Rozdział II
Wbiegałam po schodach, a myśli kłębiły się wokół sukni, którą zaraz musiałam przyodziać ciało. Po spędzeniu trzech minut, w garderobie z uginającymi się półkami pod stertami ubrań. Rozważywszy wszystkie za i przeciw, zdecydowałam się na rzecz pasującą do moich tęczówek. Przebrałam się w szafirową suknie poprzeplataną złotą nicią. Kreacja zaczynała się pod obojczykami tworząc pętelka, które były coraz gęściej rozsiane, gdy schodziły w stronę biustu. Koronkowy materiał kończył się tuż pod nim, wędrując na plecy, gdzie tworzył wzór kwiatu lilii. Z przodu natomiast pojawiła się idealnie przypasowana tkanina, uwydatniając wąską talię, szerokie biodra i krągły tyłek. Odzienie przestawało być doskonale przylegające na wysokości kolan, gdzie suknia etapowo oddalała się ode mnie, tworząc rozkloszowany efekt odwróconej góry kieliszka do martini. Sukienka gdzieniegdzie była skupiskiem odbijających słońce szlachetnych kamieni, dzięki czemu sprawiała wrażenie, że jej dół płonie.
Dobrałam jeszcze diamentowy naszyjnik, gdzie na jego środku spoczywał największy z kamieni, idealnie wpasowując się w przestrzeń między obojczykami. Gołe ramiona odziałam delikatnym szalem, uszytym w ten sam sposób, co górę tego arcydzieła. Na stopach zaraz pojawiły się przeźroczyste, odbijające rzeczywistość wysokie buty wobec tego materiał nie plątał się między nogami lecz stykał się tylko z białym, puszystym dywanem.
Pewnym krokiem mijałam kolejne stopnie, w akompaniamencie odgłosu bliższego spotkania obcasów z idealnie wypolerowaną posadzką. Na końcu korytarza majaczył zarys dwóch pułkowników. Dostrzegłszy mnie uklękli na prawe kolano, pochylili głowy i przyłożyli prawą dłoń zwinięta w pięść do przeciwnej strony piersi. Kiedy byłam w odległości dziesięciu kroków, powstali i otworzyli zdobione, dwudrzwiowe wrota. Wzięłam głębszy wdech, by po chwili wkroczyć z wysoko uniesioną głową do sali. W blasku promieni słonecznych opalał twarz złocistowłosy książę. Szczerze zdziwił mnie jego widok, mimo to bezuczuciowa maska nie opadła.
- Co tu robisz? - zapytałam głosem, jak zwykle wypranym ze wszelakich uczuć.
- Nie można mi już odwiedzić narzeczonej? - zapytał z szarmanckim uśmiechem. Na co tylko zgromiłam go zimną barwą tęczówek, a nowo przybyły skulił się pod nim. Od dawna jedno słowo go określało - żałosny.
- Byłej - uściśliłam.
- Ale przecież nasze matki tego pragnęły - zaczął się bronić jeden z Władców Ognia.
- A widzisz tu je gdzieś? - Mój głos o temperaturze zera bezwzględnego sprawnie ciął powietrze i ranił uszy rozmówcy. - Z resztą na pewno obie nie byłyby zadowolone z tego, że mając narzeczoną oglądał się za inną - spojrzałam na niego z politowaniem.
- Ale to było parę lat temu, nie ma co tego wracać - przeczesał idealnie ułożone włosy.
- Dokładnie Nicolasie, więc może w końcu przestaniesz się błaźnić?
- Jakoś od kilku lat nie masz nikogo...
- Tego nie wiesz - przerwałam mu z drapieżnym błyskiem w oku.
- Ale przecież było nam ze sobą dobrze - skrzyżował ręce i tupnął nogą niczym rozwydrzone dziecko, które nie dostało nowej zabawki.
- Byliśmy dziećmi, a wspólne posiedzenia nic nie znaczą.
- Ale między mną, a tamtą do niczego doszło - wiem, wywróciłam oczami.
- Powtarzasz się: te same słowa od kilku lat, znów nadużywanie „ale", ta sama mina zbitego szczeniaczka, dałbyś spokój.
- Mi naprawdę zależy - a z jego oczu można było wyczytać szczerość.
- A mi nie, tam są drzwi - po chwili wszedł żołnierz, by wyprowadzić księcia, który posłał mi ostatnie skruszone spojrzenie. Z resztą, jak za każdym razem. Wyszłam na taras skąpany pomarańczowymi promieniami.
- Były nie daje pokoju - zaśmiała się postać oparta o diamentową ścianę.
- Ciebie też miło wiedzieć Vincenthor'ze - kiwnęłam głową na powitanie.
- Raven - powtórzył mój gest. - Moja pani - podniósł do ust moją prawą dłoń i musnął ustami, cały czas patrząc mi w oczy. Jako jedyny nadnaturalny miał czerwone tęczówki, które okalały czarną głębień źrenic.
- Nadal się nie domyślił i tak żałośnie płaszczy? - Powiedział z obrzydzeniem, na które odpowiedziałam tylko znaczącym spojrzeniem oraz niewinnym uśmiechem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro