Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 19: Żerowisko cz.2

Jaksa i Lew wpadli na siebie pośrodku drugiego piętra. Odbili się od swoich ciał i upadli w kałużę uformowaną ze skapującej nieustannie z sufitu wody. Zanim zdążyli się podnieść, zmora już pędziła w ich kierunku, taranując wszystko na swojej drodze. Puste, zardzewiałe wiadra latały w powietrzu razem z młotkami, workami cementu i śrubami. Kostroma zakasłał, przyduszony cementowym pyłem, którego opakowanie rozbiło się o filar tuż za jego plecami. Oślepiony i chwilowo unieruchomiony, stał się nadzwyczaj łatwym celem. Baba wodna porwała go w swe szpony. Uniosła chłopaka za szyję na metr w górę. Odruchowo sięgnął po broń, lecz nie wystarczająco szybko. Nie miał najmniejszych szans z odpornym na Iluzję demonem. Pistolet przekoziołkował kilka łokci, zatrzymując się pod czubkami glanów Jaksy.

– Zrób coś, a nie się gapisz! – wystękał, nieudolnie próbując poluzować chwyt obślizgłych łapsk.

– Próbowałeś odebrać mi mojego ślicznego chłopca! Stanąłeś na drodze naszemu szczęściu, przez co teraz zginiesz! – zaskrzeczała wściekle boginka.

– Zostaw go! – rozkazał ostro Ran, celując do niej z pistoletu.

– Mój miły, przecież to ja! Nie poznajesz mnie? – zaszczebiotała słodko upiorzyca, momentalnie przyjmując nieco pobrzydłą, ludzką postać Nieluby i wypuściła Kostromę ze swoich łap.

Wnętrzności Jaksy znowu zawirowały w oberku, z żołądkiem na czele. Na samą myśl, że ostatni tydzień spędził w towarzystwie tej maszkary, spijając jej z dzióbka niczym gołąb leśny, miał niepohamowaną ochotę wydrapać sobie własnoręcznie oczy. Z drugiej zaś strony, dawno nie czuł takiej więzi z drugim... z drugą osobą, ludzką czy nie. Nieluba rozśmieszała go, wysłuchiwała i jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprawiała iż zapominał o wszystkich swoich zmartwieniach: o tym, że Miłka próbuje wyłudzić od niego alimenty na dziecko, którego z całą pewnością nie był ojcem, gdyż w związku nigdy nie skupiał się na aspektach innych niż te psychologiczne; o tym, że musiał poświęcić marzenia o karierze informatyka, aby pracować w zakładzie mechanicznym ojca, co w ogóle go nie pociągało; o tym, że macki Protektoratu sięgały coraz dalej, a skażony bies zabierał coraz więcej osób w jego otoczeniu i o tym, że tak naprawdę, nie licząc Lwa, nigdy nie budził sympatii w innych ludziach, a szczególnie w swoich rówieśnikach.
Ta kołomyja myśli przyprawiła go o dreszcze. Ledwie utrzymywał broń w dłoni, czując, jak mięśnie napinają się nienaturalnie pod wpływem nerwów. Oddech spłycił się. Mniej tlenu krążyło w żyłach. Poziom adrenaliny w umyśle niekontrolowanie piął się ku górze.
Miał ochotę jednocześnie płakać, krzyczeć i śmiać się.

Może nie było to takie niedorzeczne związać się z takim samym odrzutkiem jak on? Przecież Nieluba w swojej ludzkiej formie bynajmniej nikogo nie odrzucała... A jeśli chodzi o porywanie i zjadanie ludzi – i na to przecież znalazłby się jakiś sposób.

– No już kochanie, odłóż ten śmieszny pistolecik, nie chcesz przecież zrobić sobie albo mi krzywdy... – zamruczała uwodzicielsko zmora.

Musiał podjąć decyzję.

***

Tomira i Barrikada spadały. Mijały kolejne piętra. Roztrzaskiwały plecami deski. Na milimetry mijały wystające ze ścian zbrojenia.
W locie kikimora przybrała postać orła. Chwyciła Tomirę za skrawek ubrania. Trzepotała desperacko skrzydłami, wyhamowując prędkość upadku. Tylko dzięki temu osiadły z impetem gdzieś na dnie piwnicy bez większego uszczerbku na zdrowiu.

Tomira wygrzebała z tylnej kieszeni spodni telefon i włączyła latarkę. Widok, jaki ujrzała w wąskiej strużce światła, odebrał jej na chwilę mowę.

W piwnicy roznosił się metaliczny zapach krwi i duszący smród gnijących ciał. Pomimo lat pracy w Protektoracie, nigdy nie przyzwyczaiła się do tego fetoru – za każdym razem napawał ją tym samym obrzydzeniem i odrazą.

Wokół na hakach i w workach leżały fragmenty ludzkich ciał: dorosłych, starców i dzieci, zaś z ogromnego ustawionego nad niepilnowaniem ogniem kotła wystawała czyjaś ręka. Rozszerzone w śmiertelnym przerażeniu ślepia nieboszczyków wodziły za nią szklistym wzrokiem.

Niepokój ogarnął również Barrikadę, choć usilnie starała się, by nie dać tego po sobie poznać.

– To jej legowisko... – wyszeptała Morana, dostrzegłszy uchyloną pokrywę od studzienki kanalizacyjnej.

– Odetniemy jej drogę ucieczki i spalimy gniazdo, wtedy będziemy miały pewność, że nic innego się tu nie zalęgnie – zasugerowała Barrikada. – Musimy tylko rozejrzeć się za czymś łatwopalnym...

Tomira pomogła jej zasunąć pokrywę, po czym kikimora usypała wokół niej krąg z soli i splunęła trzy razy za lewe ramię.

– Gdzie ty to wszystko mieścisz? – Morana uniosła wysoko brwi, widząc jak dziewczyna chowa niewielki płócienny woreczek z solą pod długą spódnicą.

Wcześniej Barrikada zdążyła zajeść stres śliwkami w czekoladzie i opiłować złamany paznokieć pilniczkiem.

– Nie ma nic lepszego, niż spódnice z kieszeniami, uwierz – odparła z charakterystyczną dla siebie wstrzemięźliwością i wygładziła zakurzony, lniany materiał.

– Ale jednak rozpuszczalnika tam nie zmieścisz! – Tomira uśmiechnęła się triumfalnie, gdy światło latarki padło na plastikowe kanistry zgromadzone pod jedną ze ścian.

***

Jaksa stał naprzeciw wodnej baby, wciąż trzymając ją na muszce. Mięśnie palców dłoni całkowicie zdążyły mu skostnieć.

– Jeśli mnie posiądziesz, zdejmiesz ze mnie klątwę i już na zawsze będziemy razem... – kontynuowała swoje lubieżne pokusy Nieluba. – Czy to nie tego pragniesz? Ja i ty na wieczność?

Lew dalej klęczał na ziemi dysząc ciężko, a ślad ogromnej, czerwonej łapy wciąż pulsował na zazwyczaj bladej szyi.

– No na co czekasz!? Zaraz się tu porzygam... – warknął.

Baba nagle zawahała się, uniosła głowę i zaczęła węszyć niczym pies gończy.

– Intruzi! – splunęła, przeczuwając, iż ktoś właśnie podpalił jej legowisko.

– Czas dodać żaru temu gasnącemu uczuciu! – oznajmiła Tomira, dumnie wymachując procą.

Sine wargi upiorzycy wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu.

Morana napięła gumkę i mrużąc jedno oko oraz wystawiwszy język, wystrzeliła guzik.
Ten przekoziołkował w powietrzu, jakby w zwolnionym tempie, a następnie trafił zmorę w sam środek czoła. Dopiero teraz Lew zauważył, że spodnie dziewczyny były lekko rozpięte.
Guzik przykleił się na chwilę do trupiej sinizny i odpadł z głuchym brzękiem na beton.
Wodna baba wybuchła gromkim, maniakalnym śmiechem.

– Durna dziewucha! – parsknęła, odchylając się do tyłu. – Myślałaś, że uda ci się mnie powstrzymać!?

– Nie, ale ktoś ci zaraz skradnie serce... – Tomira uśmiechnęła się niewinnie, chowając ręce za plecy.

Nim baba zdążyła otworzyć w odpowiedzi usta, ukryta do tej pory za jednym z filarów kikimora przemknęła dzielącą je odległość. Szponiasta łapa przedarła się przez tkanki ciała zmory. W jej dłoni zabiło po raz ostatni serce upiorzycy, zanim, ściśnięte z całych sił, pękło, rozbryzgując czarną juchę po całym ciele zdębiałego z szeroko otwartymi oczami Jaksy.

– Udał mi się ten tekst, co nie? – Morana o mało nie skakała z radości niczym dziecko, któremu rodzic obiecał dać cukierka. Podbiegła natychmiast do Lwa, aby upewnić się, że nic mu nie dolega. – To z guzikiem to też mój pomysł! W końcu igły i guziki neutralizują moc wodnych demonów!

Kostroma spojrzał na nią z podziwem i podrapał się po głowie, robiąc niezbyt mądrą minę.

– Musimy się stąd zawijać! – stwierdziła Barrikada, wycierając dłoń o spódnicę. – Zniszczyłyśmy jej gniazdo... Już nikogo nie skrzywdzi... – to rzekłszy, chwyciła Jaksę za przegub dłoni i pociągnęła za sobą.

Gdy znaleźli się poza terenem budowy, płomienie pięły się już na kilka metrów wzwyż. Gdzieś w tle rozwrzeszczała się syrena strażacka.

Ran przykucnął na chodniku i wydał z siebie głośne westchnięcie.

– Jeszcze znajdziesz taką, co nie będzie chciała cię pożreć... W końcu to nie pierwsza twoja dziewczyna z ludożerczymi zapędami! – próbował go pocieszyć Kostroma, klepiąc przyjacielsko po ramieniu.

Morana zanotowała sobie w głowie, aby koniecznie wypytać potem Lwa o poprzednie związki Jaksy.

– Ona cię nie kochała. To była jedynie sztuczka - gra wygłodzonej zmory. Poużywałaby co jej i skończyłbyś tak samo jak te nieboraki w kotle – dodała Barrikada.

Jaksa ani drgnął. Jego struny głosowe pozostały nienaruszone, zupełnie jakby wyschły na wiór.
Początkowo wszyscy stali tak razem na uboczu, obserwując zaciętą akcję gaśniczą, lecz wkrótce Lew i Tomira musieli już wracać do domu. Barrikada przycupnęła na krawężniku obok Rana. Chłopak dopalał już chyba trzeciego pod rząd papierosa.
Ta wisząca między nimi cisza stała się nadzwyczaj wymowna.

– Chcesz iść na dyskotekę? – odezwał się nagle chłopak. – Tam, gdzie serwują podły, ciepły i wygazowany kwas chlebowy...

Kiedy opadły pierwsze emocje, nabrał ochoty, by zatracić się w barwnych światłach, starej muzyce i tanich napojach. Antyczny klimat dyskotek niczym miał się do tego, jaki panował w klubach. Dobrze zdawał sobie sprawę, że te drugie przytłaczały Barrikadę, a on sam nie miał nastroju na podobne zabawy. Za to na dyskotece równie łatwo można było tam poznać przyjaciela na całe życie, jak i zarobić kosę pod żebra. I to uwielbiał w tych miejscach.

– Czemu by nie... – Kikimora pokiwała z aprobatą głową. – Tylko najpierw może się przebierzemy...

Również nie chciała wracać jeszcze do domu, a propozycja Jaksy szczególnie przypadła jej do gustu. Sama nigdy nie zdecydowałaby się udać na zabawę, gdyż wykraczało to zdecydowanie to poza jej limity interakcji społecznych. Ale z Iskrą u boku była gotowa zwojować tej nocy cały Zarrot.

***

Nocą w Zarrocie ludzie nie chodzili ciemnymi, wyludnionymi uliczkami. Zamiast tego przemykali między nimi, ścigając własne cienie w obawie przed napotkaniem nocnego patrolu. Nikt nie chciał spędzić nocy w areszcie z obitymi pałkami piętami. Ani żuć czarny od pleśni chleb, popijając go pomyjami wymieszanymi ze ściekami zamiast wody. Nie mówiąc już nawet o niechlubnym wpisie w papierach. Jedna zapiska, zlepek ledwie kilku liter, wystarczył, aby przekreślać ludziom najmniejsze szanse na lepszą przyszłość. Zazwyczaj ci, co dali się przyskrzynić, zmuszani byli podejmować się najgorszych robót za liche pieniądze, spadając na samo dno drabiny społecznej. Wszystkie szczeble nad nimi przepiłowywano, uniemożliwiając im ponowny powrót. Niezwykle rzadko zdarzało się, że usuwano komuś wpis z dokumentów – najczęściej wiązało się to z czystym konfidenctwem i współpracą ze służbami, za co jednak groziła kara o wiele gorsza niż zdeptane perspektywy. Owy osobnik może i zyskiwał ponowną szansę i oczyszczał swoje imię, jednak w oczach otoczenia stawał się martwy.
No i czym przede wszystkim byłaby młodość bez tego dreszczyku emocji? Bez wodzenia przewrotnego losu za nos i naginania własnej doli do granic możliwości? Dlatego też co noc mrowia młodzieży powracającej z klubów, dyskotek i nocnych eskapad podążała szlakami znanymi tylko szczurom. Młode pokolenia stworzeń nocy wyrastały w ciemności, bo tylko tak mogły chociaż na chwilę zamoczyć usta w prawdziwym życiu.
Tomira powoli zaczynała zaznajamiać się z tą dynamiką panującą w Zarrocie, chociaż nawet jeśli miałaby tam pozostać do końca swoich dni, nie podjęłaby w całości mentalności jego mieszkańców.

– Przepraszam... – pisnęła ledwie słyszalnie pod nosem.

– Nie masz zupełnie za co – odparł beztrosko Lew.

– Nie powinnam na ciebie tak naskakiwać. Wiem, że nie miałeś złych chęci. Chciałeś mi po prostu pomóc. Dalej nie rozumiem dlaczego, ale nie mam ci tego za złe. Tak właściwie... to dziękuję... – wyznała, delikatnie chrypiąc.

Na szczęście w świetle zepsutych latarnii nie w sposób było odróżnić barw malujących się na jej licu. To wyznanie wymagało od niej węcej odwagi niż walka z babą wodną.

– Daj spokój! – machnął ręką Kostroma i gwałtownie przystanął.

Nie spodziewając się nagłego postoju, Morana wpadła wprost na jego plecy.

– Coś się stało? – zapytała czujnie.

Gdy Lew nie odpowiedział, wychyliła się za niego i od razu ujrzała iskry skrzące się w jego jasnych oczach. Palcem wskazującym wskazywał na wiatę z wózkami sklepowymi, gdyż właśnie przechodzili przez parking jednego z supermarketów.

– Myślisz o tym samym co ja? – zapytał.

– Czyli? – Tomira skrzywiła się nieufnie.

Nie do końca spodziewała się tego, że już po chwili będzie siedzieć w sklepowym wózku pchanym z górki przez roześmianego Lwa. Gdy wystarczająco się rozpędził, sam wskoczył do środka i razem mknęli w dół stromą uliczką między kamieniczkami.

– Mówiłaś, że nigdy nie byłaś w wesołym miasteczku! A to jest lepsze niż kolejka górska! – oświadczył, a jego głos drżał za każdym razem, gdy kółka odbijały się na nierównościach chodnika.

Odpowiedział mu jedynie promienny chichot Tomiry, który potrafiłby roztopić samego Mroza Mrozowicza swoją serdecznością i dziecięcą niewinnością.

Coraz bardziej zaczynał ją lubić. Wcześniej tylko jej współczuł i robił dla niej to wszystko ze zwykłej uprzejmości oraz z czystego oportunizmu. Barrikada zawsze mu to wypominała, podkreślając, że ludzie zazwyczaj źle odczytują jego intencje. Teraz jednak dzielenie się z Moraną swoim życiem, tym co go radowało i sprawiało mu przyjemność, wprawiało jego serce w szybsze bicie. Był dla niej deszczem wlewającym w nią nowe siły i nadzieje, zaś ona powoli rozkwitała, ukazując nieśmiało światu swoje prawdziwe oblicze. Teraz jeszcze dodatkowo wypity alkohol szumiał mu w głowie, odbierając resztki zdrowego rozsądku.

Oboje byli tak zaaferowani śmiesznym uczuciem w żołądku i szalejącym błędnikiem, że nie zauważyli jak znienacka wyrasta przed nimi barierka oddzielająca wał niemrawej strugi od ulicy. Wystrzelili w powietrze i wylądowali na wąskim pasku zieleni. Lew w ostatnim momencie pochwycił Tomirę, amortyzując jej upadek.
Leżeli kilka sekund otumanieni bolesnym powrotem na ziemię z krainy sennych marzeń, po czym spojrzeli sobie prosto w oczy i na nowo wybuchnęli śmiechem. Nad ich głowami, przejechał akurat radiowóz, jednakże zdziczałe wózki sklepowe nie znajdowały się na liście gatunków zagrożonych w Zarrocie.

– Piłeś, nie jedź! – parsknęła gromko Tomira, gdy tylko światła kogutów zniknęły zza rogiem.

I wtedy jej twarz spoważniała, gładząc źdźbło trawy, które już niedługo miało zżółknąć ścięte nadchodzącymi mrozami.

– Czyli to tak działa Iluzja... – wyszeptała.

– Hm? – Lew uniósł nieznacznie brwi, zaciekawiony jej wypowiedzią.

– Tak samo jak zmory... Kusi piękną otoczką, a tak naprawdę chowa pod sobą obrzydliwą prawdę... I w dodatku może cię pożreć w całości... łącznie z wszystkimi kośćmi...

– W końcu to pojęłaś! – Kostroma z uznaniem przymrużył oczy i uśmiechnął się delikatnie. – Miło było, ale my tu gadu gadu, a dziad śliwki kradnie! – oznajmił.

– Jaki dziad? – spytała zdezorientowana blondynka.

– Nie ważne. Wstawaj! Nie chcę byś dostała zapalenia płuc od siedzenia na gołej ziemi! – Z politowaniem poczochrał jej włosy i pomógł jej wstać na nogi.

Była cała utytłana błotem, ale jakoś nie chciało jej się tym przejmować. Ani tym, że Borowa od progu przywitała ich ze szmatą w łapie i obiła ich nią solidnie za szwędanie się po nocy. Ani że wisiała nad nimi jak sokół nad gołębiem, dopóki oboje się nie wykąpali, nie wyszorowali zębów i nie przebrali się w piżamy.

Lew przed snem zrobił jej jeszcze ciepłe mleko z miodem i nakrył ją kocem aż po same uszy.

– Dobranoc – powiedziała po raz pierwszy odkąd z nim zamieszkała, gdy znikał ponownie w swojej norze.

W telewizorze zostawił jej puszczany w godzinach nocnych maraton starego, czarno-białego serialu kryminalnego, gdyż zapamiętał, że szybciej przy nim zasypiała. Chociaż przedstawione w każdym odcinku wydarzenia, nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością, to monotonne brzęczenie uspokajało ją i niczym kołysanka lulało do snu. Wciąż znajdowała się w trybie ciągłego czuwania, jednak pozwalała sobie czasami stracić czujność.

– Dobranoc – odpowiedział, nie mając najmniejszego zamiaru jeszcze kłaść się spać.

Na dole czekały na niego rozświetlone monitory i cicho szumiące komputery. To właśnie było jego naturalne środowisko

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro