Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11: Potwory, zmory i ludzie

Ledwie minęło kilka minut od pojawienia się pośrednika w klubie, a już ciasny przesmyk między salą, a łazienkami pękał w szwach. Ludzie wszystkich płci tłoczyli się w długim sznurku, by pod drzwiami męskiej toalety zakupić czystą ekstazę. Produkt cieszył się taką popularnością, że nawet dochodziło do rękoczynów między niektórymi klubowiczami spowodowanymi zarzutami o wepchnięcie się w kolejkę, choć ich zasadność pozostawała kwestią sporną. Lew z rozbawieniem, zaś Tomira z przerażeniem obserwowali jak dwie dziewczyny chwyciły się pod łby ku ucieszeniu gawiedzi. Niektórzy nawet zaczęli obstawiać zakłady, która z nich wygra. Strzępki haftowanych bluzeczek, płatki kwiatów z bibułek we włosach, kiści kosmyków, to wszystko wirowało w powietrzu oraz turlało się po podłodze niczym jesienne liście. Widocznie nie był to odosobniony proceder, ponieważ panowie ochroniarze, po uściśnięciu sobie dłoni z pośrednikiem, jak gdyby nigdy nic, złapali dwie skłócone ze sobą damy za ręce i nogi i wyprowadzili tym oto sposobem za drzwi. Nie dane im było tej nocy odnaleźć spełnienia w biesie ani wytańczyć się na parkiecie. Zamiast dyskotekowych świateł, którym towarzyszyły dudniące basy, co najwyżej mogły wywijać hołubce pod migającymi żarówkami popsutych latarni w rytm nocnego miejskiego życia.

Tomira i Lew popatrzyli tylko po sobie porozumiewawczo. Skoro nawet ochrona tak życzliwie przyjęła poszukiwanego przez nich delikwenta, zamieszane w rozprowadzanie skażonego biesu na terenie Zarrotu musiał być również zarząd klubu.

W końcu po długich minutach wyczekiwania nastała ich kolej. Lew, patrząc mężczyźni prosto w oczy z wyzywającą miną wcisnął mu do ręki banknot o nominale dwustu jantarów, w zamian otrzymując strunowy woreczek z jaskrawo zielonym, fluorescencyjnymi proszkiem.

Zadowolony ze zdobyczy, chwycił Moranę za przegub dłoni i zaciągnął do jedynej wolnej kabiny w damskiej toalecie. Po drodze jeszcze poprawił dłonią włosy i naciągnął mocniej spódnicę na uda przed wiszącym na ścianie, obtłuczonym lustrem. Wcisnęli się do środka, stając po dwóch przeciwnych bokach zdezelowanego sedesu. Ich twarze znalazły się tuż przy sobie, gdy nachylili się nad zawartością woreczka.

– Potrzymaj! – poprosił Lew, podając Tomirze bies.

Sam zaś sięgnął po swój telefon. Nacisnął odpowiedni przycisk, a ze środka smartfona wysunęła się szklana płytka.

– Trochę go zmodyfikowałem na własne potrzeby – wyjaśnił, widząc zdziwioną minę Morany.

To rzekłszy, usypał niewielką ilość narkotyku na płytkę, aby dokonać analizy składu chemicznego.

– Ciszej tam, proszę! – zadudnił w pomazaną markerem ściankę kabiny obok, gdzie jakaś para za głośno dawała się ponieść uniesieniom. – Człowiek myśli skupić nie może!

Oboje w milczeniu wyczekiwali na wynik.

– Nie może być... – wyszeptała Morana, widząc czego użytego do stworzenia śmiertelnej używki.

– Losowo aktywujące się genotypy zmor, o krótkotrwałym działaniu... sęk w tym, że reagują pozytywnie jedynie z komórkami ludzi już zainfekowanych. Jeśli przyjmie je zdrowy człowiek, a pech będzie chciał, że genotyp się aktywuje...

– Bies zeżre go od środka... – dokończyła za Lwa blondynka. – Myślisz, że nasz strzygoń z Urry wspomagał się właśnie tym?

– Niewykluczone. Wiem natomiast jedno - Protektorat pracuje nad nową bronią dla swoich agentów i jeśli go nie powstrzymamy, jak nic grozi nam kolejna zaraza. Wyobraź sobie jaką moc zyska, gdy uda mu się bez żadnych konsekwencji mutować zwykłych cywilów... – chłopak nie dokończył, gdyż w tkwiącej w jego uchu słuchawce rozległ się krótki komunikat. – Pośrednik opuszcza klub. Za nim! – nakazał, niemal kopniakiem torując sobie drogę na zewnątrz. – A wy bawcie się dobrze! – rzucił w stronę ich niedoszłych sąsiadów.

– Znasz może właścicieli tego klubu? – spytała Morana, gdy przyśpieszonym krokiem kierowali się do wyjścia.

– Znam większość ludzi w tym sektorze, ale myślisz, że bywam w tym kurwidołku częściej niż potrzeba? – prychnął, gdyż na samą myśl o tym lokalu robiło mu się niedobrze. – Ale z chęcią poznam... Pewnie mają nam dużo do powiedzenia...

Wyszli na ulicę, gdzie od razu otumamiło ich świeże powietrze. Choć pośrednik kroczył tuż przed nimi, ślad po nim zaginął, zupełnie jakby rozpłynął się w mroku jesiennej nocy.

– Niech to... – przeklęła Tomira, rozglądając się wokół.

– Barrikada, Iskra... Bierzcie go! – rozkazał do słuchawki Kostroma.

Coś świsnęło na tle nocnego nieba. Na krzywy chodnik padł cień ogromnych nietoperzych skrzydeł i sowy. Nie minęła minuta, a w ich stronę zmierzały dwie postacie w karaboszkach, ciągnąc za sobą szamączącego się i wijącego niczym schwytana w sieć płotka pośrednika.

– Zapakujcie to do bagażnika, porozmawiamy sobie z nim bez świadków!

Ślepia w milczeniu skinęły głowami, zaciskając chwyt na ramionach zdezorientowanego mężczyzny.

Tomira tylko stała z boku pod wrażeniem sprawności z jaką Lew i jego ludzie poradzili sobie ze schwytaniem celu. Przebiegło jej nawet przez myśli, że gdyby tylko podążył inną ścieżką, z pewnością stałby się jednym z najlepszych ludzi Protektoratu.

Ślepia bez najmniejszej dozy delikatności, niczym worek ziemniaków, wrzuciły skrępowanego mężczyznę, który wciąż domagał się wyjaśnień, na dno bagażnika samochodu Lwa i zamknęły wieko.

– Widzimy się na miejscu... – poinformował Lew, siadając za kierownicą.

Wcześniej zdążył jeszcze zrzucić ze stóp niewygodne obuwie i ubrać glany, w których zdecydowanie lepiej mu się prowadziło.

Tomira nie miała pojęcia, gdzie jadą. Pomimo, że miała nie najgorszą orientację w terenie, w Zarrocie nie orientowała się zupełnie. Wiedziała jak dojechać tramwajem do technikum i znała już trochę zielony skwerek przy blokowisku, gdzie teraz mieszkała, lecz w ciemności wszystkie ulice wyglądały tak samo. Jedynie po zmianie stylu architektonicznego z klasycznych kamienic z kutymi balkonami w szare brutalistyczne wieżowce, falowce i apartamentowce domyślała się, że właśnie opuszczają centrum i kierują się na obrzeża sektoru. A im dłużej jechali, tym mniej świateł rozświetlało mieszkania i klatki schodowe. Aż zatrzymali się pod krytymi blachą garażami. Tam już czekali na nich Barrikada i Iskra w swoich ludzkich postać.

– Kim oni są? – zapytała mimowolnie Morana nim wysiedli z samochodu, chociaż to ona powinna być specjalistą od zmor.

– Barrikada jest kikimorą, Iskra wąpierzem...

– I oni tak po prostu ciebie się słuchają? – Nie dowierzała.

– Ciebie też teraz słyszą. Mają nietoperzy słuch! – Lew puścił jej oczko i dołączył do swoich Ślepiów.

Dziewczyna nie miała chyba innego wyjścia, jak zrobić to samo.

Iskra kodem oraz odciskiem palca otworzył przed nimi antywłamaniowe wrota jednego z garaży i zapaliwszy światło, zaprosił wszystkich do środka. Nie tego Tomira spodziewała się w rzędzie rozpadających się w oczach komórek. Znalazła się w swoistej bazie dowodzenia wypełnionej po sam sufit drogim sprzętem elektronicznym. Stały tam również duża rogówka, lodówka i stoliczek kawowy. Klepisko pokrywał elegancki, pasiakowy dywanik. Lew od razu skierował się do lodówki, z której wyciągnął schłodzony napój energetyczny w puszce i legł na kanapie, zarzucając nogi na stolik.

Barrikada i Iskra, pchnęli pośrednika na ziemię, przez co ten upadł na kolana tuż przed spoglądającym nań z góry Lwem. Tomira stanęła gdzieś z boku, nie za bardzo wiedząc co ze sobą począć.

– Zdejmijcie mu okulary przeciwsłoneczne, chcę spojrzeć w oczy temu ścierwu! – polecił Kostroma, upiwszy łyk napoju.

– Przepraszam, ale chyba zaszła jakaś pomyłka! – zaprotestował pośrednik. – Ja tylko rozprowadzam towar!

– Pozwól mi to ocenić – ukrócił jego starania Lew.

Zdjął nogi ze stołu i pochylił się do przodu. Jego jasne oczy świdrowały teraz na wskroś nieszczęśnika, przyprawiając go o gęsią skórkę na całym ciele.

– Mów, kto ci dostarcza skażonego biesu!

– Skażonego? Nie, to niemożliwe! To najlepszy towar! – zaprotestował mężczyzna.

– Nie tak brzmiało moje pytanie.

– To Lubgost Jelyń – poinformowała Barrikada, podchodząc do zdezorientowanego bruneta z tabletem w dłoni, by porównać go do wizerunku widniejącego na zdjęciach.

Nie bez powodu pozostałe Ślepia nie raz żartowały, że wystarczy dać jej tylko zdjęcie lub nazwisko, a znajdzie człowieka, choćby nawet dotychczas nie istniał.

– Lubgost... – powtórzył z wyraźnym obrzydzeniem Lew. – A wiec zapytam jeszcze raz Lubgoście. Skąd masz towar?

– Nie wiem! – jęknął Jelyń. – Odbieram go zawsze w jednym z klubów w Urze po wcześniejszym uzgodnieniu z kontaktem.

– Z tym kontaktem? – zapytał Iskra, wyciągnąwszy z jednej ze skrzyń głowę jakiegoś mężczyzny.

Morana zamarła, zakrywszy usta dłońmi, aby z powrotem wepchnąć do gardła krzyk wywołany zdziwieniem.

Na widok odciętej głowy, twarz Lubgosta najpierw przybrała wszystkie odcienie szarości, a potem nagle pozieleniała i mężczyzna zwymiotował na dywanik.

– Będziesz to prał... – mruknął niewzruszony Lew.

– O nie... Niemir... Co oni ci zrobili... – wystękał, pochylony nad własnymi wymiocinami.

– Ach! Czyli jednak się znacie! – mruknął cynicznie chłopak. – Cóż za niespodziewany zwrot akcji!

– Co mu zrobiliście! Kim jesteście! Dlaczego to robicie! – wrzasnął Lubgost, opluwając się.

Z twarzą czerwoną od konwulsji, z gilami cieknącymi z nosa i przekrwionymi oczami już nie przypominał tego samego przystojnego mężczyzny, którym był ledwie kilka minut wcześniej. Był to żałosny widok.

– To ja zadaję tu pytania, a twoje wrzaski nic tu nie wskórają. Możesz drzeć się do woli, a i tak nikt cię nie usłyszy. Chyba, że wcześniej skończysz jak twój kolega. On też nie chciał gadać, ale wyjawił nam wystarczająco, byśmy mogli cię namierzyć.

– Popierdolone potwory! – Z krtani Lubgosta wydarł się ryk przypominający warczenie zaszczutego zwierzęcia.

– Oj uwierz, to nie my jesteśmy tu potworami... – rzuciła niewzruszona Barrikada.

Iskra odgarnął zabrudzony dywanik i otworzył właz prowadzący do skrytego pod podłogą pomieszczenia.

– Może jak trochę tu posiedzisz, przypomnisz sobie wszystko co trzeba... – mruknął wąpierz, wpychając mężczyznę do środka. – Chodniczek babci ucierpiał...

Nerwowo podrapał się po karku, spoglądając na przykrą pamiątkę.

– Wypierze się... – pocieszyła go cicho Barrikada, wsuwając nadziewaną orzechami śliwkę w czekoladzie pod swoją karaboszkę.

– Przesłuchajcie go jak zmięknie. Dwa dni o suchym chlebie i wodzie powinny odświeżyć mu pamięć – stwierdził Lew.

To powiedziawszy, zerknął na dotykowy zegarek tkwiący na jego lewym nadgarstku.

– Piątkowa noc dopiero się zaczyna – spostrzegł. – Może byśmy gdzieś wyskoczyli? Co wy na to?

– Chętnie! – przytaknęli niemal jednocześnie Iskra i Barrikada.

– Może innym razem... – odparła Tomira, nie chcąc zbytnio spoufalać się z Lwem i jego Ślepiami. – Z resztą ciocia i Radek nalepili dla nas pierogów...

Choć ciekawiło ją co skrywają karaboszki Ślepiów, łączyło ich tylko śledztwo. Nic więcej. Czysto profesjonalna relacja. Zaś jedyna osoba, jaka przychodziła jej na myśl w kwestii jakiegokolwiek wyjścia - Roska, nie miała nawet telefonu komórkowego, a z nią widziała się dopiero po weekendzie. Jednocześnie zastanawiała się, jak jej nowo poznana znajoma może spędzać wychodne w Łysej Górze. Bramy Zarrotu rzadko były łaskawe dla mieszkańców osady podczas dni wolnych z wyjątkiem poszczególnych świąt, ale przecież musieli sobie jakoś radzić.

Z zamyślenia wyrwał ją dopiero głos Lwa.

– No trudno– powiedział bez cienia urazy w głosie, zbierając się w drogę powrotną do domu.

– To może wyskoczymy w dwójkę? – Iskra z braku laku pokierował wzrok na stojącą przy nim z założonymi rękami brunetkę. – Topory?

– Czemu by nie – stwierdziła, odgarniając jeden z dwóch długich warkoczy na plecy. – Muszę się w końcu odegrać za ostatni raz!

– Mam nadzieję, że następnym razem i wy do nas dołączycie. Zmykajcie do domu, wszystkim się tu zajmiemy – zwrócił się do Lwa i Tomiry. – Sam bym nie przeoczył takiej okazji jak pierogi twojej ciotki!

– Bawcie się dobrze! Barrikada, uważaj tylko, proszę cię! Ostatnim razem o mało nie zamordowałaś rykoszetem połowy karczmy! – pożegnał się Lew i udał się do samochodu.

Tomira zajęła miejsce obok niego na miejscu pasażera. Zerknęła na niego ukradkiem. Sama nie wiedziała już co o nim myśleć. Bo ten sam chłopak o dziecięcej twarzy przed chwilą bez skrupułów wtrącił Lubgosta na kilka dni do ciemnicy. A może po prostu zależało mu bardziej na poprowadzeniu śledztwa do końca niż jej samej?

Westchnęła otumaniona tysiącem myśli, a jej oddech zaparował na szybie, o którą oparła głowę. Narysowała na niej palcem księżyc.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro