Burza ciemnieje, gdy pioruny bledną
"Ten żywioł mnie porywa, szarpie za włosy, zostawia krople wody na twarzy, sprawia, że czuję się wreszcie żywa. Jak w każdej burzy zdarzają się tu też chwile spokoju i wytchnienia, a także i takie, gdy nasze słowa rozszczepiają błyskawice"
~ Ally Condie "Dobrani"
Po powrocie do domu, do Ani wciąż nie docierała prawda poranka. Nie potrafiła uwierzyć, że poprzednia noc była prawdziwa, bo w jej głowie wydawała się całkiem nierealna. Nie umiała określić, jakie uczucie przeważało, czy strachu, który odczuwała w nocy, czy radość, którą miała szczęście poczuć przy wschodzie słońca. Jedno było pewne, oba były niezwykle silne i zmienione w trwałe wspomnienie, wyraźnie stając jej przed oczami, gdy tylko przymrużała powieki. Niemalże opuściła Avonlea tej nocy, przez co na zawsze mogła zniknąć z domu, pozostawiając dziurę w sercach kilku osób. Może niewielu, ale ta pustka byłaby znacząca, o czym musiała pamiętać, by nie pozwolić sobie ich zranić. Nie była już małą dziewczynką, która robiła wszystko, by przypodobać się każdemu na swojej drodze, teraz rozumiała, że liczy się tylko zdanie osób, na których jej zależy. Którym zależy na niej. Nawet gdyby była w stanie policzyć ich na palcach jednej ręki. Niezrozumiałą sprawą dla jej przybranych rodziców było, jak Ania mogła uśmiechać się tak szeroko, mając za sobą taką tragedię, zaledwie sprzed kilku godzin. Mimo tego jej oczy nigdy nie były tak jasne, uśmiechem wypełniając pustkę szczęścia, które nie mogło w nich zawitać od dłuższego czasu. Nie wiedzieli tego, co ona, nie słyszeli i nie mogli poczuć prawdziwej magii poranka, który zaskoczył ją swoją cudownością. Gdyby mogła, przeżywałaby ten moment w kółko i w kółko, aż świat zapętliłby się w cudowności momentu wyznań.
Diana nie chciała zostawić przyjaciółki samej po tym wszystkim, czego ta była świadkiem. Porwanie przez Billy'ego Andrewsa, uratowanie przez Gilberta Blythe'a i skok z pędzącego pociągu? To były rzeczy, o których Diana musiała usłyszeć jako pierwsza. Tego dnia zajęcia w szkole zostały odwołane, ponieważ zbyt wiele działo się teraz w Avonlea i ludzie musieli mieć czas, by to wszystko jakoś poukładać, stworzyć nowe plany i ustalić kary, które spotkają trójkę dzieci za ich głupi żart. Przyjaciółki spały razem w domu Cuthbertów. Leżały ułożone w niewielkim łóżku Ani, przytulne do siebie, o spokojnych twarzach uśpionych niemowląt. Nie dręczyły ich koszmary, były zbyt zmęczone, by wyśnić cokolwiek poza czarną pustką i nawet wyobraźnia Ani, zwykle działająca tak silnie, musiała poddać się sile zmęczenia. Nim zasnęły, chciały jeszcze porozmawiać, o tym, co się stało, o Gilbercie, o Alfredzie, o tym, jak będzie w szkole po całym tym zdarzeniu, ale gdy tylko ciepły materiał pościeli zetknął się z ich skórą, zamknęły oczy i pozwoliły, by porwał je senny wir.
W końcu wstały, późnym popołudniem, gdy w całej wsi wrzało od plotek o zdarzeniach nocy. Małgorzata Lynde przez cały dzień przesiadywała u Maryli, licząc na to, że ta będzie wiedziała coś więcej, czym potem jej przyjaciółka poczęstuje resztę starszych kobiet, gdy tylko opuści Zielone Wzgórze. Pani Cuthbert, jak na złość nie miała o niczym pojęcia, sama czekała aż dziewczynki wstaną, by móc zapytać Anię o wszystko, a szczególności o samopoczucie, które paradoksalnie do całokształtu sytuacji, dziewczynka zdawała się mieć w świetnej kondycji. Małgorzata chciała czy nie, również musiała czekać, jeżeli chciała mieć wieści z pierwszej ręki. Diana pierwsza otworzyła oczy, patrząc przez chwilę, jak jej przyjaciółce, spod rudego płaszczyka kosmyków, wystaje tylko nos. Ania, jakby wyczuwając na sobie wzrok bratniej duszy, również wstała i odgarnęła w tył pasma swoich włosów. Obie nie mogły przestać się uśmiechać, Ania z radości, że pomiędzy nią a Gilbertem wszystko się jakoś ułożyło, a Diana ze szczęścia, że Ani nic nie jest.
— Jeżeli mi zaraz wszystkiego nie opowiesz, to obrazę się na ciebie i choć będzie to dla mnie trudne, bo jesteś moją bratnią duszą, nie odezwę się do ciebie aż do jutra — zagroziła Diana żartobliwie, wiedząc, że Ania bez pytania opowiedziałaby jej tę historię.
— Opowiem ci wszystko i ze szczegółami, ale potem ty. Powiesz mi wreszcie, co jest między tobą a Alfredem Wrightem? Ma większe oczy, gdy patrzy w twoją stronę, niż Jerry, gdy Maryla przynosi mu nasze ciasteczka.
Diana zarumieniła się lekko, choć wiedziała, że odwdzięczy się za zawstydzające słowa Ani, w końcu odnaleziono ją w towarzystwie Gilberta, a jej uśmiech nieschodzący z twarzy, mówił, że ich spotkanie nie mogło być tragedią, jaką zwykle się staje, gdy ta dwójka próbuje rozmawiać. Ania zaczęła swoją opowieść, która była na tyle ciekawa, że nie musiała wplatać w nią wymyślonych bohaterów, nieistniejących potworów i dodatkowej akcji. Sposób przedstawienia nie umykał romantycznością każdej przedstawianej przez nią historii i obfitował w wielkość słów. I trwałyby tak, gdyby nie pauza do której przeszła, wspominając o pewnym rycerzu, który pędząc na kasztanowej klaczy, dogonił pociąg w biegu trasy, po czym wsiadł na pokład. Diana popędziła przyjaciółkę, jak ta mogła przerwać w najlepszym momencie? Ania szukała w głowie największych, najbardziej romantycznych słów, żeby to opisać, bo w końcu na takie zasłużył ten fragment i odezwała się dopiero, po odnalezieniu najwłaściwszych.
— Wtedy pojawił się w środku. Rycerz o oczach cieplejszych i jaśniejszych od wschodu, zawstydzających swoim blaskiem jutrzenkę poranka i rozwiązał pętające mnie liny. Byłam przerażona, jak małe dziecko, gdy oświadczył, że naszym jedynym wyjściem jest skoczenie w wiatr i uderzenie o płaszczyznę świata, gdy grunt pod stopami stanie się naszą jedyną przeszkodą. Złapał mnie wtedy za dłoń, przekazując mi siłę, napełniając pewnością i obiecując, że mnie obroni. Jak mogłabym mu nie zaufać, gdy wyruszył tylko po to, by mnie ratować?
— Gilbert Blythe wsiadł do jadącego pociągu?! A ty z nim wyskoczyłaś ? Wariatka, jesteś wariatką Aniu — krzyczała Diana, nie wierząc w słowa przyjaciółki, niemalże gotowa była zarzucić jej, że te słowa to wymysły, ale widziała, jak daleko od stacji byli, gdy udało się ich odnaleźć.
— Nie podawałam imienia rycerza. Możemy założyć, że to był książę Alexander — zaoponowała Ania.
— To był Gilbert! — ucieszyła się Diana, ani trochę nie dając się nabrać na słowa przyjaciółki.
— To był... Gilbert — potwierdziła Ania z lekkim zrezygnowaniem, choć nie umiała już wypowiedzieć tego imienia bez uśmiechu na ustach.
Ten fakt niemożliwie ucieszył Dianę. Wiedziała, że jej przyjaciele prędzej czy później przestaną się kłócić i choć musiało dojść do tych drastycznych wydarzeń, faktycznie przestali. Do końca historii uśmiech nie schodził im z twarzy, dopóki wyraz pełen zdziwienia i niedowierzania wykrzywił minę młodej Barry. Ania zrzuciła na nią prawdziwą bombę, mówiąc, że na wyznanie miłości Gilberta odpowiedziała swoim. Ania Shirley-Cuthbert ze słowami "kocham cię" skierowanymi w stronę Gilberta Blythe'a? Bardziej prawdopodobne byłoby uderzenie fali tsunami z zatoki, która opływa wyspę. Z taką samą mocą uderzyła w nią siła tej informacji. Rozpoczęła się salwa śmiechów radości spowodowana zauroczeniem Ani pewnym zielonookim chłopcem, ale i ona nie chciała kończyć tematu romansów na niej samej i w końcu dopytała się Diany o Freda. Choć Diana stwierdziła, że są tylko przyjaciółmi, blask w jej oczach mówił co innego. Od przyjaźni często zaczyna się coś więcej i teraz Ania mogła powiedzieć, że zna to z autopsji.
— Aniu, wstałaś już. To dobrze — powiedziała Maryla, przygoniona do pokoju przybranej córki na dźwięk dziewczęcych śmiechów. — Małgorzata Lynde czeka z niecierpliwością, żeby z tobą porozmawiać.
🌼
Wiosna niosła ze sobą nie tylko kwitnące kwiaty i nowe nadzieje, zaopatrzona była również w pełnię burz i sztormów, szalejących po małej, kanadyjskiej wyspie, zrzucając na nią tabuny łez, opadających z ciężkich szarych chmur. Jedna z najgorszych burz tej wiosny właśnie pojawiła się nad domami mieszkańców Avonlea, niosąc ze sobą pełnię porywistego wiatru, białe kule gradu i zimne kropelki deszczu. Zielone Wzgórze opustoszało, pozostawiając w swoim obrębie jedynie jego stałych mieszańców. Marylę, czytającą drobną książkę przy blasku lampy naftowej, Mateusza, grzejącego się w płomieniach kominka i Anię, pogrążoną w ciemnościach i spoglądającą na świat przez szybę szczelnie zamkniętego okna, by burza nie odwiedziła wnętrza ich domu. Tylko ciemność pozwalała szkle oddać perfekcyjność pogody po jego drugiej stronie, a firanka oddzielała całą rzeczywistość od jej świata, pozwalając Ani zapomnieć, że wciąż jest tylko w pokoju.
Po tym wszystkim, co się stało, miło było zobaczyć burze szalejącą na zewnątrz, a nie w jej głowie, rozrzucając wszystkie myśli i emocje. Gdy świat szalał, Ania wciąż pozostawała spokojna i szczęśliwa, oglądając życie w jego prawdziwych barwach, nie w szarych i ponurych, jak wcześniej, a dostrzegając wyraźnie jego całą paletę. Mimo strachu, który powinna czuć przed wielkim żywiołem, czuła fascynację, gdy świat drżał przed uderzeniami i grzmotami błyskawic. Czuła drobny dreszcz za każdym razem, gdy niebo jaśniało od piorunów, pojawiających się w mgnieniu oka i znikających jeszcze szybciej. Błyskawice rozchodziły się cudownie, rozciągając swoje korzenie w kłębach chmur, przyozdabiając swoją jasnością ich czerń, jak światło żarówek, zapalające się i gasnące, rozjaśniając noce w Charlottetown. Słyszała, jak krople deszczu obijają się o jej szybę, jakby łzawiąc po szkle, opadały, łącząc się w wąskie strumyki. Jej serce zaczynało bić szybciej z każdym grzmotem, który dumnie szedł za błyskiem światła. Jak mogła nie kochać burzy, która była tak potężna, jak sama królowa natury? Władała pogodą, rządziła strachem i twardą ręką, nie ustępując swoją siłą żadnym zjawiskom. Po szaleństwie burzy świat był najspokojniejszy, dorównując tym uczuciom Ani, która wreszcie mogła poczuć, jak życie zwalnia.
🌼
— Aniu Shirley-Cuthbert oto Anna Lacroix — powiedział do niej Sebastian, trzymając w ramionach maleńką dziewczynkę.
Przez całą straszną sytuację, Ania niemalże zapomniała o chrzcie młodziutkiej Anny, który miał miejsce zaledwie dzień po tych okropnych wydarzeniach. Burza ustała poprzedniej nocy, ustępując miejsca słonecznemu dniu i czysto błękitnemu niebu, oświetlającym wnętrze kościoła na Bagnach, gdzie promienie przebijały się do środka, przez wysokie okna przyozdobione przez kolorowe mozaiki. Imienniczka rudowłosej miała zaledwie miesiąc i świat stał przed nią otworem, była piękna i Ania nie mogła nie rozczulać się nad jej drobnymi rączkami, którymi chwytała ją za kciuk, ściskając, by czuć przy sobie innego człowieka. Niezwykle zazdrościła Mary i Bashowi tego szczęścia, które wiąże się z posiadaniem dziecka, tej jednej osoby, która zawsze będzie cię kochać, tym rodzajem bezgranicznego uczucia, które łączy tylko rodziców i ich pociechy. Coś, czego Ania nie pamiętała, tracąc swoich rodziców, gdy miała zaledwie trzy miesiące, będąc tak nieznacznie większą od Anny.
Chciała ją wziąć na ręce i przytulić, spoglądając w jej wielkie czarne oczka, ale nie potrafiła. Opiekowała się już dziećmi, ale takich maluszków nikt nigdy nie pozwalał jej brać na ręce. Żadna matka, nie ufała jej na tyle, by pozwolić małej dziewczynce na trzymanie w ramionach takich drobinek, więc zostało je opiekować się nieznacznie większymi dziećmi, które trzymała pewniej w swoich chudych rękach. Marzyła o rodzinie, ale nie tak dużej, z jaką miała do czynienia, mieszkając u pani Hammond, która miała nieszczęście trzy razy urodzić bliźniaki. Przy tak dużej rodzinie, traciło się swoją indywidualność, a czarne serce pani Hammond na pewno nie miało w sobie tyle miłości, by obdarować nią swoje wszystkie dzieci, tym bardziej że oddała je rodzinie, a sama wyjechała do Stanów. Ania nigdy nie będzie tak okrutną matką, ale przynajmniej pani Hammond wiedziała, jak trzymać niemowlęta, co trochę Anię zdenerwowało.
— Chodź pomogę ci — odezwał się Blythe.
Gilbert stał tam od jakiegoś czasu, spoglądając, jak Shirley bawi się z Anną, mówiąc do niej w ten uroczy sposób, w jaki dorośli mówią tylko do dzieci. Sebastian już proponował Ani, by ta przez chwilę potrzymała dziewczynkę, ale odmówiła bez słowa wyjaśnienia. Gilbert domyślił się, że Shirley boi się zrobić maleńkiej krzywdę, więc postanowił jej pokazać, jak trzymać małe dzieci. Odciążył przyjaciela od niewielkiego ciężaru, jakim była jego córeczka i wziął ją najpierw na własne ramiona, a potem chciał przekazać Ani, której nie do końca widział się ten pomysł.
— Nie! To okropny plan. Nigdy nie trzymałam tak małego dziecka — oponowała, jednak chwytając dziewczynkę, Gilbert i tak położył jej niemowlę na rękach, a gdy Ania trzymała ją w ramionach, wyraz jej twarzy całkiem się zmienił, gdy zniknął cały strach o zdrowie małej. — Hej Anno, obiecuję, że nie zrobię ci żadnej krzywdy.
Gilbert nie odszedł od niej. Stał przy dziewczynach, wciąż trzymając niemowlę jedną ręką i wytłumaczył Ani, jak powinna trzymać małą za główkę, by tej było wygodnie. W końcu zabrał i drugą dłoń, by stanąć za jej plecami i oplótł rudowłosą w uścisku, opierając swoją głowę na jej ramieniu, z którego spoglądał na Annę. Robił do niej głupie miny, na których widok niemowlak śmiał się i gaworzył, a razem z nią śmiała się też Ania, szczęśliwa, że udało jej się jakoś przełamać i jednak wziąć drobinkę na ręce. Wyglądali szczęśliwie w tym obrazku, który z daleka obserwowali Sebastian i Mary, kręcąc głowami na widok dzieciaków, zakochanych w sobie jak dwa szczeniaki. W końcu zaledwie w zeszłym miesiącu przyszedł do nich Gilbert z zawalonym światem, twierdząc, że już nie będzie walczył o Anię, którą teraz szczęśliwie trzymał w ramionach. Jego świat odbudowywał się z ruin, gdy miał przy sobie dziewczynę z włosami splecionymi w dwa rude warkocze, w które Ania postanowiła się uczesać z okazji chrztu. Otoczony przyjaciółmi czuł, że wszystko naprawdę może się ułożyć.
— Wisisz mi pięć dolarów — odezwała się Mary do swojego męża. — Mówiłam, że zejdą się w najwyżej dwa miesiące.
— Ten hazard, którego nauczyłaś się w pracy, to zły zwyczaj — powiedział Bash, wyciągając pieniądze z kieszeni. — Trzy lata mu zajęło, by w ogóle powiedzieć jej, że jest w niej zakochany. Nie spodziewałem się, że tym razem Blythe'owi uda się tak szybko załatwić sprawy.
— To jest miłość, skarbie. W niej nie ma niczego, czego można się spodziewać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro