Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 10: Cienie zepsutych latarni

Roska nie odstępowała Tomiry niemal o krok przez cały pierwszy tydzień jej edukacji. Rozstawały się dopiero, gdy księżyc lśnił już wysoko na niebie wyszyty srebrną nicią jesiennej nocy, bądź kiedy Rugia miała obowiązkowy trening palanta. Siadały wspólnie w ławce, przerwy spędzały na wspólnym poznawaniu szkoły i odrabianiu lekcji, a po zajęciach chodziły do biblioteki uczyć się do sprawdzianów i nadrabiać zaległości w nauce Tomiry.

Rugia była nadzwyczaj cierpliwym, chociaż cierpkim nauczycielem, więc gdy Morana po raz kolejny źle obliczyła proporcje roztworu rokitnika z suszoną rutą oraz oczami raka potrzebnego na stworzenie antidotum na jad nocnicy, bez słowa pacnęła ją zamkniętym zeszytem w głowę. To zaś skutecznie wbiło blondynce do głowy recepturę.

Dni mijały jeden po drugim, a z każdym kolejnym Tomira oswajała się coraz bardziej z otaczającą ją nową rzeczywistością i z ulgą stwierdziła, że dręczące ją przebłyski były tylko jednorazowym incydentem. Robiła rzeczy, jakich nigdy wcześniej nie miała okazji czynić, choć stanowił nieodłączny etap w życiu jej rówieśników. Jeździła tramwajem, wcinała drożdżówki kupione za drobne kieszonkowe ofiarowane jej przez Lwa i wykradała się na przerwach na papierosa. Z wiadomych przyczyn najlepiej radziła sobie z przedmiotami ściśle związanymi ze zmorami i wiedzą o społeczeństwie, wciąż kulejąc z literatury, która przecież tak naprawdę nie była jej do niczego potrzebna. A mimo to zaczytywała się wraz z Rugią w starych, pełnych nowomowy poematach o zamierzchłych czasach, wierzeniach ludowych i legendach. Szczególnie przypadł jej do gustu ulubiony wiersz Roski, stanowiący współczesną interpretację pieśni dziadowskiej. Czy to ze względu na wszechobecny klimat grozy, czy opisane w nim tragiczne wydarzenia, musiała przyznać - twórczość anonimowego barda urzekła ją bez reszty. Tylko wciąż nie mogła pozbyć się towarzyszącego jej wszędzie napięcia, nakazującego jej zachować ciągłą czujność.

I tak nastał piątek.

Tomira jak zwykle wróciła ze szkoły tramwajem i już na korytarzu, nim jeszcze zdążyła odłożyć zwykły płócienny plecak w kąt, wpadła na czekającego na nią Lwa.

– Przebieraj się z mundurka, wychodzimy – oznajmił z tajemniczym uśmiechem.

Sam jednak nie wyglądał na zbytnio gotowego do wyjścia. Nie racząc Morany ani słowem wyjaśnienia, wepchnął ją do salonu. Na tapczanie leżała przygotowana dla niej kreacja, która różniła się praktycznie wszystkim od ubrań noszonych przez nią na co dzień po szkole, gdy zrzucała z siebie bojówki lub rajstopy i spódnice, jak to bywało w piątki i przywdziewała wygodne sweterki i obcisłe dżinsy. Tym razem zmuszona była ubrać haftowaną ludową koszulę z wyciętym dekoltem i w często spotykanym we współczesnej modzie kolorze czerni oraz krótką, czarną miniówkę z delikatnym kwiecistym haftem. W swojej karierze musiała wcielać się w różne role i nie raz w ciągu jednego dnia zmieniała przebranie po kilka razy, z rana będąc uczennicą, w południe kobietą sukcesu, popołudniu turystką, a wieczorem hostessą. Wiązało się to z zakładaniem na siebie strojów nie zawsze zgodnych z jej gustem czy kodeksem moralnym, co zupełnie jej nie przeszkadzało. Jednak w tym konkretnym przypadku podejrzewała, iż Lew próbuje spełnić na niej swoje chore fantazje.

– Chyba cię kompletnie pokołtuniło, jeśli myślisz, że to na siebie ubiorę – warknęła wychylając się w samej koszuli szkolnej na korytarz. – Jesteś jakiś zboczony!

Niby mundur galowy został skrojony dla niej na miarę, a mimo to biała koszula sięgała jej prawie do kolan.

– Uwierz, że gdyby to ode mnie zależało, twoja spódnica sięgałaby co najmniej za kolano – wyjaśnił, niewzruszony, patrząc jej prosto w oczy. – Jednak tam, gdzie idziemy, taki strój za bardzo rzucałby się w oczy, a tego byśmy nie chcieli...

– Tam, czyli gdzie? – wycedziła przez zęby.

– Powiem ci jak wyjdziemy z domu...

Morana chciała coś jeszcze dodać i na pewno nie należało to do cenzuralnych słów, aczkolwiek musiała ugryźć się w język, bo z kuchni wychynęła stara Mazurowa z umorusanym mąką wałkiem w dłoni.

– Dzień dobry! – speszyła się dziewczyna, cofając się w głąb salonu.

– Słyszałam, że Lew zabiera cię na randkę – uśmiechnęła się kobieta, lustrując ją wzrokiem. – Młodzi jesteście, bawcie się. Tylko uważajcie na siebie. Właśnie lepię z Radkiem pierogi, jakbyście zgłodnieli po powrocie – rzuciła i wróciła do swojego królestwa.

***

– No widzisz, nawet ciocia skomplementowała twój strój, chociaż jest wyczulona na ten temat. Sama zdążyłaś zauważyć, nigdy nie wychodzi z domu bez chusty na głowie – skwitował Lew, otwierając przed Tomirą drzwi od klatki schodowej.

– Dobra, powiesz mi w końcu gdzie idziemy? – syknęła, puszczając jego uwagę mimo uszu.

– Tym razem nie pójdziemy, a pojedziemy – zamrugał do niej porozumiewawczo, prowadząc ją w stronę garaży wkomponowanych w krajobraz blokowiska z betonowej płyty.

Zatrzymał się pod jednym z nich i sięgnął do kieszeni katany po kluczyki. Chwilę szarpał się z kłódką i łańcuchem, zaś jak tylko drgnęły stare, zardzewiałe zawiasy, Tomirę oślepiłe jaskrawe LEDowe światła. Pośrodku garażu stał hybrydowy pojazd wyglądający jakby dopiero co wyjechał z salonu. Czarny lakier lśnił na nim nim nowością, a nowoczesna opływowa sylwetka tego najnowszego modelu produkowanego na terenie Ery Mizisli mogła zachwycić nawet najbardziej wybrednego konesera motoryzacji. Na sam jego widok, Tomira musiała powstrzymać się od rozdziawienia szeroko ust.

– Ja tułam się po mieście rozklekotanymi tramwajami, a to cacko cały czas ot tak po prostu tu stało? – wydusiła z siebie.

– A co? Miało stać pod blokiem, by zaraz mi ktoś przerysował? – odparł niewinnie chłopak, czule gładząc samochód po masce.

– Skąd ty wziąłeś na to pieniądze? – zapytała, podejrzewając, że wcale nie pochodziły z legalnego źródła.

Nawet jej ojciec pomimo milionów na koncie musiałby przemyśleć zakup tego limitowanego modelu.

– Zawiodę cię. Oprócz gnębienia Protektoratu i planów zniszczenia Iluzji, mam też normalną pracę. Handluję olejkami do "epetów". Dodatkowo zgarnie się jakieś zlecenie tu i tam na kody albo strony internetowe, sprzedaję też pod przykrywką wirusy. Dla rządu żeby nie było. Wsiadasz? – zapytał, gdyż Morana dalej stała w bezruchu jakby po bliskim spotkaniu z bazyliszkiem. – Chcesz usłyszeć jak brzmi silnik? – zaproponował z rozbrajającą ekscytacją.

Był bardziej dumny ze swoich własnych czterech kółek niż niejeden rodzic, którego dziecko właśnie zajęło pierwsze miejsce w konkursie wiejskim organizowanym z okazji dożynek.

– To teraz powiesz mi gdzie jedziemy? – rzekła oschle.

Udając niewzruszoną, zajęła miejsce pasażera i skrzyżowała ręce na piersi.

– Klub nocny Bazyliszek. Dostałem cynk, że dziś wieczorem ma zjawić się w nim pośrednik rozprowadzający skażony bies z Ury. Ale najpierw zajedziemy w jeszcze jedno miejsce...

***

– Serio?!

Jedna brew Tomiry uniosła się do góry, podczas gdy ta druga pochyliła się ku jej oku w grymasie.

Stała oparta o samochód na parkingu obok stacji benzynowej i popalała papierosa, oczekując na Lwa, który zniknął za drzwiami stojących z boku budynku toalet wraz z niewielkim tobołkiem. Kiedy ujrzała chłopaka w całkiem innym wydaniu niż dotychczas, nie potrafiła nie podważyć jego intelektu. Na pierwszy rzut oka, nie poznała, kim jest obca blondynka zmierzająca w jej kierunku po opuszczeniu męskiej łazienki. Ubrana była w skórzaną nabitą ćwiekami kurtkę, obcisły top i krótką spódniczkę, łudząco podobną do tej, jaką miała na sobie Tomira. Dopiero po przyjrzeniu się bliżej, dostrzegła w tajemniczej nieznajomej, chwiejącego się w butach na grubym obcasie Lwa.

– Chłop się za babę przebrał, no doprawdy przezabawne... – mruknęła, wywracając z zażenowaniem oczami.

– To na potrzeby dzisiejszego śledztwa – wyjaśnił zawstydzony chłopak, poprawiając cielistą szminkę w bocznym lusterku.

Cmoknął z zadowoleniem podziwiając swoje dzieło.

– Naprawdę, nie obyłoby się bez tych przebieranek? – zapytała i glanem przydeptała niedopałek papierosa.

– Zbyt duże ryzyko. Zna mnie tu prawie każdy. Nie chciałbym spłoszyć potencjalnego sprawcę całego tego zamieszania swoją obecnością albo by moją uwagę odwróciły flirtujące ze mną panny – rzekł z rozbrajającym uśmiechem, puszczając Tomirze oczko.

Żołądek Morany aż skręcił się w spazmach. Zdecydowanie miała uczulenie na jego wybujałe ego.

– A twoje Ślepia?

– Im przydzieliłem dzisiaj inne zadanie.

Lew zaparkował auto w bezpieczniej odległości od nocnego klubu w podziemnym parkingu i wraz z Tomirą dodreptał na koniec długiej kolejki, której pilnowali dwaj goryle w przyciasnych, wyświechtanych garniturach. Bazyliszek nie cieszył się dobrą renomą, a mimo to młodzi ludzie z całego Zarrotu ściągali do niego drzwiami i oknami, nie mogąc sobie pozwolić na zabawę w droższych lokalach. Gdyby ktoś wcześniej powiedział Tomirze, że taki pełen rozpusty przybytek brudu, smrodu i ubóstwa może mieścić się niemal w samym centrum cywilizowanego miasta, kazałaby mu wywinąć baranka w ceglany mur. Do tej pory, choć niejedno w swojej karierze widziała, sądziła, że kluby pokroju Bazyliszka zostały już dawno zrównane z ziemią, a ich stali bywalcy wyginęli. Podczas misji musiała odwiedzać wszelkiego rodzaju spelunki, gdzie sam czort szeptał znużonym alkoholem i narkotykami imprezowiczom dobranoc, ale w jej mniemaniu Bazyliszek nie miał sobie równych, bijąc wszystkie te mordownie na głowę.

Jak tylko doczekali się swojej kolejki i zostali przepuszczeni przez bramki po opłaceniu śmiesznie taniej wejściówki, oślepiły ją przedzierające się przez dym lasery i ogłuszył rzężący w przepalonych głośnikach tłusty bit drillowej wersji znanej ludowej piosenki.

– Chcesz coś do picia? – zapytał Lew, przekrzykując dudniące basy. – Możemy trochę tu zabawić!

Tylko cud sprawiał, że stare cegły nie posypały się w drobny mak, a sufit nie runął na wijące się w dziwnych pląsach na parkiecie pary.

– Zaskocz mnie! – odkrzyknęła, nie chcąc mimo wszystko odmawiać sobie przyjemności.

Na misjach musiała zachować profesjonalizm i trzeźwość umysłu. Jednak teraz nic nie stało jej na przeszkodzie, by dobrze się bawić i korzystać z uroków życia. Nie zwlekając ani chwili dłużej, Lew udał się w stronę baru, oddelegowując ją na poszukiwanie wolnego stolika z dobrym widokiem. Po chwili dołączył do niej niosąc ze sobą dwie szklanki. Jedną z nich wypełniał sok jabłkowy z lodem, gdyż tego dnia prowadził, drugą zaś postawił przed Tomirą. Dziewczyna niepewnie przyłożyła szklany chłód do warg i wzięła pierwszy łyk, jakby w obawie przed otruciem.

– Mmm... – oblizała ze smakiem usta. – Co to?

– Miód pitny o aromacie kwiatów czarnego bzu – zdradził, wyraźnie zadowolony, iż wpasował się w gusta Morany.

Też chcąc mieć coś od życia, sięgnął po paczkę papierosów i poczęstował jednym swoją towarzyszkę.

– I co teraz? – spytała, błądząc wzrokiem po kolorowych masach tłumu.

– Czekamy.

– Skąd będziemy wiedzieć, że to on?

Lew odgarnął kosmyki blond peruki z uszu i dyskretnie wskazał palcem ledwie widoczną słuchawkę.

– Ślepia nad wszystkim czuwają, a my chcemy przyłapać go na gorącym uczynku, pamiętaj – oznajmił. – Żadnych gwałtownych ruchów. Ma wierzyć, że jesteśmy tylko dwiema naiwnymi małolatami chcącymi się zabawić kosztem naszej wątroby, śledziony, nerek i płuc. Poczuj się jak na misji zleconej przez Protektorat, tylko tym razem to my na niego polujemy.

– A co jeśli to ktoś z Protektoratu i mnie rozpozna? – drążyła dalej Tomira.

W swoim chorym perfekcjonizmie nie dopuszczała żadnych pomyłek. Dla niej margines błędu nie miał nawet prawa istnieć.

– Mówi ci to coś? – zagadnął chłopak pokazując na telefonie zrobione z ukrycia zdjęcie zakapturzonego mężczyzny.

Pokręciła głową.

– A co jeśli... – zaczęła ponownie.

– Zaufaj mi. Jesteśmy teraz drużyną. Tyle lat wodziłem Protektorat za nos, nie po to, by teraz dać się podejść jak jakiś smarkacz – przerwał jej ze spokojem.

Jego słowa tylko częściowo ją przekonały. Kręciła się wciąż nerwowo na sofie, sącząc powoli miód pitny. Musiała przyznać – było to nietypowe połączenie dwóch kwiecistych słodyczy, smakującej niczym esencja wyciśnięta z pogodnej wiosny oraz słonecznego lata. Jednocześnie zaś posiadał odpowiedniego kopa, na którym również jej zależało.

Zazwyczaj Lew starałby się umilić jakoś czas pogawędką, lecz nie miał zamiaru zdzierać sobie gardła. Zamiast tego siedzieli w ciszy, a on co jakiś czas tylko zerkał w telefon.

– Tu cię mamy... – powiedział nagle z satysfakcją, gdy dostrzegł przedzierającego przez tańczących klubowiczów ubranego dość elegancko jak ten przybytek mężczyznę.

Nie wyglądał na szemranego typa spod ciemnej gwiazdy, chociaż nosił okulary przeciwsłoneczne po zmroku.

Pozostało jedynie wyczuć moment, gdy zacznie wciskać ludziom bies. Ta chwila nadeszła, kiedy rozglądając się nieufnie na wszystkie strony udał się w stronę odrapanego korytarza prowadzącego wprost do jeszcze bardziej obskurnych łazienek, gdzie pewnie został poczęty niejeden młody obywatel Zarrotu.

– Idziemy! – zarządził Lew, dyskretnie wstając od stolika.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro