1. Wyrok śmierci w prezencie
Chrzęst ugniatanego pod stopami żwiru zakłócił panujący w ogrodzie Amherstów spokój. Zagłuszył cykające w trawie świerszcze, rozpoczynające swój co wieczorny koncert. Zaniepokoił kładące się do snu ptaki, ukryte w koronach drzew. Nawet wylegujący się w blasku zachodzącego słońca stary kot, przyzwyczajony do nieodzownie połączonego z tym miejscem gwaru, leniwie otworzył bursztynowe oczy i pretensjonalnie spojrzał na mącącego ciszę intruza.
Biegnąca wysypaną kamieniami ścieżką Elena nie zwracała najmniejszej uwagi na wyrządzany hałas. Skoncentrowana na jak najszybszym pokonaniu drogi, jaka jej pozostała, starała się uważnie obserwować mijane otoczenie.
Nie mogli jej znaleźć.
Dudniące w piersi serce wyznaczało rytm pośpiesznych kroków dziewczyny. Zarumienione policzki magnatki kontrastowały ze śmiertelnie bladą skórą oraz ciemnymi, rozmierzwionymi od wiatru włosami, wdzięcznymi falami spływającymi na smukłe ramiona. Jedną ręką podtrzymywała materiał sukni, by nie plątał jej się między nogami, a drugą odpierała złośliwe ataki opadających na oczy pukli.
Oddychała szybko i nierówno, a narastający ból w klatce piersiowej utrudniał zaczerpnięcie tchu. Młode, lecz nieprzyzwyczajone do nadmiernego wysiłku ciało magnatki opadało z sił. Przez lata nie opuszczała murów twierdzy Aelwold. Kategorycznie jej tego zakazano i choć niejednokrotnie błagała o pozwolenie na krótki wyjazd lub wizytę w mieście, nigdy go nie otrzymała. Zamknięto ją w zamku niczym więźnia w klatce. Pozwalano jej oglądać malownicze, usiane niezliczonymi jeziorami i rzekami, bezkresne równiny, otaczające budowlę, z okna komnaty. Ledwo pamiętała rzeczywisty wygląd swoich własnych ziem. Stare mapy i subsydiarne ilustracje, dołączone do dydaktycznych kompendiów, nie oddawały prawdziwego piękna okolicy. Elena nagminnie marnowała swój wolny czas, którego miała więcej, niż była w stanie pożytecznie zagospodarować, stojąc przy oknie i podziwiając naturalnie zielone otoczenie, pełne pól uprawnych i niewielkich, zbitych w ciasne gromady wiosek.
Teraz boleśnie odczuwała skutki statycznego trybu życia. Nie mogła jednak zwolnić, a tym bardziej się zatrzymać.
Elena obejrzała się za siebie, jakby sądziła, że dostrzeże zaciszny zakątek, z którego uciekła, choć zostawiła go daleko za sobą. Zlęknionym wzrokiem omiotła pogrążający się w mroku ogród, ale w pobliżu przechadzał się jedynie ciepły, wschodni wiatr, delikatnie poruszając bujną roślinnością. Przyśpieszyła. Próbowała nie myśleć o rozlewającym się po wyczerpanym organizmie bólu i nieznośnym kłuciu w mięśniach. Skupiła się na dotarciu do zamku. Była już tak blisko, zaledwie kilkadziesiąt jardów dzieliło ją od upragnionego celu. Musiało się udać!
Jeszcze raz zerknęła przez ramię i upewniwszy się, że nie została zauważona przez kogoś niepożądanego, zboczyła z głównej alejki. Wbiegła na wąską ścieżkę, ukrytą przed wzrokiem spacerujących po ogrodzie osób, przeznaczoną do użytku służby. Gałązki gęsto rosnących krzewów, wielkością dorównujących wzrostowi przeciętnego człowieka, czepiały się włosów i szaty magnatki, gdy nieporadnie przedzierała się na drugą stronę. Ledwo czuła smagające ją po twarzy witki. Tyle razy przemierzała tę samą drogę w podobnym pośpiechu, aż zdążyła przywyknąć do wiążących się z nią niedogodności.
Zdyszana Elena wreszcie dotarła do lekko uchylonych drzwi. Odetchnęła. Nawet nie chciała myśleć, co by się stało, gdyby okazały się zamknięte. Otworzyła je z rozmachem i wpadła do zatłoczonego środka. Ktoś wrzasnął, a panujący w pomieszczeniu gwar rozmów ucichł, przemieniając się w martwą ciszę. Wszystkie rozszerzone ze zdumienia pary oczu zwróciły się w stronę stojącej w progu dziewczyny. Nie powinno jej tu być, nie w tym dniu, nie o tej porze, a na pewno nie w takim nieodpowiednim do pozycji magnatki stanie.
— Nie... przeszkadzajcie sobie — wysapała Elena, uśmiechając się przepraszająco do oszołomionej służby, zastygłej w połowie wykonywania swoich obowiązków.
Zamknęła za sobą drzwi i zasunęła rygiel. Dopiero wtedy mogła odetchnąć z ulgą, była bezpieczna... ale wciąż spóźniona. Nie zważając na wzmagające się poruszenie, jakie wywołało jej nagłe wtargnięcie, pognała do wyjścia. Przebiegła zaciemniony korytarz i wspięła się po stromych, bocznych schodach. Przystanęła, by zaczerpnąć tchu. Od zmęczenia zaczynało kręcić jej się w głowie, a czekała ją naprawdę długa noc. Potrząsnęła głową i już miała ruszyć dalej, gdy zauważyła zbliżającą się sprężystym krokiem kobietę. Elena przeklęła pod nosem. Do tego spotkania właśnie nie chciała dopuścić.
— Vivian! — zawołała, gdy jej płonne nadzieje rozpadły się jak stłuczona kamieniem szyba i kobieta zatrzymała się tuż przed nią. Surowy wyraz twarzy służki uświadomił jej, że słusznie postąpiła, próbując uniknąć tej konfrontacji. — Cóż za... radość cię widzieć.
— Doprawdy? To dlaczego masz taką minę, jakbyś wypiła napar z piołunu? — zapytała chłodno Vivian. Magnatka skrzywiła się jeszcze bardziej; od gorzkiego smaku napoju gorszy był tylko jego ostry zapach. — Jak ty wyglądasz? — Wyciągnęła zaplątane we włosy dziewczyny pojedyncze igiełki. — Tuja cię zaatakowała?
— Nie, rzeczywistość — odparła posępnie. Pozwoliła poprowadzić się wzdłuż korytarza. — Dzień był wyjątkowo krótki, nie sądzisz? Nim się obejrzałam, już zaczęło zmierzchać.
— Co robiłaś?
— Jak to co? — Elena bezwiednie wzruszyła ramionami. Pytanie wydało jej się zbędne, gdy odpowiedź na nie była oczywista i wszystkim znana. — Czytałam.
— To dlaczego nie było cię w bibliotece? — Palce Vivian zaciskające się na nadgarstku magnatki były niczym żelazne kajdany, boleśnie przypominające, kto nadal dzierżył w swoich rękach klucz do jej wolności. — Gdzieś ty się podziewała? Szukaliśmy cię od południa.
— Jeśli ci powiem, będę musiała znaleźć inne miejsce. — Uśmiechnęła się figlarnie. Zwodzenie opiekujących się nią osób może nie było odpowiedzialne, rozsądne ani też dojrzałe, ale skutecznie zastępowało Elenie inne, liczne rozrywki, których tak ochoczo jej zabraniano. — Nie przyszło ci do głowy, że ktoś, kto się schował, nie chce zostać znaleziony?
Vivian westchnęła ciężko, zapewne prosząc Jedynego o cierpliwość, i obrzuciła Elenę srogim spojrzeniem.
— Ile ty masz lat, żeby się chować? — Pociągnęła dziewczynę za sobą i wkroczyły na główne schody, zdumiewająco puste jak na ilość osób znajdujących się w zamku. — Czyżbyś zapomniała, jaki jest dziś dzień?
Magnatka rozpromieniła się ze szczęścia, mimo że ton głosu kobiety niebezpiecznie zadrżał od irytacji, skrywanej pod warstwą pozornej cierpliwości i wyrozumiałości. Elena zignorowała rozdrażnienie rysujące się na naznaczonej trudem życia twarzy Vivian. Nic nie mogło zepsuć dziewczynie dobrego humoru. To był ważny, jeśli nie najważniejszy, dzień w jej życiu.
Dziś — w dniu swych siedemnastych urodzin — stawała się pełnoprawnym obywatelem Mandaville; przysługiwał jej pełen wachlarz praw i przywilejów. Mogła samodzielnie władać całym Stormlake, decydować o losach ludzi zamieszkujących podległe jej tereny oraz prowadzić wewnętrzną politykę według własnego uznania. Od tej pory nie musiała konsultować żadnych działań z pozostawionymi w spadku po zmarłym ojcu doradcami.
Dotychczas wszystkie decyzje wychodzące z zamku były jedynie podpisane jej nazwiskiem. Sama Elena miała znikomy, a wręcz żaden, wpływ na treść wydawanych rozporządzeń. Wiek oraz nieodpowiednie wykształcenie odsunęły dziewczynę od przysługującej jej z racji pochodzenia władzy. W podległej Amherstom prowincji rządził specjalnie wyznaczony do tego regent. Człowiek, który obiecywał zrzec się wynikających z zajmowanego stanowiska przywilejów, gdy Elena będzie gotowa przejąć na barki odpowiedzialność swoich przodków. Po siedmiu latach była wreszcie przygotowana, jednak nikt prócz niej zdawał się tego nie dostrzegać.
— Jesteś spóźniona — odezwała się Vivian, biorąc milczenie Eleny za przejaw wymaganej w tej sytuacji skruchy. — Wszyscy na ciebie czekają. Zaprosiłaś gości, a potem zupełnie ich zignorowałaś. Jak to o tobie świadczy?
— Zapewne nawet nie zauważyli mojej nieobecności. — Lekceważąco machnęła ręką, nadając swojej wypowiedzi beztroskiego tonu. — Suto zastawiony stół i odrobina wina w zupełności wystarczą, ażeby zapomnieli o moim istnieniu. Nie darzą mnie sympatią, a mi nie zależy, by grupa zadufanych w sobie bogaczy wznosiła nieszczere toasty za moje zdrowie, pod nosem życząc mi, bym udławiła się tym łykiem wina.
Vivian pochmurnie zmarszczyła brwi, jak za każdym razem, gdy nie dostrzegała sensu w działaniach magnatki.
— To dlaczego tak się uparłaś, żeby wyprawić tę ucztę?
— Potrzebuję tych ludzi, a raczej ich wpływów. — Elena zatrzymała się, zmuszając Vivian do tego samego. Traktowała kobietę jak własną matkę, ale jej zawzięte próby udowodnienia magnatce, że była nieodpowiednią do rządzenia osobą, zaczynały już ją męczyć. — Stormlake jest największą z czterech prowincji na południu Mandaville, ale nie mam całkowitej władzy w tej części kraju. I choć większość zebranych tu lordów podlega mojemu zwierzchnictwu, to i tak mogą utrudnić lub nawet uniemożliwić realizację moich planów, jeśli nie zdecydują się mnie poprzeć. A ludzie głodują i nie mogą czekać, choć mam wrażenie, że nikt, oprócz mnie, tego nie zauważa.
— Pośpiesz się — mruknęła Vivian. Wskazała na drzwi po swojej prawej stronie, przed którymi stał podstarzały strażnik. — Lady Imadia na ciebie oczekuje. Chciała się z tobą zobaczyć jeszcze przed wieczerzą, mówiła, że to ważne.
Elena sztywno przytaknęła głową, starając się nie pokazywać, jak bardzo zaskoczyła ją ta nieoczekiwana prośba, jak i sama wizyta Imadii. Kobieta nie potwierdziła swego przybycia, nie odpowiadała na listy, a ostatnim spotkaniem towarzyskim, w którym brała udział, była uroczystość upamiętniająca Thomasa Amhersta i jego syna, wyprawiona przed siedmiu laty. Co więc nagle się zmieniło? Dlaczego Imadia, mimo swojej nieskrywanej niechęci do możnowładców, postanowiła przyjechać na zamek akurat w dniu, gdy gromadziło się na nim najwięcej osobistości? Elena nerwowo przeczesała włosy palcami. Rozmowy z Imadią zawsze napawały ją zarówno dziwnym niepokojem, jak i ekscytacją. Jednak tym razem było inaczej, czuła jedynie strach. Strach przed tym, co czekało ją po drugiej stronie drzwi.
— Witaj, sir Haroldzie — zwróciła się do strażnika, nim ogarniający magnatkę lęk zdążył nakłonić ją do ucieczki. — Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zły.
Postawny mężczyzna o szerokich barkach oraz przerzedzających się włosach, niedbale opadających na naznaczoną głębokimi zmarszczkami i bliznami twarz, spojrzał na nią obojętnie. Odpowiedział jej nieznacznym, wręcz niezauważalnym skinieniem głowy, ni to w geście potwierdzenia, ni to zaprzeczenia.
— Cieszę się — powiedziała pogodnie magnatka. — Wiedziałam, że się ze mną zgodzisz, jak zawsze zresztą. Zaraz wracam, nie oddalaj się.
Elena nie była zaskoczona czy też zdegustowana taką odpowiedzią. Zdążyła przywyknąć do powściągliwego, nieco gburowatego zachowania mężczyzny. Znała go całe życie. Został mianowany na osobistego strażnika magnatki przez samego Thomasa Amhersta niedługo po tym, jak jego ukochana małżonka wydała na świat drugie dziecko, oddając za nie życie. Sir Harold nie należał do szczególnie sympatycznych osób. Rzadko się odzywał, a pochmurnie zmarszczone, gęste brwi nadawały mu surowego wyglądu. Elena jednak doceniała lata, które spędził na służbie, znamienite zasługi z lat młodzieńczych oraz lojalność względem jej nazwiska. Nie wyobrażała sobie, by mogła zastąpić mężczyznę kimś innym, mimo że w wielu przypadkach sędziwy wiek był dla niego przeszkodą nie do pokonania.
Gdy sir Harold otworzył przed Eleną drzwi, magnatka uśmiechnęła się wdzięcznie i weszła do środka komnaty. Uderzyło w nią duszne powietrze od południa gromadzone w pomieszczeniu. Ciężkie, wystawnie zdobione zasłony zakrywały okiennice, pozwalając ciemności wziąć całą komnatę w mroczne objęcia. Osiadła na pomieszczeniu woń palonych ziół natychmiast przyprawiła Elenę o nieprzyjemne zawroty głowy. Zmrużyła oczy i spojrzała na stojącą nieruchomo przy niewielkim stoliku Imadię. Kobieta uśmiechnęła się szeroko do wchodzącej dziewczyny.
— Nasza zguba wreszcie się znalazła — odezwała się Imadia. Jej głos był mglisty i usypiający, wręcz doskonały do zwodzenia i manipulacji rozmówcy. — Po twoim... niecodziennym wyglądzie wnioskuję, że bawiłaś się lepiej niż wszyscy tu zgromadzeni.
— Wybacz, że musiałaś tyle czekać. — Elena uśmiechnęła się przepraszająco. Podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wpuściła świeże powietrze do środka. Nie mogła oddychać w tym zaduchu. — Gdybym wiedziała, że przyjedziesz, zostałabym w bibliotece, a nie zabierała bibliotekę ze sobą.
— Nie planowałam się tu pojawić, ale pewne... — zmarszczyła brwi, jakby szukając właściwego określenia — komplikacje zmusiły mnie do tego.
Dystyngowanym ruchem ręki zaproponowała, by usiadły na sofie. Elena zajęła wskazane miejsce i z niepokojem spojrzała na Imadię. Nie wyglądała najlepiej. Choć była zaledwie kilka lat starsza od magnatki, to przez jej pukle niczym srebrne węże przeplatały się nitki siwych włosów, a twarz naznaczyły zmarszczki. W za dużej, kompletnie niepasujące do jej drobnej postury sukni zdawała się niemożebnie zmęczona.
— Wszystko w porządku? — spytała troskliwie magnatka. — Czy coś się stało?
Mosiężne bransolety zadźwięczały na nadgarstku kobiety, gdy niedbale machnęła dłonią.
— Nie mam wiele czasu — odparła Imadia. Bezwiednie odwracała liczne pierścienie zdobiące jej palce. — W ogóle nie powinno mnie tu być, ale bez mojej interwencji doszłoby do katastrofy.
Katastrofy? Elena posępnie zmarszczyła brwi. Czasem miała wrażenie, że kobieta znała przyszłość. W takich chwilach magnatka mogłaby uwierzyć w powtarzane przez arystokrację bzdurne plotki, posądzające Imadię o konszachty z szarlatanami, potępianymi przez wyznawców Jedynego. Elena nie wiedziała, dlaczego kobieta tak często opuszczała Stormlake, chociaż w rzeczywistości nie należała do wąskiego grona możnowładców. Straciła zarówno tytuł, jak i większość majątku w dniu, w którym jej małżonek zginął, walcząc u boku króla Friedricha, mimo to wywierała większy wpływ na Stormlake niźli osoby zajmujące w społeczeństwie znacznie wyższą pozycję niż ona.
— Nic z tego nie rozumiem.
— I nie oczekiwałam, że tak się stanie — odparła Imadia. Elena uśmiechnęła się kwaśno. Miała wrażenie, że w elokwentny sposób wytknięto jej głupotę. — Od lat skrywają przed tobą prawdę, a ja też nie mogę za wiele ci powiedzieć. — Machnęła ręką. — To nie rozmowa na dzisiaj. Muszę niezwłocznie udać się do stolicy. Nie pytaj o powody, nie ma na to czasu.
Elena otwarła usta i szybko z powrotem je zamknęła. Jeżeli chciała się czegoś dowiedzieć, musiała powściągnąć niezdrową ciekawość i ograniczyć głupie pytania. Przytaknęła głową, prosząc, by kobieta kontynuowała przerwany wątek, choć z każdym kolejnym słowem czuła się coraz bardziej zagubiona i przestraszona.
— Obiecaj mi, że będziesz bardzo ostrożna. — Mimo wymogu złożenia obietnicy Imadia nie czekała na odpowiedź magnatki. Widocznie nie żartowała, gdy mówiła, że nie miała czasu. — Ludzie, którym do tej pory ufałaś, obrócą się przeciwko tobie w najmniej oczekiwanym momencie, a ci, których miałaś za wrogów, okażą się przyjaciółmi.
— Przerażasz mnie — mruknęła ponuro Elena. Nie zaprotestowała, jednak gdy Imadia delikatnie ujęła jej dłoń. Spojrzenie kobiety było tak roziskrzone, że mogłoby rozpalić ogień w kominku. — Chyba że właśnie taki rezultat chciałaś osiągnąć.
Kobieta uniosła brwi. Wyglądała na rozbawioną, choć wypowiadane przez nią słowa brzmiały niczym fatalistyczne proroctwa wyznawców Jedynego.
— Nie wszystkim spodobają się zmiany, które zamierzasz w najbliższym czasie wprowadzić. Dla niektórych osób obecny kryzys jest korzystny, gdyż ich siła i zyski wynikają z ludzkiej niedoli.
— To jak mam odróżnić przyjaciół od wrogów? — spytała, starając się skutecznie przyswoić otrzymane informacje, które w zasadzie nie były tak zaskakujące, jak mogłoby się jej wydawać.
— Nie jest to możliwe. — Imadia uśmiechnęła się smutno, jakby próbowała ją przeprosić za brak zadowalającego rozwiązania zagwozdki. — Sami muszą zdradzić swoje prawdziwe intencje. Rozważnie dobieraj ludzi i nigdy w pełni im nie ufaj, dopóki nie uzyskasz pewności co do ich zamiarów.
Imadia puściła dłoń Eleny, która teraz trzymała w niej dokładnie oszlifowany i gładki opal w kształcie owalu, zawieszony na delikatnym, złotym łańcuszku.
— Nigdy go nie ściągaj. To jest dla ciebie światło w ciemności. Rzeczywistość w niejasności. Myślę, że może ci się przydać.
— Przydać? Do czego? — Posłusznie zawiesiła podarowaną biżuterię na szyi. Niepomiernie się rozczarowała, gdy nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego po zetknięciu się skóry z białym kamieniem. Po tych kuriozalnych słowach i ostrzeżeniach spodziewała się jakiegoś bardziej spektakularnego końca. — Słyszysz te hałasy? — zapytała, odwracając się w stronę rumoru dobiegającego przez szparę pod drzwiami. — Co tam się dzieje?
— Spóźniłam się — szepnęła Imadia.
Elena potrząsnęła głową. Co to miało oznaczać? Pośpiesznie podniosła się z kanapy i wybiegła z pomieszczenia. Nie rozumiała, co się działo. Miała mnóstwo pytań i wątpliwości. Jednak w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ukoić jej nerwy oraz przekazać kilka uspokajających słów, chociaż na korytarzu było tłoczno od spanikowanych ludzi, uciekających przed nieznanym dziewczynie zagrożeniem.
Goście magnatki zabarykadowali się w przydzielonych im na wyłączność komnatach z całą swoją osobistą strażą. Żarliwie wierzyli, że obecność żołnierzy, stalowych mieczy przytroczonych do pasa oraz zapalczywe twarze wystarczą do odstraszenia potencjalnych agresorów. Roztłuczona zastawa i resztki jedzenia leżały na posadzce, wypuszczone z drżących rąk przestraszonych służących. Przerażone krzyki i żałosne zawodzenie kobiet mieszały się z harmidrem dochodzącym z zewnątrz, tworząc istną kakofonię morderczych dźwięków. Hałas był wręcz ogłuszający, boleśnie kłuł w uszy, dekoncentrował i utrudniał zebranie myśli.
Elena rozejrzała się po korytarzu. Przemknęła wzrokiem po strwożonych twarzach mijających ją osób, ale nie dostrzegła wśród nich sir Harolda. Zdumiała ją jego nieobecność. Przecież miał czekać pod drzwiami. Nigdy nie opuszczał jej na krok, od lat sumiennie towarzyszył, a w momencie, gdy jego muskularna postura mogła stać się gwarantem bezpieczeństwa magnatki, zniknął bez śladu.
Elena przystanęła pod ścianą, przepuszczając grupkę rozhisteryzowanych kobiet. Nigdy wcześniej nie znalazła się w podobnej sytuacji. Do tej pory jej życie było dołująco jednostajne, ograniczone do monotonnych, uprzednio zaplanowanych czynności i uwłaczająco bezbarwne, dlatego w nieprzewidzianej przez dzienny harmonogram sytuacji, nie miała pojęcia, jak się zachować.
Z jednej strony zdrowy rozsądek podpowiadał, by udała się do swoich względnie bezpiecznych kwater, gdzie znajdzie się pod solidną protekcją całego garnizonu strażników. Jednak nie była już dzieckiem, a jako lady Amherst ponosiła odpowiedzialność za cały zamek i wszystkich ludzi na jego terenie. Nie mogła uciec, schować się i udawać, że nic się nie wydarzyło.
Odetchnęła głęboko i paraliżowanym przez narastający w niej strach krokiem ruszyła do centrum zamieszania.
Gościnne skrzydło błyskawicznie opustoszało, a co dziwniejsze nie było strzeżone. Zamek kompletnie się wyludnił. Elena nie napotkała żadnych zbrojnych, którzy zwykle stali na wyznaczonych, strategicznych posterunkach. Gdzie się wszyscy podziali?
— Co tu robisz, pani? Nie powinnaś chodzić sama.
Elena podskoczyła z przerażenia, gdy ktoś niespodziewanie chwycił ją za nadgarstek. Spróbowała się wyrwać, lecz uspokoiła się, gdy dostrzegła przed sobą znajomą twarz kapitana straży. Szuber patrzył na nią tak przenikliwie, jakby chciał przekazać jej coś, czego nie mógł powiedzieć na głos, aż z zażenowania dziewczynie zaczerwieniły się policzki. Wyprostowała się. Miała nadzieję, że wyglądała na bardziej opanowaną, niż w rzeczywistości się czuła. Wprawdzie miała ochotę uciec z krzykiem i płaczem, ale ciekawość i duma jej na to nie pozwalały.
— Co się stało? — zapytała Elena. Zaplotła ze sobą dłonie, by ukryć ich drżenie. — Skąd ta panika?
— Nie wiem, pani, dlatego nie powinno cię tu być. Nie jest tu bezpiecznie.
Szuber, jako jeden z nielicznych pod rządami Eleny, był niewiele od niej starszy, aczkolwiek jego dokładny wiek pozostawał dla niej pilnie strzeżoną tajemnicą. Nawet Flawiusz nie zamierzał dzielić się z nią tą wiedzą, niepocieszony, że ktoś tak młody zajmował stanowisko, które stawiało go na równi z jego pozycją. Jednak zamkowa straż od setek lat była odrębną, wewnętrzną organizacją, wyłączoną spod niezależnej władzy Flawiusza, dlatego niewiele mógł zdziałać w tym gryzącym jego dumę aspekcie. Szubera ceniono za bezpośredniość, szczerość i skromność, czego nie można było przypisać ludziom na podobnych stanowiskach. Elena darzyła go sympatią, gdyż jako jedyny nie patrzył na nią z zawodem wypisanym na twarzy. Był nietypowym człowiekiem w najodpowiedniejszym dla niego miejscu.
— Jak to nie jest bezpiecznie? — zapytała niepewnie. Nie to jej przez całe życie wmawiano. — Przecież to zamek! Najpilniej strzeżona budowla w całym Stormlake, do której nie można tak po prostu wejść.
— Gdyby to, co mówisz, było prawdą, istniałyby niezdobyte twierdze, słyszałaś o takich, pani?
Elena niemrawo pokręciła głową. Nie lubiła przyznawać się do błędów, ale zaprzeczanie oczywistym faktom byłoby jedynie przejawem głupoty.
— A jedną osobę trudniej zauważyć niż całą armię — dodał ponuro Szuber.
— Co próbujesz mi przez to powiedzieć?
— Ktoś umyślnie wywołał panikę wśród twoich gości, pani, by odwrócić naszą uwagę, dać nam zajęcie i ukryć swoje prawdziwe zamiary.
Elena zaniemówiła z przerażenia, gdy dotarł do niej sens słów kapitana. Na zamku ktoś był, ktoś, kto raczej nie przyszedł złożyć jej urodzinowych życzeń. Otwarła usta, powinna coś powiedzieć, wydać rozkaz niezwłocznego odszukania intruza, lecz żaden dźwięk nie zdołał przedrzeć się przez jej ściśnięte ze strachu gardło. Przemknęła wzrokiem wzdłuż korytarza. Był dołująco pusty, ale i tak miała wrażenie, że ktoś ją obserwował, czając się w zaciemnionych zakamarkach i wyczekując na sposobność do ataku.
— Powinnam... iść — wychrypiała Elena. Serce tak głośno tłukło jej się w piersi, że ledwo słyszała, co mówiła. — Co z moimi gośćmi?
— W tym szale kilka osób zostało stratowanych i trafiło do lecznicy, reszta zamknęła się w swoich komnatach. Moi ludzie przeszukują zamek, a Flawiusz przesłuchuje służbę, starając się dowiedzieć, co właściwie się wydarzyło. O tym, że coś się dzieje, dowiedzieliśmy się, dopiero gdy spanikowany tłum wybiegł z Głównej Sali. Miałem dołączyć do Flawiusza, wzywał mnie.
— W takim razie nie będę cię dłużej zatrzymywać. — Odsunęła się na bok, by zrobić Szuberowi przejście. Widząc jego nieprzekonaną minę, dodała: — Poradzę sobie. Wrócę do siebie, sir Harold na pewno już na mnie tam czeka.
— Sir Harold powinien być przy tobie, pani.
Powinien — przyznała Elena w myślach, ale nie powiedziała tego na głos. Nie chciała przeszkadzać kapitanowi w wykonywaniu jego obowiązków. Jeśli istniał ktoś, kto mógł sprawnie zapanować nad sytuacją i zaprowadzić porządek na zamku, to był to właśnie Szuber — prawy i niezastąpiony członek zamkowej służby. Elena wiedziała, że ich nieoczekiwane spotkanie na korytarzu utrudniło mu powzięcie właściwej decyzji. Dla jej bezpieczeństwa powinien odprowadzić ją do komnaty lub przynajmniej wyznaczyć kogoś na swoje zastępstwo. Nie zostawi jej samej. Tymczasem czas był cenny i wciąż uciekał, a każda chwila zwłoki oddalała go od rozwiązania. Magnatka nie mogła dłużej go zatrzymywać.
— Idź. — Wymusiła na sobie uśmiech, choć wątpiła, by udało jej się przechytrzyć bystry umysł kapitana. — Nie daj Flawiuszowi na siebie czekać. Zły, o ile w ogóle jest to możliwe, staje się jeszcze bardziej nieznośny.
Szuber westchnął z rezygnacją.
— Jeśli skierujesz się prosto do swojej komnaty, pani, nie jest do niej daleko, a ja będę miał pewność, że jesteś bezpieczna.
Elena bezmyślnie przytaknęła. Słowa kapitana, choć brzmiały jak prośba, były rozkazem. Rozkazem, na który nie przyjmował odmowy.
— Podwoję straże w twoim skrzydle.
Szuber skinął głową i odszedł. Zanim zniknął za zakrętem, jeszcze raz zerknął na osamotnioną magnatkę, jakby zastanawiał się, czy słusznie postąpił i czy nie powinien zawrócić, ale nie zatrzymał się. Doskonale wiedział, że dalsza dyskusja nie miała sensu — jej rezultat i tak byłby identyczny.
Elena zmusiła się do ruchu i ruszyła w przeciwnym kierunku niż kapitan. Objęła się rękoma. Poczuła się nieswojo. Zamek, choć pełen ukrytych w komnatach ludzi, wydawał się kompletnie opuszczony. Głuche echo jej kroków, odbijające się od kamiennych ścian, przyprawiało magnatkę o cierpnięcie skóry na karku. Zaczynała żałować, że odesłała Szubera. U jego boku może wyszłaby na przewrażliwione, strachliwe dziecko, ale uzbrojony i wyszkolony kapitan zapewniłby jej bezpieczeństwo.
Czujnie się rozglądała, ale była tak zestresowana świadomością, że po Aelwold pałętał się jakiś nieznany człowiek o szemranych zamiarach, że zupełnie nie mogła się skoncentrować. Była zdolna zgubić się we własnym zamku; kilkukrotnie skręciła w nieodpowiedni korytarz, a wszystkie przejścia zdawały jej się identyczne.
Zatrzymała się, gdy zza zakrętu wyłonił się odziany w liberię służący. Elena niepomiernie ucieszyła się na widok młodzieńca, choć jego przeraźliwie blada twarz wydała się jej obca. Spojrzenie miał rozbiegane, usta zaciśnięte, a włosy przyklejone do czoła. Spływające po skroni kropelki potu ocierał rękawem. Wyglądał na zdenerwowanego. Szedł wolno, ostrożnie niczym skradający się kot, jakby każdy ruch wykonywał wbrew swojej woli. Magnatka cała się spięła, gdy mężczyzna utkwił w niej przepełniony determinacją wzrok. Mimowolnie cofnęła się o krok. Jednak nim jej mozolnie pracujący umysł zdążył zauważyć nadchodzące zagrożenie, służący rzucił się na nią z gardłowym warknięciem.
Zatoczyła się do tyłu, uderzając plecami i głową w ścianę. Od siły zderzenia pociemniało jej przed oczami. Przez chwilę nie wiedziała, co się dzieje, dopiero palący ból w piersi przywrócił ją do rzeczywistości. Próbowała zaczerpnąć tchu, lecz miażdżący ucisk zimnych rąk na szyi uniemożliwiał jej oddychanie. Niewiele widziała przez napływające do oczu łzy, ale nie mogła się poddać. Zamachnęła się ręką na oślep. Krążąca w żyłach adrenalina i strach przed utratą życia dodawały Elenie energii do działania. Jej dłoń zderzyła się z ciałem napastnika. Cios nie był szczególnie mocny, ale zdumiewająco skuteczny, gdyż zacisk zelżał.
Magnatka bezwładnie osunęła się na ziemię, rozpaczliwie próbując uzupełnić chwilowy brak tlenu w płucach. Kłucie w piersi narastało z każdym wdechem, lecz nie przestała łapczywie zaciągać się powietrzem, póki nie zaczęła normalnie oddychać. Jednak Elenie o wiele gorszy zdawał się ból w okolicach żeber; nie mogła się wyprostować ani poruszyć, a nawet tkwienie nieruchomo w jednej pozycji nie dawało jej wytchnienia od cierpienia.
W głowie miała chaos, ale starała się nie myśleć o tym, co właśnie przeżyła. Była zmęczona i przerażona, chciała się położyć, skulić na posłaniu i pozwolić nagromadzonym pod powiekami łzom spłynąć po policzkach. Chciało jej się wrzeszczeć. Ogarniająca ją bezsilność napierała na nią jak rozwścieczona ciżba, próbując znaleźć ujście na zewnątrz. Elena zacisnęła dłonie w pięści. Nie mogła pozwolić panice zawładnąć nad organizmem. Strach był niczym topór kata w rękach adwersarza; jeśli się podda, to zginie.
Drżącą dłonią odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na agresora, a raczej jego martwe ciało, leżące w powiększającej się kałuży krwi. Nierozumnie zamrugała. Jak to się stało? Przeniosła zdumiony wzrok na stojącego nad zwłokami mężczyznę, okrytego czarnym płaszczem. W dłoni trzymał ociekający posoką sztylet, a jego twarz skrywała maska.
— Skąd to masz? — Jego głos był szorstki i bezwzględny jak czyn, którego się dopuścił. Otarł ostrze w szatę trupa i wymierzył czubkiem broni w pierś Eleny. — Skąd masz ten kamień?
— D... D... — Magnatka z trudem przełknęła ślinę. Znowu nie mogła oddychać, choć tym razem nikt jej nie przyduszał. — D-dostałam.
Mężczyzna westchnął. Wydawał się zirytowany taką odpowiedzią. Zbliżył się do sztywnej ze strachu dziewczyny, a dłoń dzierżąca sztylet niczym sprawiedliwa ręka Jedynego zawisła w powietrzu parę cali od jej gardła. Ciemne tęczówki, nieruchomo utkwione w kamieniu na szyi Eleny, niemalże zlewały się z przysłaniającą jego twarz maską.
— Od kogo?
— Imadii — odparła. Bijący od ściany chłód nieco ją otrzeźwił i uświadomił jej, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, choć człowieka w masce nietrudno było pomylić ze zmorą z najgorszych koszmarów. — Lady Imadii Vawdey.
Mężczyzna nie odpowiedział, odsunął się do tyłu i zmierzył Elenę przeciągłym spojrzeniem. Nie wierzył jej. Odwrócił sztylet w dłoni i zacisnął palce na rękojeści. Magnatka krzyknęła, osłaniając się rękoma przed ciosem, który... nie nadszedł. Niepewnie uniosła wzrok, po człowieku w masce nie było już śladu.
Ale co teraz będzie z Imadią?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro