Odejścia czas, na tle smutnym morze
"Dom to miejsce, gdzie dusza rozbiera się do naga. Dom to miejsce, gdzie można zdjąć maskę i dać się domowi pogłaskać po policzku. Dom kołysze do snu. Dom nie ocenia, nie rozlicza, dom kocha bezwarunkowo i bezinteresownie. Tylko dom tak kocha. Jeśli jest prawdziwym domem"
~ Agnieszka Kacprzyk "Klinika kukieł"
Znajomy szum fal dobiegł do uszu Gilberta, przypominając mu dni, które spędził podróżując na parowcu. Lato dopiero się zaczynało, ale upał dawał się we znaki, gdy stało się w pełnym słońcu. Kropelki potu spływały mu po czole, jak po ciężkiej pracy, choć nic nie robił, jedynie siedział i czekał, aż jego podróż się zacznie, a wyspa zniknie za horyzontem. Na razie postanowił odnaleźć cień, bo wiedział, że przy jego ciemnych włosach to zaledwie kwesta czasu, nim dostałby udaru. W porównaniu do Avonlea w Charlottetown nie było tylu drzew, więc musiał odejść kawałek, by ukryć się pod cieniem jabłonki, na której dopiero zaczynały rosnąć drobne, jeszcze całkowicie zielone jabłka. Niedługo będzie musiał chwycić za torby i wpakować się na pokład, ale to nie teraz, póki jeszcze mógł napawać się szczęściem bycia w domu.
Nawiedzały go ciągłe wątpliwości, czy nie powinien jednak zostać, być wśród ludzi, na których mu zależy, z przyjaciółmi, rodziną. W końcu właśnie dlatego, w zeszłym roku, zdecydował się nie skracać edukacji w Avonlea, by móc z nimi być. Zostawi Sebastiana samego na wakacje, by ten harował na polu za ich dwójkę, zamiast połowę tego czasu spędzać z Mary i ich maleńką córką. To tylko trzy miesiące, ale, co prawda, mniej więcej tyle mała Anna jest na świecie i omijanie tego czasu z pewnością będzie tworzyło drobną pustkę w duchu ich obojga. Gilbert rozczulił się na samą tę myśl tak bardzo, że aż mu się zachciało płakać samotnie pod zakwitającym drzewem. Zamiast tego, zaśmiał się sam siebie, upominając niemym głosem w głowie, że chyba zbyt dużo czasu spędzał z Anią, bo jej wrażliwość przeszła i na jego męskie serce. Odrzucił jednak tę myśl, towarzystwa tej dziewczyny nigdy nie jest dla niego za dużo. Z rudowłosą Shirley-Cuthbert mógłby spędzić i całą wieczność! Tylko gwizd oznajmiający przypłynięcie do portu parowca uniemożliwiał te plany.
Wsiądzie na niego, dokładnie tak samo, jak ostatnim razem. Myśląc o Ani. Nawet dwa lata wcześniej się wahał, nie wiedział, czy dobrze robi, czy jednak nie powinien zostać. Nie mógł pozbyć się uczucia, że niewidzialna kotwica i tak zaciągnie go z powrotem, ale stłumił to. Wahania były domeną codzienności, nieodłącznym elementem wyborów, który zwykle łączył się z wybraniem odpowiednich skarpetek, a nie z czymś tak ważnym, jak opuszczenie Avonlea. Gdy postawił pierwszy krok na deskach parowca, drewniane schodki zatrzęsły się pod nim. Musiał przyznać, że nieco stęsknił się za tym uczuciem, gdy niepewny grunt kołysał się pod jego stopami, czuł się wtedy tak silny, że mógłby poruszyć całym światem. Postawił drugi krok, wspiął się na wyższy schodek, i dosłownie i w przenośni, pnąc się do spełnienia marzeń o byciu lekarzem. Przebłyski wspomnieć atakowały, uśmiech nie schodził mu z twarzy, na którą pchały się również i łzy. Czas mijał, a chłopak zrobił, co musiał, marzenia były najważniejsze.
🌼
— Spóźnimy się! Znowu zniszczyłam sobie życie. I sobie i jemu! Jak mogłam być tak głupia i twierdzić, że najbardziej zależy mu na jakimś głupim uniwersytecie — rozpaczała Ania w drodze do Charlottetown. — Stracił matkę, ojca, całą rodzinę, nie miał nikogo, a mimo wszystko sądziłam, że najbardziej zależało mu na nauce. W Avonlea odnalazł dom i przyjaciół, w końcu nawet szczęście, a ja nie zrobiłam nic, by mógł je dla siebie zatrzymać. Gorzej! — ostatnie słowo wykrzyczała, przez co koń, na którym jechała z Mateuszem, przestraszył się i lekko podniósł na tylnych nogach, ale pan Cuthbert przypilnował, by kilkusekundowa przeszkoda zniknęła i wciąż jechali przed siebie. — Wepchnęłam go w brudne łapy smutku i samotności, tak daleko od domu, podczas gdy Gilbertowi tak bardzo zależało, by być wśród ludzi, których kocha — mówiła spokojniej, ale łzy poczucia winy nie przestawały spływać po jej policzkach. — Tak samo, jak ja, nie potrafi obejść się w życiu bez przyjaciół. Był moją bratnią duszą. Był nią od samego początku, ale byłam zbyt ślepa, by móc to dostrzec, Mateuszu! Kawałek mojej duszy znowu uleci w przestrzeń, dołączając do próżni smutku, gdzie szybują też bratnie dusze Cole'a i Jo... Będę odpychać ludzi od siebie, aż cała moja dusza zniknie w tych potwornych przestworzach, a wraz z Gilbertem stracę i połowę serca.
Gdy tylko Ania kazała Mateuszowi wyruszyć do Chartottetown, ten widząc jej zrozpaczony wyraz twarzy, nie widział potrzeby, by w ogóle pytać, co się stało, jednak Jerry stojący obok nie odpuścił ciekawości. Wsiedli na konie bez namysłu, Mateusz i Ania na młodym ogierze, którego postanowiła nazwać Lancelot, ze względu na jego rycerską posturę, a Jerry jechał tuż za nimi na starej Belle, bo nie chciał ominąć okazji, by zobaczyć taką akcję. Poza tym był im potrzebny drugi koń, by Gilbert też miał na czym wrócić, a nie było czasu, żeby doczepić dorożkę, która spowalniałaby konie w dotarciu do celu na czas. Ile Gilbert mógł mieć przewagi? Były to może z dwie godziny różnicy, nim z rana wyruszył do miasta, a Ania wsiadła na konia. Na miejscu mogłaby być najwyżej godzinę później niż on, pędząc, jakby zostawiła w domu chorego, pilnie czekając na lekarza. Gilbert jeszcze lekarzem nie był, a czy wielką różnicą będzie, jeżeli poczeka jeszcze jeden rok?
— Też myślałem, że cię straciłem — Mateusz postanowił podnieść przybraną córkę na duchu. — Gdy ta broszka... I ty... Ale znalazłem cię Aniu. I jesteś tu. I on też będzie — powiedział niewiele, jąkając się i nieco niezrozumiale dobierając słowa, ale dziewczynka zrozumiała wszystko i była mu niezwykle wdzięczna za każde z nich.
Ania spadła z konia, gdy przy porcie próbowała z niego zejść, na co niektórzy spojrzeli się albo ze strachem w oczach o jej zdrowie, albo z niesmakiem, z winy jej niezdarności. Ania tego nie zauważyła, była zbyt przejęta poszukiwaniami, by w takim momencie liczyło się coś tak bezsensownego i płytkiego, jak ludzka opinia. Wstała, jak wtedy, gdy pies przestraszył konia w powozie Maryli, tak i teraz, nie zwracając uwagi na zdarte kolana, robiła, co musiała. Musiała odnaleźć Gilberta. Pobiegła do portu, niemalże bezszelestnie uderzając bosymi stopami o twardą nawierzchnię, czasem nadeptując na jakiś kamień i bez mrugnięcia okiem wciąż mknąc przed siebie. Och tak, zapomniała butów, a o tym jednym powinna była pamiętać. W tamtym momencie jej pamięć zajmowała inna rzecz, dokładnie list, który dziewczynka wciąż ściskała w ręce. Gdy schodziła z konia, poczuła lekki przypływ radości z faktu, że nareszcie znalazła się na miejscu i może już za chwilę zobaczy się z jej chłopcem.
Bolesne ukłucie żalu i zgubionej nadziei wyrwało szloch z jej gardła. Ania poczuła, że nie da rady dłużej utrzymać się na nogach i upadła, pozwalając, by smutek ugiął pod nią kolana. Ze łzami w oczach nie widziała tragedii, która właśnie nastała, ale może to i lepiej, bo nie wiedziała, czy jej wrażliwość zniesie tę okropność. Parowiec odpłynął i był na tyle daleko, że jej krzyk zginąłby w szumie fal, nie docierając do uszu adresata. Był jednak na tyle blisko, że niewielka szansa zmarnowała się, choć do spełnienia zabrakło może kilku minut. Była tak blisko zwycięstwa, ale zawiodła w ostatnim momencie i nienawidziła się właśnie za to, że choć tak bardzo się stara, wszystko idzie nie tak, nawet gdyby była o minimetry oddalona od wygranej. Ze złością uderzyła ręką o ziemię, więc skóra dłoni upodobniła się do tej otaczającej kolana. Dłonie i nogi miała zdarte od niedawnego upadku, i szczypiące od drobinek piasku, który dostał się pomiędzy wąskie rany.
Szczypiący ból i tak pozostawał niezauważalny, bo rana powstała na sercu bolała znacznie mocniej. Głowę miała opuszczoną, a jej całkiem długie już włosy, odgradzały ją od całego świata. Płakała na ziemi, w podartej sukience, zamiast robić coś bardziej romantycznego, na co nie mogła się zmusić w tym momencie. Jednak skarciła się za to w głowie, stłumiła szloch, ale nie pohamowała łez, które już mniejszym strumykiem spływały po policzkach, odbijając słońce, które niechybnie zbliżało się, by zniknąć za horyzontem. Horyzont... podniosła się z kolan, stając na nogach i poprawiając włosy. Może Anię nie dzieliło od ukochanego tysiące kilometrów, prawdopodobnie nie był to nawet jeden, ale wciąż mogła wpatrywać się w dal, rozmyślając o Gilbercie. To zdecydowanie było romantyczne, tak, jak tłumaczyła to Ruby na wycieczce. Móc patrzeć na otwarte morze, w to magiczne miejsce, gdzie słońce łączy się z wodą. Móc wspominać miłość swojego życia, która jest gdzieś tam i być może również ogląda ten sam zachód, myśląc o niej.
Te myśli nieco uspokoiły Anię, a Jerry'emu dały czas, by dotrzeć na miejsce. Gdy przyszedł, Ania już nie płakała, co wydało mu się dziwne, bo choć w czasie jazdy dzieliło ich może nawet sto metrów, to i tak miał wrażenie, że przez cały czas słyszał jej płacz i żale. Zrobiło mu się jej szkoda, żałował, że w tym momencie cierpiała tak bardzo, widział to po niej, znał ją już tak długo i na tyle dobrze, by bez słów rozpoznać, co rudowłosa czuje. Choć sprzeczali się niemal cały czas, a chłopak uwielbiał się z nią droczyć, to nigdy nie robił tego, mając cokolwiek złego na myśli. Traktował Anię jak młodszą siostrę. Miał ich kilka, a podopieczna Cuthbertów była dokładnie taka sama, uparta, przemądrzała i irytująca. Właśnie dlatego tak dobrze się z nią dogadywał. Pogubiony w całej sytuacji, Mateusz, tylko spoglądał na horyzont, nie wiedząc, co ma zrobić dalej, wiec poszedł zająć się końmi. To koniec? Mają wracać do domu, czy stać i patrzeć aż zajdzie słońce? Jerry uznał, że zrobi "coś" i położył przyjaciółce rękę na ramieniu.
Ania odwróciła się, stając teraz tyłem w stronę zachodu słońca i przytuliła Baynarda. Nie mogłaby sobie wymarzyć lepszego brata, który bez powodu pojechałby za nią na starym koniu i po co? Tylko po to, żeby przy niej być, na właśnie taki wypadek. Jerry, lekko zdziwiony, odwzajemnił uścisk, wiedząc, że ten drobny gest z pewnością podniesie ją na duchu. Był zmęczony i marzył, by wracać, ale ani on, ani Mateusz nie mieli zamiaru pośpieszać dziewczynki odnośnie wyjazdu. Gdy będzie gotowa wrócić, to sama im powie. Odejście z portu, opuszczenie Charlottetown, będzie się łączyło z zakończeniem chwili. Dopóki tam stali, moment trwał, Gilbert wciąż był blisko, a w jej wspomnieniach uśmiechał się i stał, patrząc na nią swoimi oczami, których kolor przywodzi na myśl wiosenny poranek. Gdy wrócą, a Ania położy się w swoim ciepłym łóżku, wszystko się skończy, a Blythe zniknie, by wrócić po długim rozstaniu.
Kim będzie, jak wróci? Na to nie była w stanie odpowiedzieć. W ciągu pięciu lat ludzie zmieniają się nie do poznania, stają się sobie całkowicie obcy, gdy w głowie pojawiają się wspomnienia, zacierające stare dzieje, a rany goją się, by na twarzy mógł pokazać się uśmiech. Niestety, w tym czasie mogły powstać też nowe rany, które nie będą chciały się zabliźnić i zmienią człowieka tak bardzo, że nie można go już będzie nazwać tym samym. Nie. Może kto inny, ale nie Gilbert Blythe. On wróci dokładnie taki sam, a Ania będzie czekać na niego w porcie, gdy ten przywita ją tym samym uśmiechem, z którym mogła go oglądać, gdy odchodził. Te pięć lat minie, ale ich miłość pozostanie świeża, jak gdyby nie było im dane widzieć się zaledwie jeden dzień. Widząc się na nowo, zobaczą w sobie stare wersje siebie, nikogo nowego, bo ich miłość się nie zmieni. Pozwolić mu odejść to był błąd, na który zdecydowała się Ania, ale najważniejsze dla niej było, że starała się go naprawić. Zrobiła, co mogła, by odzyskać miłość, która wymknęła jej się z rąk o minuty za późno, teraz musiała cierpliwie czekać, aż los ją wynagrodzi i sam jej ją zwróci.
W uścisku Jerry'ego Baynarda, z Mateuszem czekającym w porcie, z niczego nieświadomą Marylą, która zaraz po ich powrocie nakrzyczy na całą trójkę, że nie pojawili się na kolacji i z bratnią duszą Ani, Dianą, Shirley wiedziała, że choć cząstka jej duszy uciekła, dziewczynka wciąż nie pozostawała sama. Otoczona była wieloma przyjaciółmi i nie było mowy o smutkach i żalach, wszystko będzie układać się właśnie tak, jak powinno, a pustka po chwilowej stracie, jak wszystko inne, w końcu zniknie. A m b i w a l e n c j a, och, czy to słowo nie brzmiało romantycznie? Właśnie takie były jej uczucia, ambiwalentne, niedecydowane, czy dziewczynka jest smutna, czy szczęśliwa, gdy jej serce przepełnione było żalem pustki i radością marzeń o przyszłości. To w wielkich słowach kochała najbardziej, że tylko one potrafią oddać to, co czuła. Kochała marzyć, więc jak zła mogła być o to, że życie dało jej taką możliwość? Jako nieliczna, miała to szczęście, że jej marzenia się spełniają.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro