Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12: Tajemnice wodnych panien

W Łysej Górze panował kategoryczny zakaz posiadania telefonów komórkowych bądź tabletów i innych urządzeń elektronicznych z dostępem do internetu. Gdy mieszkańcy osady chatek na kurzych łapkach musieli gdzieś zadzwonić bądź sprawdzić jakieś informacje, zmuszeni byli udać się do mieszczącej się przy bramie wewnętrznej stróżówki, aby łaskawie i nie za darmo udzielono im telefonu stacjonarnego lub dostępu do komputera. Wszystko to odbywało się oczywiście pod ścisłą kontrolą dozorcy. W tym samym miejscu zgłaszało się wszelkie naprawy czy składało skargi, czego każdy wolał unikać jak ognia, gdyż wynikało z tego więcej nieprzyjemności niż pożytku.

Jednak Roska i na to miała swój sposób. Za pieniądze wygrane podczas nielegalnych walk, kupiła od jakiegoś szemranego typa antyczny model telefonu komórkowego i kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja, ukrywała się z nim w jednej z kabin toalety dzielonej między wszystkimi mieszkańcami. Nie było łatwo zdobyć przyzwoity, a tym bardziej zarezerwowany wyłącznie na potrzeby fizjologiczne rodziny Rugiów sedes. A nie każdy z ich sąsiadów dbał o czystość albo szanował wspólną przestrzeń. Dopiero gdy Roska zrobiła kilku osobom szum morza, okazując tym samym swoją dominację, udało się jej wywalczyć własny kąt w łazience. I nawet jeśli ktoś niepokorny ośmielał się korzystać z rodzinnej kabiny, wiedziony strachem o własne życie, zawsze spuszczał po sobie wodę i zachowywał porządek.

Ciepłe wrześniowe wychodne młodzież Łysej Góry wykorzystywała na chwytanie ostatnich, dogasajacych już promieni słońca. Zdarzały się nawet też takie dni, że woda w jeziorze była na tyle ciepła, iż bez wahania ten co miał przywdziewał strój kąpielowy, ten co nie miał wygodniejsze ubranie i plaża na nowo ożywała tak samo jak latem.

Kiedyś Roska dołączała do nich i taplała się beztrosko w wodzie, lecz teraz nie miała na to najmniejszej ochoty. Nie odkąd ugryzła ją w dużego palca u nogi szczeżuja. Wolała wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, by w spokoju przejrzeć wiadomości i skorzystać z innych dobrodziejstw technologii. Jej spokój nieprzerwanie mogły zmącić jedynie jej kuzynki.

– Roska! – zadudniła do pomazanych drzwi Milena. – Ileż można na kiblu siedzieć?! Zassał cię jaki wodnik czy co!?

– Chce mi się siusiu! – pisnęła Lucia, przebierając nogami niczym w tańcu.

– Jeszcze chwila! – mruknęła Roska, wcale nie mając najmniejszego zamiaru opuszczać bezpiecznego schronienia.

– Puściłabyś chociaż Lucię! – Do lamentu dołączyła się dziesięcioletnia Tola.

Brunetka tylko przewróciła ciemnymi oczami.

Nawet tu nie dane jej było zaznać chwili prywatności. Choćby zbudowała sobie podziemny bunkier i tam by ją zapewne znaleźli.

– Roska... – zaczęła Milena nieco łagodniej.

Pomimo dziwnego samobójczego zapędu, dobra była z niej dziewucha.

– Mam wrażenie, że odcięłaś się od wszystkich i całkowicie dziwaczejesz odkąd... No wiesz... prababcia zmarła i zabrano Samboję...

Roska zamarła, przerywając w połowie wpisywanie kolejnego hasła w przeglądarkę. Niebieskie światło padł na jej twarz, podkreślając ciemne cienie pod oczami. Mimowolnie pociągnęła nosem i zacisnęła mocniej szczęke, aby powstrzymać napływające łzy.

Doskonale pamiętała ten dzień, gdy w ich chatce otworzono wszystkie okna, zakryto wszystkie lustra, ustawiono krzesła do góry nogami i postawiono siekierę w progu. Puste noce dzwoniące jej w uszach. Z resztą jak mogłaby zapomnieć.

– Niedługo zamkną cię w pokoiku razem z pradziadkiem... – burknęła Tola, przez co natychmiast dostała kuksańca w bok od starszej siostry.

– Roska nie ma demencji starczej jak pradziadek – odparła obruszona Milena, próbując zachować dyplomatyczny ton. – Bądź co bądź martwimy się o ciebie... – wyznała z szczerą troską w głosie.

Nie dała jednak rady nakłonić kuzynki do wyjścia.

– Dobrusia jest na pomoście! – Do łazienki wpadł zziajany chłopiec będący częścią wąskiego grona towarzyszy zabaw Dobrosławy.

To wystarczyło by Roska niemal wypadła z drzwiami, ba, całym rzędem kabin, ciągnąc za sobą kłęby ulotnego dymu pachnącego szarlotką.

– Co też temu dzieciakowi strzeliło do łba! – wycedziła przez zaciśnięte zęby, kierując się w stronę jeziora. – DOBRUŚKA!

Milena i Tola popatrzyły po sobie i ruszyły za nią, z trudem nadążając.

Prostokątny pomost od zarania dziejów stanowił arenę walk o dominację grupek dzieciaków zamieszkujących Łysą Górę. Drużyna, która rościła sobie do niego prawo zawsze cieszyła się największym autorytetem i nie omieszkała wykorzystywać to przeciwko słabszym od siebie. Dzięki temu mogli bezkarnie przesiadywać na nim całymi dniami, paląc papierosy, pijąc piwo, brudząc i plując do wody, puszczając przy tym wypociny domorosłych raperów na maksymalną głośność z przenośnych magnetofonów.

Traf chciał, że aktualnie władzę nad tą osławioną drewnianą konstrukcją pełniła jedna z najgorszych zbieranin odrzutów społeczeństwa. I to właśnie im, drobna Dobrusia postanowiła rzucić wyzwanie.

Gdy tylko Roska wyszła spomiędzy porastających zewsząd jezioro strzelistych sosen, spełniły się jej najgorsze obawy.

– Zostaw ją, natychmiast! – wrzasnęła do dryblasa, trzymającego jej wierzgającą siostrę za kołnierz nad taflą wody.

Towarzyszyły temu głośne piski rozbawionych młodocianych degeneratów.

– Bo co mi zrobisz!? – zaskrzeczał chłopak ze szparą między jedynkami mogącą służyć a szczerbinkę w wiatrówce.

Kiedyś, gdy jeszcze aktywnie ingerowała w życie wewnętrzne Łysej Góry może i by się jej posłuchał, dając dyla na sam jej widok. Teraz, mogła mu co najwyżej naskoczyć.

– Puść ją! – powtórzyła ostro.

Milena i Tola zostały na brzegu, wtulone w siebie, nie odważywszy, by postawić chociaż jeden krok na terytorium wroga.

– Wedle życzenia! – uśmiechnął się złośliwie i postąpił zgodnie z prośbą Rugii.

Dziewczynka z głośnym pluskiem wylądowała w wodzie ku przerażeniu swoich bliskich i przyjaciół.

Roska chwila chwilę myślała, czy powinna najpierw policzyć się z oprawcą, czy wyłowić siostrę, lecz po krótkiej kalkulacji rzuciła się za nią z pomostu.

Dobrusia machała w panice rękami, zupełnie jakby zaraz miały przemienić się w skrzydła i pozwolić jej odlecieć, zamiast walczyć o utrzymanie się na powierzchni.

– Już, jestem tu. Trzymaj się – uspokoiła ją Roska wypływając z wody tuż obok niej.

Wcale nie była głęboka, gdy stała na palcach sięgała jej lekko za brodę. To jednak wystarczyło, by stopy Dobrosławy nie mogły znaleźć oparcia na mulistym dnie.

Krok po kroku, oddech za oddechem znalazły się na brzegu, gdzie doskoczyły do nich kuzynki.

Rugia objęła przemoczoną siostrę ramieniem i ignorując grzmiące za ich plecami śmiechy i chichoty, zaprowadziła ją do domu. Po drodze nie odezwała się ani słowem, a jej zasznurowane usta przypominały poziomą kreskę.

– Co ci strzeliło do tego pustego łba ty... ty... głupsioku jeden! – huknęła nie mogąc dłużej dusić w sobie frustracji, jak tylko przekroczyły próg chatki i trzepnęła siostrę przez łeb.

Dobruśka zareagowała na to głośnym rykiem, zanosząc się łzami.

Dobre tyle, że w wychodne ich matka, ciotka i dziadkowie zawsze jeździli na cały dzień na okoliczny targ, więc nie musiały się przed nikim tłumaczyć. Tylko pradziadek siedział jak zwykle w swoim pokoiku śpiewając na cały głos ludowe przyśpiewki. Znając życie, pani Rugia zaraz wpadłaby w histerię, ciotka prawiłaby swoje morały, którym wtórowałaby babcia, a dziadek usiadł by bez słowa i zapalił fajkę, nie musząc nic więcej dodawać, aby wyrazić swoje rozczarowanie.

– Bo Mirka mówiła, że ty w moim wieku zdobyłaś pomost... – wychlipiała, pociągając głośno nosem.

– A jakby Mirka ci powiedziała, że w twoim wieku zrobiłam fikołka ze śrubą z dachu chramu, też byś to zrobiła? – Roska złagodniała, bo jej nagły wybuch spowodowany był niczym innym jak strachem

Gniew i bunt kryły jedynie pożerający ją każdego dnia od środka lęk. Ale skąd Dobrusia mogła o tym wiedzieć?

– Daj już jej spokój... – stwierdziła Milena, wchodząc do chaty i kierując się do stojącej w ich przejściowym pokoiku szafy, by z jej dna wygrzebać czyste ręczniki. – Dostała już wystarczającą nauczkę.

– Najważniejsze, że jest cała i zdrowa i wszystko dobrze się skończyło – zawtórowała jej Tola. – Na pewno już tego nie zrobi!

Roska zrzuciła z siebie przemoczone ubranie i uwolniła swoje włosy z koka. Ciemne, mokre pstrąki opadły na jej ramiona, sięgając pasa.

– Daj, pomogę ci! – zaproponowała Milena, widząc jak brunetka usilnie próbuje umyć głowę w kuchennej umywalce, stojąc przy niej w samej bieliźnie.

Od przymusowego wyjazdu Samboi, nie pozwolała nikomu dotykać swoich włosów. Starsza siostra była jej drugą połówką idealnej, pozbawionej rys czy zadrapań całości. Nieodłączną parą.
Lucia miała Dobrusię, Tola - Milenę. Ona zaś miała Samboję. Bez niej stała się wybrakowaną układanką, nieparzystym odrzutkiem pozbawionym swojej znaczącej cząstki. Już nie miał kto zaplatać jej włosów zgodnie z panującą w ich rodzinie tradycją. I chociaż spod jej palców potrafiły wyjść fryzury, które równie dobrze mogły nosić rusałki i miawki, sama sobie potrafiła zrobić co najwyżej tego nieszczęsnego, roztrzepanego koka. Trzymała się twardo w postanowieniu, aby nie zdradzić siostry i nie zbrukać jej pamięci. Aczkolwiek teraz, gdy opadły wszelkie gwałtowne emocje, nie miała sił się dłużej opierać.

Pozwoliła dłoniom Mileny delikatnie musnąć jej skalpu, ostrożne rozmasowując po nim szare mydło. Następnie kuzynka pomogła jej spłukać pianę i nakryła ją ręcznikiem.

Mając limitowany prąd, mogły co najwyżej pomarzyć o suszarce, co potrafiło być prawdziwą solą w oku szczególnie zimą. Czasem musiały po prostu ratować się przyrządzonym domowym sposobem szamponem, któremu jednak daleko było do tego sklepowego ze względu na ograniczone składniki.

Roska zajęła się Dobrusią. Wysuszyła ją i przygotowała im suche ubranie, po czym wszystkie, kiedy trochę podeschły im włosy usiadły w swoim pokoiku - Roska i Dobruśka na podłodze, Milena, Tola i Lucia na tapczanie. Przez chwilę brunetka poczuła się tak jak dawniej. Warkocze zdobiące głowy dziewcząt w całej Interslavii były czymś więcej niż tylko modną fryzurą. Ich zaplatanie stanowiło otoczony niemal świętą czcią rytuał, świadectwo największej bliskości i namacalnej, rodzinnej więzi. W każdy kosmyk wplatano dobre słowa i zaklęcia ochronne mające chronić ich właścicielkę. Dlatego też nigdy nie pozwalano dotknąć ich byle komu, od momentu zaplecin aż po towarzyszącego swadźbie pożegnania z warkoczem.

– Temu przerośniętemu kołtunowi też należy się nauczka! – stwierdziła Milena, rozczesując drewnianym grzebykiem włosy Roski. – Za kogo on się uważa! Zero szacunku dla starszych!

– Powinnyśmy pogruchotać mu kości! – zaproponowała Tolisława, rozcierając gotowe do walki pięści.

– Albo rzucić na niego klątwę, tak jak robiła to prababcia, gdy ktoś ją zdenerwował i pluła przez lewe ramię – zaoferowała Dobrusia.

– Brońcie bogowie! – zaoponowała Milena, powoli splatając trzy kosmyki włosów naprzemiennie ze sobą.

– Stare metody są najlepsze, dziadek zawsze to powtarza! – powiedziała niepocieszona Dobruśka.

– I dlatego ma nadciśnienie i cukrzycę... i dziewięć palców u dłoni!

– Mam pewien pomysł... – Uśmiechnęła się nagle Roska, a jej wyraz twarzy, przypominający złośliwe licho, nie wróżył niczego dobrego dla panów i władców pomostu.

I tylko Lucia, która przegapiła całe zdarzenie, nie miała najmniejszego pojęcia o co chodziło.

***

Choć noc zdążyła okryć swym ciemnym całunem całe niebo i tlący się pod nim świat, z pomostu wciąż dobiegały odgłosy przedniej zabawy, którym co rusz towarzyszyły siarczyste przekleństwa i dźwięk wpadających do wody puszek i butelek. Magnetofon dudnił tak głośno, że głośniki ledwie wytrzymywały tłusty bit, będąc na skraju swej wytrzymałości. I zapewne wszyscy mieszkańcy Łysej Góry dziękowali by bogom za ten dzień, gdy w końcu trafiłby je raz na zawsze szlag.

– Na pewno to dobry pomysł? – pisnęła Dobrusia, gdy wraz z siostrą i kuzynkami przyczaiła się tuż za linią sosen. – A co jeśli tam czają się prawdziwe wodniki? Albo co gorsza, topielce?

– Nie po to sama topiłaś wiosną kiełbasę, by teraz bać się wodników i topielców – spostrzegła Roska, poprawiając ruciany wianek we włosach. – Do dziadów jesiennych na spokojnie możesz moczyć nogi w naszym uroczym bagienku bez obawy, że coś obgryzie ci paznokcie u stóp. Zresztą sama się o tym dzisiaj przekonałaś.

– To jest świetny pomysł! – stwierdziła Tola, zacierając z ekscytacji dłonie.

Piątka dziewcząt stała w cieniu sosen przed wejściem na plażę w lnianych sukniach i ziołowych wiankach. Milena zadbała, by każda z nich wyglądała przekonująca w swojej roli, tak więc każda rusałka miała rumiane policzki i soczyście koralowe usta, zaś będąca topielicą Roska - bladą, poszarzałą twarz i sine wargi. Matkom powiedziały, że wyjątkowo idą skorzystać z komunalnego natrysku, co nikogo nie dziwiło ani nie wzbudzało żadnych podejrzeń w upalny dzień.

Wyczekały odpowiedniego momentu i po cichu zanurzyły się w wodzie. Przywykły do zimnych kąpieli, więc miliony lodowatych igieł wbijających się w ich ciała nie robiły na nich najmniejszego wrażenia. Niepostrzeżenie dotarły do pomostu, po czym podtrzymały się obślizgłych, drewnianych bali, na których spoczywała konstrukcja. Noc tego dnia była gwieździsta i przepełniona księżycowym pyłem, dzięki czemu bez problemu widziały zarysy swoich ucharakteryzowanych twarzy. Roska skinęła porozumiewawczo głową w kierunku Mileny. Przystąpiły do realizacji podstępnego planu.

Rusałki, przedzierając się przez unoszące się na powierzchni niedopałki papierosów, puszki, butelki i papierki po cukierkach, wpłynęły pod deski. Nad ich głowami w najlepsze trwała balanga. Ich celem było odwrócenie uwagi wszystkich imprezowiczów oraz przekonanie ich, że zmory jeziora postanowiły ukarać ich za zanieczyszczanie akwenu będącego ich domem.

Najstarsza z nich, chwyciła za przepływającą obok niej pustą setkę i cisnęła nią w sam środek kółeczka wzajemnej adoracji.

Krzyki i piski na chwilę ucichły.

Dobrusia przytuliła się do Luci w obawie przed dekonspiracją.

Deski zaskrzypiały nad ich głowami, gdy ktoś leniwie dźiwgnął się z nich.

Milena podniosła palec wskazujący do ust, nakazując im zachować ciszę.

– „Czyście nie słyszały, moje dziatki drogie,
O rusalczanych pannach żyjących w tej wodzie?" – Zanuciła słodkim, melodyjnym głosem.

Pozostałe dziewczęta natychmiast podłapały jej pomysł i zaczęły ciskać czym popadnie w bandę dzieciaków.

– „Kto nasz spokój zmąci, ten w głębinach zbłądzi!" – zaśpiewały zgranym, gromkim chórem.

W tym samym czasie uwagę herszta bandy przykuła dziwnie wykrzywiona, ociekająca wodą postać, która wynurzyła się na drugim końcu pomostu. Oderwał się od swoich towarzyszy, nie mogących odgonić się od bombardujący w nich zewsząd śmieci, rozkładając scyzoryk.

– Przeginacie, gówniary! – warknął, stawiając ciężkie kroki.

Roska ani drgnęła, wykrzywiając się jeszcze bardziej w nieludzkiej pozie. Topielica była z niej niczego sobie.

– Pożałujesz tego! – oznajmił chłopak, biorąc mocny zamach.

Nim jednak zdążył ugodzić brunetkę nożem, ta chwyciła go za oba nadgarstki i pociągnęła za sobą pod powierzchnię. Światło księżyca padło na jej twarz. Nikt nie wiedział, co takiego ujrzał tej nocy niepokorny młodzieniec, ale jego przeraźliwy wrzask jeszcze długo niósł się echem przez las. Kiedy go wyłowiono, telepał się cały, aż szczękał zębami. Nie odezwał się słowem. Nie odezwał się w ogóle przez kolejny tydzień.

W tym samym czasie rusałki wypełzły z wody na drugim końcu pomostu, wijąc się i czołgając po drewnianych deskach. Uśmiechały się zalotnie, śmiały się maniakalnie, rzucały wymyślonymi zaklęciami i nuciły dawne pieśni, powodując masową panikę. Pomost wnet opustoszał.

– Nie przesadziłyśmy trochę, Roska? – upewniła się Milena, gdy rozchichotane i zadowolone z pomyślności swojego pomysłu wracały opatulone ręcznikami do swojej chatki.

Wszystkie dygotały z zimna, które zaczęło być odczuwalne jak tylko adrenalina opadła.

– Coś ty! Przecież prawie nam Dobruśkę utopili! – wtrąciła się Tola.

– Jeszcze nas na stosie spalą!

– Widziałyście ich miny jak uciekali? – zapiszczała podekscytowana Lucia, niemal podskakując od rozpierającej jej energii.

– Bądź co bądź na jakiś czas pomost będzie nasz – oznajmiła z satysfakcją Roska, kopiąc leżącą na jej drodze szyszkę.

Po Łysej Górze lepiej nie było chodzić boso. Przekonała się o tym nie raz na własnej skórze.

W domu czekały już je dobroci przywiezione z targu przez ich rodzinę. I dopiero teraz miały możliwość przyjrzeć im się dokładniej, będąc wcześniej zbyt zajętę przygotowaniami, by zwrócić na nie uwagę. Rzadko w ich skromnych progach znajdowało się tyle jedzenia, lecz trzeba było przygotować się na nadchodzące zimowe miesiące, gdy karmiący ich las popadał w letarg aż do wiosny. Kontrabanda musiała sprzedać się z zyskiem pod ladą, gdyż teraz niewielki kuchenny stolik zapełniony był nie tylko najpotrzebniejszymi na przetwory produktami takimi jak mąka, śliwki, jabłka, grzyby i późne warzywa, lecz również różnymi łakociami: orzechami w karmelu, pańską skórką i słoikami z miodem. Do tego babcia zdołała przehandlować stare buty Luci na trochę nafty, więc jakiś czas nie musiały wcale siedzieć po ciemku w swoim pokoiku.

– Jutro może zrobimy jabłecznik, składników starczy nam aż nadto! – zaproponowała Milena, przeglądając uważnie łupy przywiezione z targu niczym najwyższy koneser jakości.

– Taki jak robiła prababcia? – upewniła się Dobrusia, gdyż innego nie jadano w ich rodzinie.

Na samą wzmiankę na ten temat Roska skuliła się na taborecie i wbiła wzrok w talerz z ciepłym podpłomykiem z twarożkiem.

Jesień i zima zawsze pachniały jabłecznikiem prababci, które często w tym okresie stanowił jedyną osłodę ich życia, a którego prababcia nigdy nie skąpiła.

Zaś ta jesień zapowiadała się wyjątkowo ponura, cicha i pusta. Inna niż wszystkie.

– Mhm! – przytaknęła ochoczo Milena.

– To ja rano skoczę po drewno! – zaproponowała Tola.

– Odkąd nasze dziewuchy są takie zgrane ze sobą, Jarka? – uśmiechnęła się pod nosem ciotka Kazia, opierając się o kuchenną ścianę ze splecionymi na potężnej piersi rękoma.

– Nie wiem, ale to miła odskoczni od wysłuchiwania ich ciągłych sprzeczek! – Matka Roski i Dobrusi przyznała szwagierce rację, chwyciwszy się pod boki ze ścierką w dłoni.

– Ponoć Wojtusia Włodkowej jakie rusałki i topielce pognębiły. Słyszałam jak skarżyła się strażnikom wraz z Bohdanową – poinformował dziadek, wracając z drwem, aby napalić w piecu na noc.

– Pff! Tego jej Wojtusia to już dawno powinna jaka bizia pokąsać... – prychnęła arogancko ciotka, podwijając rękawy koszuli do mycia naczyń. – Bezczel jakich mało. Dacie wiarę, że jak szłam kiedyś zimą z drwem i się poślizgnęłam na lodzie, to zamiast podejść i pomóc jak każdy normalny dobrze wychowany człowiek, to ino ryknął na całą Łysą Górę, że gruba Kaźka łazana wywinęła! Gbur wstrętny, paskudny, a te całe jego gnojstwo zanim łażące zaraz mu zawtórowało. No przysięgam pod bogami, gdybym się wtedy solidnie nie potłukła, to dopadłabym i udusiła własnymi gołymi łapami!

Roska sceptycznie łypnęła na tęgą ciotkę znad talerza, nie mając wątpliwości, iż z taką krzepą dałaby radę zadusić nawet babę wodną, z którą zresztą musiało łączyć ją bardzo bliskie pokrewieństwo. Nie raz przecież przyłapawszy ją na wyjadaniu ukradkiem zapasów ze spiżarki trzepnęła ją przez łeb szmatką z siłą mogącą obrócić jej czaszkę na szyi o trzysta sześćdziesiąt stopni niczym u sowy.

– Buractwo... Za moich czasów... – zaczął wypowiedź dziadek, lecz szybko zagłuszyła go jego druga synowa.

– Mam tylko nadzieję, że nie macie z tym nic wspólnego... – wzrok Jaromiry Rugii padł na Roskę.

– Coś ty, mamuś! Z naszą urodą to co najwyżej za baby cmentarne mogłybyśmy robić! – skłamała z niewinnym uśmiechem na ustach bruneta, po czym wstała ze stołka zgarniając z talerzyka w dłoń okruszki w darze Domownika. – Chociaż z Mileny byłaby niczego sobie mamuna... – rzuciła żartobliwie na odchodne. – Dobranoc!

– Kikimora! – Kuzynka pokazała jej z rozbawieniem język i powróciła do przeglądania zdobyczy przywiezionych z targu.

Ją zaś obchodziły jedynie orzeszki w karmelu i boczniaki, z których mama smażyła jej ulubione kotlety.

Następnego dnia pomost nareszcie wrócił w ręce ludu. Banda Dobrusi zajęła go skoro świt, jednak nie rościła sobie do niego wyłącznych praw. Wieloletnia, trwająca od pokoleń rywalizacja dobiegła końca, a wszystkie dzieciaki mogły spokojnie cieszyć się chwilowym rozejmem.

– Właśnie o to ci chodziło od samego początku! – zagadnęła pełna podziwu Milena, zastając Roskę siedzącą na pochyłej i wygiętej niczym grzbiet ogromnego węża sunącego po wydmie sośnie. – Wykorzystałaś tylko okazję!

Kąciki ust Roski zadrżały nieznacznie, lecz nic nie odpowiedziała. Przymrużywszy oczy, skierowała twarz ku umierającemu słońcu, chłonąć otaczający ją gwar zgody.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro