Rozdział 8: Łzy rozpaczy, ciarki żenady
– Wiem, że wciąż mi nie ufasz – zaczął Lew, składając ze sobą dłonie i opierając między opuszkami palców nos. – Ale skoro mamy współpracować, musimy zaryzykować... Jeśli chcesz mnie jeszcze o coś zapytać, to teraz, bo musimy w końcu ruszyć ze śledztwem.
– Skąd wiesz to wszystko? – wypaliła Tomira, ponieważ poprzednie odpowiedzi wcale jej nie satysfakcjonowały, siadając powoli na skraju jego łóżka.
Gdyby nie była w dopiero co kupionych ubraniach, zapewne w pierwszym odruchu, by ją z niego zrzucił. Nie wyobrażał sobie skażać swojej prywatnej przestrzeni zarazkami z dworu. Sam przebierał się jak tylko umył ręce po powrocie do domu.
– Powinniście naprawdę popracować nad zabezpieczeniami waszych systemów informatycznych – wyjaśnił Lew. – To lepsza lektura niż poranna gazeta... Tak więc wiem, że twoja przełożona Łada, zanim wstąpiła do Protektoratu to pracowała dla pewnej grupy przestępczej zajmującej się napadami na banki. Ojcowie Zjednoczyciele dostrzegli w niej potencjał i zaoferowali wstąpienie w szeregi ich sekty w zamian za wymazanie niewygodnych informacji z akt. Ale tego chyba nie uczą was podczas szkoleń...
– A co wiesz o mnie? Co jest napisane w moich aktach? – drążyła niecierpliwie dziewczyna.
– Spokojnie, tego dowiesz się w swoim czasie. W końcu muszę mieć na ciebie jakiegoś haka i gwarancję, że nie wydasz mnie w desperackim samobójczym akcie. Tyle powinno ci na razie wystarczyć.
Nienawidziła tego jak z niej drwił. W normalnej sytuacji, przygniotła by jego głowę do biurka i kazała śpiewać wszystko jak podczas Kolyady. Jednakże dynamika się odwróciła i to ona znajdowała się na przegranej pozycji. Lew już jej zdążył udowodnić, iż jednym kliknięciem jest w stanie burzyć całe światy, a czym przy tym wszystkim było pozbycie się cyfrowych akt?
– Jeszcze jakieś pytania zanim przejdziemy do konkretów? – zapytał tonem znudzonej nauczycielki.
Tomira pokiwała przecząco głową.
– Cudownie! – chłopak klasnął z zadowoleniem w dłonie. – Może zacznijmy od tego, co sam dotychczas ustaliłem i przedstawię ci dwa główne wątki tego prywatnego śledztwa.
– Zamieniam się w słuch... – oznajmiła Morana, widząc jaką satysfakcję daje to Lwu, że może być słuchany i podziwiany.
Wyszłaby i nigdy nie wróciłaby, chociażby miała od tego czasu spać pod mostem, gdyby kazał jej oklaskiwać jego geniusz.
– A więc, pewnie zastanawiasz się jak znalazłem się w tym samym miejscu i w tym samym czasie co ty w klubie morskim...
– Nie daje mi to spać po nocach... – odparła sarkastycznie.
– Jak wspominałem – mówił dalej niezrażony kąśliwą uwagą. – Ktoś rozprowadzał i dalej po śmierci Nyi rozprowadza narkotyki w Zarrocie. Problem tkwi w tym, że to nie są zwykłe dragi... to zmodyfikowany Bies, wyciskający z ludzi najbardziej prymitywne i bestialskie instynkty. Podejrzewam, że może zawierać w sobie genotypy zmor, bo każdy ma inne działanie. No i kilku ludzi wykorkowało już po nim.
– Dlaczego Protektorat niby miałby robić coś takiego?
Światopogląd Tomiry ponownie został wystawiony próbie.
– A co? Ma testować to na swoich ludziach? Albo ryzykować, że warunki laboratoryjne nie pokryją się z tymi normalnymi? Poza tym sądząc po ilości zgonów, wkrótce zabrakłoby im więźniów, a tacy, jak oboje doskonale wiemy, i tak nie żyją zbyt długo...
– Większość z nich umiera, zanim zdołają wydobyć z nich przyznanie się do winy... – przyznała Tomira. – A Protektorat nie bierze jeńców... Ale jak niby miałoby się to łączyć ze śmiercią Żywii?
– I właśnie na to pytanie musisz pomóc mi odpowiedzieć. W końcu to ty byłaś odpowiedzialna za jej eskortę w ostatnich miesiącach jej życia. Musiałaś coś zauważyć. Albo chociaż zasłyszeć.
Tomira przygryzła czubek kciuka, intensywnie starając sobie przypomnieć cokolwiek, co chociaż w drobny sposób ułatwiłoby jej pojęcie całej tej sytuacji.
– Fakt, była ostatnio bardziej nerwowa... Gdy tylko dostawała telefon, powtarzała, że „to" obróci się przeciwko Ojcom Zjednoczycielom.
– Nie domyślasz się jeszcze, czym może być „to"? – spytał łobuzersko Lew. – Przypomnij sobie naszego nowego, nieco oziębłego kolegę.
Dziewczyna wbiła w niego zdziwione spojrzenie szeroko rozwartych źrenic.
– Wszystko sprowadza się do jednego. Do Protektoratu i zmodyfikowanego Biesu – podsumował.
– No to teraz już to wiemy. Ale co dalej?
– To ty jesteś tajną agentką czy ja? Śledziłaś Nyję przez ostatnie dwa tygodnie. Nie dowiedziałaś się niczego ciekawego?
– Grzybobrania bywają bardziej emocjonujące niż jego życie. Jeśli cokolwiek znajdowało się w jego mieszkaniu albo na laptopie, to i tak Protektorat pewnie już zdążył to przetrzepać i pozbyć się wszystkich planów.
– Ale przecież musiał kiedyś wejść w posiadanie tego gówna. Nie mogłaś przecież śledzić go absolutnie wszędzie.
– Mam! Klub nocny „Czetlica"! – Niemal wykrzyknęła blondynka, zerwawszy się na równe nogi. – Jeśli facet nie miał zespół jelita drażliwego, to tam w męskiej toalecie mogą dziać się nadzwyczaj ciekawe rzeczy.
– I jeśli masz rację, ktoś z Ury musi wwozić to na teren Zarrot... – Lew podrapał się po gładkiej niczym lico przedszkolaka brodzie.
– Więc jedziemy do Ury?
– Oj nie, nie, moja droga. My zostajemy tutaj. Tym zajmą się moje Ślepia.
***
Już pierwszy, ledwo obroniony cios uświadomił Rugię, że starcie z potężnym rogaczem nie będzie należało do najłatwiejszych. Mężczyzna górował nad nią nie tylko wzrostem ale też i siłą, przez co z trudem utrzymała szablę w dłoniach, a kolana aż ugięły się pod naporem uderzenia. Odzwyczajone od tego typu wysiłku mięśnie niemal natychmiast się spięły, utrudniając jej zwinne poruszanie się. Mimo to, z każdym ciosem starała prowadzić całe, pochylone w stronę przeciwnika ciało, tak aby każdy jej ruch był doprecyzowany od początku do końca. Pamiętała o pracy nadgarstków i o tym, by nie odpuszczały zbyt wcześnie. Zaś jej przeciwnik walczył głównie siłą.
Uśmiechnęła się do siebie pod maską, wiedząc, iż w takim tempie rogacz szybko opadnie z sił i zacznie byle jak prowadzić cięcia, byleby tylko na nią natrzeć. Najgorzej więc było przeczekać pierwszą falę.
Okrążając siebie nawzajem, droczyli się i podpuszczali, wyskakując ku sobie, by zaraz się wycofać. Był to nieodłączny element tak popularnych w podziemnym półświatku walk na szable. Zaś od czasów fuzji, wszystko co związane z indywidualizmem narodowościowym zostało surowo zakazane.
W końcu napastnik nie wytrzymał i rozpoczął bezpośrednie starcie. Roska tylko na to czekała. Siekał na krzyż, a ona odpierała każdy atak, obserwując jak rogacz powoli wypala się niczym nocne ognisko o świcie. Wciąż żarzyła się w nim energia, lecz nikła z każdą chwilą, wyczerpawszy wszelkie paliwo napędowe. Gdy jego mięśnie rozleniwiły się, przystąpiła do kontrataku. Natarła na niego gradem ciosów, niemalże wskrzeszając w powietrze snopy iskier. Jedno cięcie za drugim i każde precyzyjne oraz perfekcyjnie poprowadzone. W przeciwieństwie do swojego napastnika nie marnowała siły i energii nadaremno. W uszach dzwoniły jej słowa ojca, kiedy wykrzykiwał swoje uwagi podczas wspólnego treningu. Musiała podtrzymać rodzinne dziedzictwo.
Wyłączała się całkowicie jedynie w czasie walki i żaden palant czy inna rozrywka nie były w stanie zapewnić jej podobnych emocji.
Mimo jej usilnych starań, przeciwnik nie ustępował. Zacisnęła mocno zęby i przerzuciła szablę z jednej dłoni do drugiej i z powrotem, dając palcom chwilę wytchnienia. Teraz jej ruchy jeszcze bardziej zaczynały przypominać taniec. Wykonywała młyńce bojowe z pełnym chwytem, pokazując na co tak naprawdę ją stać. Jej przodkowie naprawdę zostali zrodzeni do szabli.
Jednakże wystarczył jeden błąd przeciwnika, by poprowadziła cięcie prosto w stronę jego pasa. Wszyscy wstrzymali oddech, obawiając się najgorszego. Tylko Rugia stała niewzruszona, wycofawszy się na bezpieczną odległość. Minęła chwila napięcia i spodnie rogacza osunęły się aż do kostek. Broń wypadła mu z ręki, gdy odruchowo rzucił się, aby zakryć swoje odsłonięte krocze schowane pod majtkami w kaczki. Uznano to za bezsprzeczną wygraną Roski.
– No! I tego mi brakowało! – wykrzyknął uradowany Sambor, nalewając jej miodu o smaku dzikiej róży na koszt firmy.
Mankietem rękawa bluzy wytarła okruszki ciepłego podpłomyka z twarzy i wzięła łyk słodkiego, acz mocnego, napoju.
– Za tydzień kolejna walka. O tej samej godzinie. Mam nadzieję, że będziesz. Chociaż z tobą to nigdy nic nie wiadomo. Pojawiasz się, wygrywasz walki i znikasz... – drążył jej dziurę w brzuchu.
– Na razie chcę spłacić swoje długi. Odliczyłeś to, co byłam ci winna? – zapytała, wskazując podbródkiem na leżącą przed nią na blacie baru sakiewkę.
– Łącznie z odsetkami – zażartował mężczyzna, biorąc się za wycieranie czystych szklanek. – Nie skusisz się na trochę biesu?
– Nie dzisiaj... – odparła, powoli zbierając się do wyjścia. – Ktoś ostatnio zaczął dosypywać do niego jakieś gówno i rozprowadza to po całym sektorze. Jeszcze mi świat ten podły i okrutny miły – wyjaśniła, chociaż kusiła ją wizja oddania się stanowi zapomnienia.
– Takie numery to nie w moim lokalu! – zapewnił Sambor, sięgając pod ladę. – Absolutnie! Ten sam towar co zawsze. Najczystszy bies... Choć jakbym dorwał tego, co psuje mi rynek i jeszcze wysyła mi klientów to Nawii, to sam osobiście bym mu kości porachował! – dodał złowieszczo.
Roska wiedziała, iż nie żartuje. Dyskretnie zgarnęła do kieszeni woreczek strunowy z niewielką, zieloną tabletką. Bies przybierał różne formy: proszku, suszu czy nawet eliksiru, ale ta była najbardziej poręczna.
Wracając w cieniu zepsutych latarni do Łysej Góry, Rugia kompulsywnie miętosiła między palcami folię, cały czas się wahając. Minęło kilka miesięcy odkąd porzuciła walki i tym samym używki, pozwalające przynajmniej na chwilę ujrzeć cuda Iluzji i zapomnieć o życiu za metalową siatką. Jedna tabletka, a neonowy ożywały przed oczami i oślepiały ją światła miasta. Jeden niewinny łyk i mogła całkowicie odpuścić kontrolę.
– Znowu? – usłyszała nad sobą głos ze swoich wspomnień.
Nie było w nim żadnych pretensji. Tylko czyste współczucie.
Tamtej nocy jej starszą siostrę, jej jedyną przyjaciółkę i powierniczkę przymusowo wysłali do pracy na dziewkę służebną. Lepsze to niż los bandoski, aczkolwiek tak samo uwłaczające i pozbawiające wolności jak poniewierka po cudzej ziemi.
Została sama, pomimo protestów, do tego ciotka zamiast wykazać chociaż minimalny poziom empatii tej sytuacji, od razu rozdała ubrania Samboi między swoje córki, bo przecież Dobrusia była za szczupła i koścista, by się w nich pomieścić, na nią zaś były za małe. Tego też dnia dowiedziała się, że jej prababcia umiera z powodu Białych Ludzi, którzy zalęgli się w jej płucach i od środka siali spustoszenie w jej organizmie. Ojcowie Zjednoczyciele zabraniali stosowania ludowej wiedzy i zaklęć na takie przypadłości, zaś za nieposłuszeństwo całej rodzinie groziło rozstrzelanie. Medycyna zaś pozostawała bezradna w obliczu chorób wywołanych przez siły nadprzyrodzone.
Przegrała wtedy wszystkie walki wieczora, zaciągnęła ogromny dług u Sambora na bies i alkohol i zmieszawszy wszystkie możliwe substancje odurzające ze sobą, wytoczyła się na opustoszałe ulice i chwiejnym krokiem wracała do domu. W pewnym momencie nawet jej własny żołądek miał dość tego stanu. Zwymiotowała do kanału na moście i usiadła na chodniku, podkulając nogi wysoko pod brodę. Płakała, przeklinała Iluzję i Ojców Zjednoczycieli, mając gdzieś konsekwencje.
Aż padł na nią czyjś cień. Srebro włosów błysnęło spod ciemnego kaptura. Znała je zbyt dobrze. Zawiodła go po raz kolejny. A w końcu obiecał jej bratu ją chronić. Nigdy jej tego nie powiedział wprost, ale czuła to całą sobą. Sam również nie stronił od biesu i często włóczył się po przybytkach o wiele gorszych niż „Piwniczka Złotej Kaczki" , lecz nigdy nie doprowadzał się do takiego podłego stanu co ona.
Przypominając sobie tamtą upokarzającą noc, z powrotem ukryła bies w kieszeni. Nie zamierzała go brać. Jeszcze nie teraz.
***
Pierwszy dzień szkoły Tomiry był mglisty i melancholijny. Dziewczyna leniwie wypełzła spod ciepłej puchowej kołdry i wpadła wprost w objęcia porannego chaosu, którego apogeum odbywało się w kuchni. Borowa ganiała w tę i wewtę za półnagim Radkiem, starając się wymusić na nim ubranie kalesonów, a malec lepkimi od dżemu rączkami zostawiał porzeczkowe ślady na meblach i ścianach.
Lew siedział jak zwykle ubrany w czarną bluzę z kapturem i podarte, obcisłe ciasne dżinsy przy stole i siąpił powoli kawę z mlekiem i miodem. Zapytany o to, czy dla niej też jest, wskazał na czajnik i słoik kawy, podkreślając, by czuła się jak u siebie w domu.
Nie miała innego wyjścia. Wstyd przyznać, ale po raz pierwszy przygotowywała sobie gorący napój, ponieważ zazwyczaj wyręczał ją w tym ekspres. Zagotowała wodę w burczącym niczym stary traktor czajniku i wsypała do kubka taką ilość kawy rozpuszczalnej, jaka wydawała się być słuszna oraz wystarczająca do zabarwienia wody. Lew obserwował ją ukradkiem z cichym rozbawieniem, nie odezwawszy się ani słowem.
Czekając aż gorący napój ostygnie, poszła wziąć prysznic. Weszła do niewielkiej oszklonej kabiny i odkręciła kurek. Chłodna woda rozbudziła ją do końca i pozwoliła oczyścić jej umysł z wszelkich negatywnych myśli pozostałych w jej umyśle po ostatnich wydarzeniach.
Tanecznym krokiem, w pełni ubrana poszła do kuchni i chwyciła kubek z już wystygniętą kawą. Usiadła naprzeciw Lwa i wzięła pierwszy łyk. Z jej ust natychmiast wystrzeliła ciemna fontanna, ponieważ napój okazał się być na tyle mocny, że jego wypicie prawdopodobnie skończyłoby się dla niej wizytą na SOR z palpitacjami serca. Chłopak w ostatniej chwili uniknął obryzgania napojem, odsuwając się ze spokojem na bok. Zrozpaczona Morana musiała spuścić pozostałą część kawy w ubikacji, tak aby Borowa nie widziała jak marnotrawi ten towar deficytowy.
Prychnąwszy cicho pod nosem, Lew wstał od stołu, podał jej ręcznik, a sam zaś w czystym kubku przygotował jej nową kawę, tym razem ze zdrową ilością kofeiny. Wystarczająca, aby rozbudzić z rana Tomirę i wystarczająco małą, by nie przyprawić ją o palpitację serca.
Akurat, gdy stawiał przed dziewczyną parujący, pachnący gorzkim orzeźwieniem napój, Borowa wróciła do kuchni z ubranym w pełni Radkiem pod pachą. Posadziła malca na taborecie i kazała mu wypić ciepłe mleko z miodem przed wyjściem do przedszkola.
Po śniadaniu, na przedpokoju Lew bez słowa dokładnie opatulił szyję Morany starym szalem ciotki i naciągnął go dziewczynie na głowę niczym chustę. Sam jedynie zarzucił na bluzę dżinsową katanę.
– Wyglądam jak wiejska baba! – zaoponowała z oburzeniem dziewczyna, przeglądając się w lustrze.
Spod ludowej kratki wystawały tylko jej oczy i nos.
– Ale przynajmniej nie zmarzniesz! – spostrzegł. – Poza tym tak to tu się nosi...
– A ty swoje kalesonki ubrałeś? – odgryzła się patrząc na jego odsłonięte, blade kolana.
Ta przesadna, nieznane jej dotąd troska o nią, irytowała ją.
Lew powstrzymując się przed odpowiedzią, która zapewne doprowadziłaby do bezsensownej, dziecinnej przekomarzanki, chwycił za swoje klucze i wyszedł na klatkę schodową.
Kiedy stanęli na pobliskim przystanku tramwajowym, gęsta mgła spowijała budzące się do życia miasto. Wiał silny, porywisty wiatr - kołtunił włosy, wyłamywał z rąk parasolki i rwał smutne przekwitłe kwiaty z nielicznych miejskich rabatów. Tomira, widząc inne okutane szalami oraz kwiecistymi chustami dziewczęta zapewne również zmierzające do szkoły, poczuła się mniej nieswojo i uśmiechnęła się sama do siebie, doceniając otaczające ją ciepło.
Głośny pisk szyn i strzelające w deszczu kable zapowiedziały nadjeżdżający tramwaj, jeszcze na długo przed tym jak jasne światła przebiły się przez mgłę, a dzwonek ostrzegł pieszych, aby odsunęli się od torów.
Drzwi rozsunęły się z trzaskiem, ukazując zatłoczone wnętrze dwóch wagonów. Ludzie zmierzający do szkół i pracy tłoczyli się ściśnięci na każdym wolnym milimetrze. Emocje sięgały zenitu i wielu pasażerów pozbawionych kofeiny burczało na siebie nawzajem pod nosem albo udawało, że nie widzi innych współpasażerów rozbijając się na wszystkie strony swoimi plecakami i torbami.
Tomira popłynęła z falą, która wlała się do środka pojazdu, lecz dopiero przed zamknięciem się drzwi spostrzegła, iż Lew pozostał na przystanku.
– Ej! – zawołała, próbując bezskutecznie wydostać się na zewnątrz, na co ten jedynie pomachał jej z niewinnym uśmiechem.
– Wiesz gdzie wysiąść! Trafisz! Nie będę cię przecież za rączkę prowadził! – krzyknął.
Zabrzmiał sygnał dzwonka. Tramwaj potoczył się dalej.
Kolejne piętnaście minut, miotana z jednej strony wagonika na drugą, Tomira spędziła odbijając się od innych ludzi. Zapach potu mieszał się z zapachem intensywnych perfum, tworząc duszącą mieszankę aromatów, przez co, walcząc o każdy kolejny oddech czuła się jak ryba wyrzucona na brzeg w słoneczny dzień. Już wolałaby trafić wprost do frytownicy niż być skazana na takie męki.
Mgła powoli przerzedzała się i ku swojej uciesze odkryła, że przynajmniej Iluzja stała po jej stronie, upiększając sobą wszystkie zakamarki Zarrotu. Zdobione kamieniczki pokryły się kolorem, a i niebo wydawało się mniej pochmurnie i jakby bardziej niebieskie niż szare.
Tramwaj na swojej drodze mijał niezliczone mostki rozciągające się nad pajęczyną kanalików i odnóg rzeki Popieli sunącej powolnym nurtem przez cały sektor, aż z oddali wyłonił się charakterystyczny budynek technikum.
Tłok zdążył się już przerzedzić, a gdy zapiszczały hamulce, Tomira niemal wypadła na zewnątrz, łapczywie zaciągając się chłodnym, porannym powietrzem pozbawionym jakiegokolwiek smaku słońca. Pozostała jedynie jesienna wilgoć i zgnilizna. Szlak różnobarwnych liści zdobiących chodnik doprowadził ją wprost pod drzwi główne szkoły.
Nikt nie zwracał na nią uwagi, w nikim jej obecność i obcość nie wzbudzały zaciekawienia. Uczniowie zbyt zajęci byli swoimi codziennymi sprawami: pracą domową, nadchodzącymi sprawdzianami czy życiem pozalekcyjnym, aby zauważyć pojawienie się nowej twarzy w ich placówce.
Zgodnie z otrzymanymi przez telefon instrukcjami, Morana udała się od razu do sekretariatu, gdzie też czekał na nią skrojony na miarę mundur. A właściwie dwa - jeden polowy składający się z czarnej koszulki z herbem szkoły oraz czarnych bojówek, drugi galowy - złożony z marynarki z pagonami i emblematami Protektoratu, ołówkowej spódnicy oraz koszuli z krawatem. Dziewczynie pozwolono się przebrać i podzielono się z nią planem lekcji jej nowej klasy. Swoją przygodę z publiczną edukacją zaczynała wiedzą obywatelską.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro