał Szeptacz, gdy zauważył zbliżającego się kapitana, nie oderwał się jednak od pracy. — Wiesz, że jesteś dla mnie jak brat, zrobiłbym dla ciebie wszystko, ale nie dziś i nie teraz, jestem zajęty.

Szuber uśmiechnął się w odpowiedzi na te słowa. Nie spodziewał się usłyszeć nic innego. Znał Szept Przeznaczenia niemal całe życie. Wspólnie wychowali się pod pieczą zamkowego fechmistrza i obaj równie mocno rozczarowali swojego opiekuna.

Już w dzieciństwie Szeptacz był wiecznie zapracowanym chłopcem, zajmującym się niezrozumiałymi dla jego rówieśników rzeczami. Bezustannie coś liczył, zapisywał w notesie, z którym nigdy się nie rozstawał, i przede wszystkim słuchał. Z zebranych informacji uczynił broń, wznosząc wokół niej swoje niechlubne imperium. Wiedział to, co ludzie rozpaczliwie próbowali ukryć przed światem, poznał wstydliwe sekrety wpływowych, zamożnych osób, których wyjawienie doprowadziłoby ich do ruiny. Zgromadzone wiadomości używał jak kluczy, które otwierały przed nim drzwi prowadzące do niewyobrażalnego bogactwa i przywilejów, zwykle niedostępnych dla kogoś o podobnym statusie społecznym.

Szuber wyciągnął z kieszeni sakiewkę i rzucił ją na pergamin Szeptacza, zmuszając go do przerwania pracy. Cień poirytowania przemknął przez twarz mężczyzny, zeszpeconą wyblakłą blizną na policzku. Ryzyko zawodowe — mawiał, gdy ktoś go pytał o historię kryjącą się za tą szramą. Tylko Szuber wiedział, skąd się wzięła. Sam mu ją zrobił.

— Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że próbujesz mnie przekupić, przyjacielu.

Szeptacz westchnął z rozdrażnienia — nie znosił odrywać się od niedokończonych obowiązków — ale odłożył pióro i sięgnął po woreczek z pieniędzmi. Odwiązał sznureczek i wysypał kilka monet na dłoń. Wyprostował się gwałtownie. Ekscytacja malująca się na jego obliczu pokazywała Szeptacza od nieznanej, skrywanej pod maską pozornej obojętności strony. Szuber ponownie dojrzał w nim swego starego przyjaciela, bardziej ceniącego ukrytą w zagadkach prawdę niż korzyści płynące z jej rozwiązania. Złoto. Ono wszystko zmieniło, przeobraziło tamtego człowieka w zachłannego obłudnika, pozbawionego skrupułów i gotowego zniszczyć komuś życie dla zysku.

— Czy teraz poświęcisz mi chwilę ze swojego cennego czasu? — Szuber zajął wskazane przez mężczyznę miejsce naprzeciw. — Wolałbym porozmawiać na osobności.

Szeptacz wzruszył ramionami i niedbale machnął ręką, a osoby znajdujące się w pomieszczeniu natychmiast się podniosły i skierowały do wyjścia. Dźwięk zamykanych drzwi klarownie powiadomił pozostałych mężczyzn o możliwości swobodnego podjęcia dalszej rozmowy.

— Jestem właścicielem, właśnie kupiłem Trzy Beczki. — Pokazał opatrzony odpowiednimi podpisami dokument, legalnie przenoszący prawo własności na jego zmyślone nazwisko. — Moje dochody wzrastają szybciej, niż jestem w stanie je spożytkować, a trzymanie przy sobie tak dużych kwot stało się zbyt ryzykowne, zacząłem więc inwestować w nieruchomości. To pewny przychód i świetny…

— Sposób na ukrycie swojej tożsamości i prawdziwej działalności. — Szuber westchnął. Czasem nie rozumiał, dlaczego tak dobrze dogadywał się z kimś, kto był jego zupełnym przeciwieństwem. — Nigdy się nie zmienisz, Abranie.

— Chcesz mi wmówić, że jestem przewidywalny?

Kapitan wzruszył ramionami. Po tylu latach znajomości Abran był dla niego jak stara księga, którą przejrzał tyle razy, że znał ją już na pamięć. Nic nie mogło go zaskoczyć.

— Obrażasz mnie, przyjacielu, zaraz będziesz szukał sobie innego Szeptacza.

— Nie ma innego, tylko ty się tak głupio nazwałeś.

— Zdeprawowałeś się na tym zamku, jeśli zaczniesz przeklinać, to przysięgam, że wtedy nawrócę się na prawą ścieżkę. — Abran pokręcił głową z rozbawieniem. Obaj doskonale wiedzieli, że tej obietnicy nie był w stanie dotrzymać. — A teraz powiedz, skąd to masz?

Szuber momentalnie spoważniał. Obrzucił sakiewkę wzgardliwym spojrzeniem, jakby obwiniał ją za zepsucie jego dobrego humoru, i pochylił się do przodu. Oparł łokcie na blacie. Nie mógł uwierzyć, że tak błahy przedmiot przysporzył mu tyle problemów.

Sakiewka z pieniędzmi znaleziona przy zamordowanym intruzie była jedyną wskazówką do rozwiązania całej sprawy, jednak na tyle niepozorną, że Szuber nie mógł poradzić sobie sam. Potrzebował pomocy, pomocy osoby handlującej prawdą jak kupcy swoim towarem. Pomocy Szeptacza.

— Elena Amherst została zaatakowana w zamku w dniu swoich siedemnastych urodzin — zaczął kapitan, choć przypuszczał, że nie była to ani nowa, ani zaskakująca wiadomość dla Abrana. Żył z tego, że wiedział. — Przez służącego należącego do świty jednego z gości.

Abran w zamyśleniu pogładził podbródek.

— Próba zabójstwa? — rzucił lakonicznie. Nieobecne spojrzenie, nieruchomo utkwione w złotym sygnecie na palcu, podpowiadało, że była to tylko jedna z opcji, którą rozważał. — To była dobra okazja dla konkurenta dziewczyny na jej pozycję.

— Przesłuchałem wszystkich gości i jedyne, na czym im zależało, to na jak najszybszym opuszczeniu Stormlake. Na śmierci Eleny zyskałby tylko...

Szuber urwał, porażony nagłym odkryciem. Niedowierzanie zdławiło mu głos w gardle, a niewypowiedziane słowa utknęły w przełyku niczym ość. Nie zdołał tego z siebie wykrztusić. Złość wezbrała się w nim niespodziewanie, ryknęła tak potężnie, aż zagłuszyła jego zdrowy rozsądek. Ledwo zdołał powstrzymać się przed wstaniem od stołu. Jak tego wcześniej nie zauważył? Jak mógł do tego dopuścić? Zacisnął dłonie w pięści, starając się opanować. Udało mu się to ze zdumiewającą łatwością. Jak na razie miał związane ręce, brakowało mu dowodów. Jeszcze. Kapitan potrząsnął głową, to nie mogła być prawda. Nie chciał w to wierzyć, mimo to ten niedorzeczny pomysł ciągle do niego wracał, rzucając cień niepewności na wszystkie pozostałe jego myśli. Nie mógł zignorować nowo odkrytej drogi w prowadzonym dochodzeniu, choćby miała go zaprowadzić donikąd.

— Sądzę — odetchnął głęboko, by się skupić — że to było ostrzeżenie.

— To nie ma sensu. — Zmarszczka powiększająca się na czole Szeptacza była jedynym widocznym przejawem jego sceptycznego nastawienia do słów kapitana. — Co miałby na tym zyskać?

— Ten człowiek zaatakował Elenę gołymi rękoma, nie miał przy sobie broni. Chciał ją udusić.

Gniewny grymas wykrzywił twarz Szubera. Na samo wspomnienie tego feralnego wypadku w kapitanie wzbierała się złość. Odpowiadał za bezpieczeństwo magnatki, wiedział, że nie powinien zostawiać jej wtedy samej, pomimo tego i tak to uczynił. Jego lekkomyślność omal doprowadziła do katastrofy, nie zamierzał ponownie dopuścić do podobnej sytuacji.

— Został wysłany na śmierć. — Abran rozsiadł się wygodnie, uśmiechając się drapieżnie. Światło odbijające się w ciemnych tęczówkach mężczyzny przysłoniło chłód wyzierający z jego oczu. — To naprawdę interesujące. Chcesz usłyszeć pomyślną wiadomość?

— Pozwól, że sam to ocenię.

— Ty i ten twój niezachwiany optymizm — burknął, niepocieszony kompletnym brakiem entuzjazmu kapitana. — Masz dobrze zabezpieczony zamek, przyjacielu. Zleceniodawca nie znalazł sposobu, by dostać się za mury, więc musiał wyszukać kogoś, kto już był w środku, a że na dworach raczej nie trzyma się zabójców, jego wybór trafił na służącego.

— A jaka jest zła wiadomość? — Widząc pytające spojrzenie Szeptacza, dodał: — Jeśli jest dobra, to musi być i zła.

— Wydaje mi się, że znasz odpowiedź na to pytanie, choć wyraźnie nie chcesz tego przyznać.

Szuber pochmurnie zmarszczył brwi. Długoletnia przyjaźń z Abranem nauczyła kapitana, jak interpretować jego ruchy i mimikę, dostrzegać prawdziwe intencje, ukryte za kulisami wykreowanego wizerunku, oraz odczytywać niewypowiedziane słowa, zawarte w jednym spojrzeniu lub geście. Niestety ten przywilej, wynikający z długiej znajomości, działał w dwie strony i nie zawsze było to korzystne zjawisko, zwłaszcza dla kogoś, kto próbował utrzymać pewne wiadomości w tajemnicy.

— Jednak to wszystko nie wyjaśnia, dlaczego ten służący zgodził się na taki układ — powiedział Szuber, nie odnosząc się do zarzutu przyjaciela. Nie widział w tym sensu, jeśli obaj znali prawdę.

— To akurat jest proste, skusiła go perspektywa łatwego zarobku. — Abran odwrócił monetę między palcami. — Zapłatę dostał z góry, więc uznał, że nawet w wypadku niepowodzenia wyjdzie na tym zyskownie. Nie miał nic do stracenia. — Uśmiechnął się chytrze. — Nie zdawał sobie sprawy, że został oszukany. To nie są złote vrele, chociaż mogłoby się wydawać inaczej, tylko nic niewart kawałek metalu.

Ciemne tęczówki Szeptacza błysnęły podstępnie, jakby sam był autorem tego nikczemnego planu, i wrzucił fałszywe monety z powrotem do sakiewki. Odłożył kiesę na opasłą księgę rachunkową, przyjmując ją jako formę skromnego podziękowania za pomoc i poświęcony czas.

— Służący miał przy sobie tylko sakiewkę, nic poza tym, żadnych dodatkowych poleceń. — Spojrzał wyczekująco na Abrana, sprawdzając, czy podążał zaproponowanym tokiem rozumowania. Zawadiacki uśmiech Szeptacza był dla Szubera wystarczającą odpowiedzią. — Kontaktowali się osobiście, a że chłopak miał monety przy sobie w chwili ataku, spotkali się tego samego dnia, tuż przed zapadnięciem zmroku. Czyli ten, co zlecił zabójstwo Eleny, nadal musi być w mieście.

— Nie uciekniesz przed przeszłością, Szuberze, któryś z twoich dawnych przyjaciół złożył ci wizytę. Tylko oni używają metody fałszywych monet, to sprawdzony sposób na zaoszczędzenie środków w przypadku wysłania kogoś na pewną śmierć.

— Rozłożył pionki na planszy, a ja nie zamierzam czekać, aż wykona następny ruch — odparł Szuber. Cierpliwie zaczekał, aż Abran przestanie się śmiać, by mógł ponownie się odezwać. — Wiesz, gdzie on jest?

— Wiem, gdzie on jest, i mogę się dowiedzieć, gdzie będzie, ale to za mało, by go przechytrzyć i schwytać. — Szeptacz, nadal cicho chichotając, zapisał adres na skrawku papieru i podał go kapitanowi. — Rozmawiałeś z nim?

— Uważasz się za wszechwiedzącego, jakbyś był ziemskim wcieleniem Jedynego, powinieneś wiedzieć, że chłopaka nie było w domu. — Szuber przelotnie zerknął na wręczoną karteczkę, złożył ją w pół i wsadził do kieszeni. Czekała go wizyta w kolejnym uroczym miejscu, w którym gości witają zaryglowanymi drzwiami i pałającą z oczu nienawiścią. — Co o nim wiesz?

— Chciałeś, bym znalazł najlepszego szermierza w mieście, to go znalazłem. Co więcej chcesz wiedzieć?

Kapitan westchnął z rezygnacją.

— Jesteś pewien, że można mu zaufać?

— A komu w tym mieście można ufać? — Parsknął cicho wyzutym z emocji śmiechem, bezdusznym jak otaczający go świat i żyjący w nim ludzie. — Nikomu, tylko sobie, ale musisz zaryzykować.

— Jeśli coś jej się stanie, ty za to odpowiesz.

Abran z udawanym przerażeniem położył dłoń na piersi. Złoty sygnet na jego palcu prześmiewczo błyskał w promieniach wpadającego przez okno słońca. Pierścień był wart niemal tyle, co cała ta karczma, Szeptacz nigdy go nie zdejmował, chociaż brzydził się jego dotykiem na skórze. Boleśnie przypominał mu, co przez niego poświęcił, i to była następna tajemnica, którą Szuber miał zabrać ze sobą do grobu.

— Potrzebujesz go — oświadczył Abran poważnie, pocierając kciukiem rzetelny dowód słowności kapitana; bliznę na policzku. — Ona nie jest tu bezpieczna. Dobrze zabezpieczony zamek jej nie pomoże, jeśli ma zdrajców za murami.

Szuber uśmiechnął się ponuro. Nie był pewien, czy Abran go ostrzegał, gdyż zdołał się już czegoś dowiedzieć, czy było to jedynie przypuszczenie. Nie zażądał jednak sprecyzowania tej tajemniczej wypowiedzi. Jeśli Szeptacz dotąd dobrowolnie nie zdradził swego sekretu, to oznaczało, że sowicie zapłacono mu za milczenie i tylko kwota przewyższająca wartością wysokość poprzedniego kubanu mogła przekonać go do mówienia. Szubera po prostu nie było na to stać i nawet wieloletnia przyjaźń nie stanowiła dla Szeptacza wystarczającej zapłaty za informacje.

— Ona nigdzie nie będzie bezpieczna. Wiesz, kto zabił tego służącego? — zapytał Szuber. Abran niespokojnie zabębnił palcami w pergamin, rozpierające go podekscytowanie nie pozwalało mu siedzieć nieruchomo. — Człowiek w masce.

— Cień — mruknął ponuro Szeptacz. Bezwiednie potarł ramię, jakby niespodziewanie rozbolała go stara, podłużna blizna, wijąca się od łokcia aż po bark, na samo wspomnienie nieprzyjemnego incydentu z przeszłości. — Nawet nie pytaj mnie o niego, nic ci nie powiem. Ostatnio omal przypłaciłem to życiem, nie popełniam dwa razy tych samych błędów.

— Abranie… — Szuber westchnął pod wpływem zaciskającej się wokół jego szyi pętli bezsilności. Wiedział, że nie nakłoni mężczyzny do zmiany zdania, nie po tym, co uczynił mu Cień, ale musiał chociażby spróbować. — Tu chodzi o Elenę.

— Nie — odparł ostro Szeptacz. Z jego oczu wyzierała lodowata wściekłość, którą bezskutecznie próbował z powrotem wepchnąć pod maskę spokoju.

— Ostrzegałem cię przed nim, ale ty zawsze uważałeś się za mądrzejszego i sprytniejszego od wszystkich.

Wargi Abrana rozciągnęły się w fałszywym jak przybierana przez niego tożsamość uśmiechu, przestrzegając kapitana przed dalszym brnięciem w drażliwy temat. Szuber dodał więc tylko:

— Mam nadzieję, że po tym, co cię spotkało, wiesz, którego z nas dwóch należy słuchać.

— Oczywiście, że mnie! — Mężczyzna prychnął, oburzony sugestią, że mogłoby być inaczej. — Wiem, że próbujesz ją chronić, ale jeśli Cień zechce ją zabić, to nikt go przed tym nie powstrzyma. Nikt, ani ty, ani cała armia Mandaville. Jest niebezpieczny, nieprzewidywalny i zupełnie poza naszym zasięgiem. Nie lubi, gdy ktoś wtrąca się w jego interesy, a ja zamierzam to uszanować, bo nie mam wyboru. Tobie radzę uczynić to samo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro