Rozdział 4: W Zarrocie trawniki są szare
Tłumiąc narastający w gardle szloch bezsilności, Morana doczłapała się na zewnątrz. Stanęła na równe nogi i rozejrzała się wokół oślepiona błyskiem kogutów. Syreny wciąż wyły, ale poza nimi do jej uszu nie dochodziły żadne inne dźwięki. Oprócz rozbitego radiowozu, na poboczu z włączonymi silnikami stały dwa inne oznakowane samochody.
Grzęznąc w błocie do kostek, dziewczyna doczłapała do leżącego na ziemi ciała kierowcy. Jego towarzysz, wystawał w połowie przez częściowo rozbitą przednią szybę. Obszukała oba trupy i satysfakcją odnalazła kluczyk. Przytrzymując go między zębami, utorowała sobie drogę ku wolności.
Wokół nie było żywego ducha. Widocznie jechali jakąś boczną, polną drogą jakich pełno było w tym regionie usianym polami, kanałami, rzeczkami i jeziorami.
Rozmasowała obolałe nadgarstki i ruszyła przed siebie. Po drodze ściągnęła brązową perukę i zdjęła ciemne soczewki, aby wrzucić je do studzienki. Nie przeszkadzał jej już deszcz ani przemoczone ubranie. Kiedy dotarła na pierwszą lepszą stację benzynową, miała bagno w butach.
Zamknęła się w damskiej toalecie i zeskrobała z twarzy silikonową maskę całkowicie zmieniającą jej rysy. Skoro Tomira Morana nigdy nie istniała, postanowiła po prostu być sobą.
Przypomniała sobie słowa Lwa, aby odnaleźć go w sektorze Zarrot. Sama nie wiedziała co nią kierowało, jednak nie miała nic do stracenia. W jej obecnym położeniu nawet największy wróg mógł okazać się sprzymierzeńcem. W głębi duszy wciąż łudziła się, że to tylko pomyłka. Że będący całym jej życiem Protektorat wcale jej nie wystawił. Bądź co bądź, coś przed nią ukrywano i miało to nierozerwalny związek ze śmiercią Żywii.
Dopytawszy się znudzonej nocną zmianą pracownicy stacji o dojazd do Zarrotu, ruszyła w dalszą drogę na przystanek IKS. Miała jeszcze trochę pieniędzy ukrytych w staniku, co z pewnością starczyłoby na bilet.
Z ulgą osunęła się na ławkę na obsikanym przystanku. Niewielka budka, ledwo chroniąca ją przed zacinającym deszczem stała pośrodku niczego, stanowiąc jej jedyną ostoję. Nie wiedziała która godzina ani kiedy przyjedzie następny autobus.
Po długim wyczekiwaniu, na przystanek wreszcie podjechał stary, dymiący rzęch. Jej wygląd zdawał się nikogo nie dziwić. Poprosiła więc o przejazd do Zarrotu i zapłaciła kierowcy gotówką. Pomimo późnej godziny ledwo znalazła wolne miejsce. Z trudem wcisnęła się między podręcznikowego dresiarza i śmierdzącego potem pana z żółtawym wąsem.
Powoli zaczynało ssać ją w żołądku. Całe szczęście głośne burczenie w jej brzuchu zagłuszał agresywny warkot silnika. Ze zrezygnowaniem splotła razem zmarznięte dłonie i odłożyła je na szczupły u udach. Czarne, zabłocone glany ledwo nerwowo stukały w podłogę.
Prawie przysypiała, gdy w oddali w jesiennym mroku nagle zabłysły światła, a z ciemności wyłoniła się podświetlona zewsząd wieża chramu.
Zafascynowana widokiem miasta górującego nad czarną satyną wstęgi rzeki, Morana pochyliła się do przodu, aby lepiej przyjrzeć się niesławnemu sektorowi.
Kiedy przekroczyli most, poczuła jak Zarrot emanuje specyficzną, nie dającą się jednoznacznie opisać energią. Większość budynków wybudowana została jeszcze przed fuzją, zaś Iluzja dała im drugie życie i tchnęła w nie ducha postępu. Aczkolwiek, pomimo tej wszechobecnej industrializacji, ulice Zarrotu były opustoszałe. Raz na jakiś czas pod zepsutymi latarniami przejeżdżał jakiś samochód, a chodnikiem przemykał z gracją Szpiega z Krainy Deszczowców pojedynczy, zbłąkany przechodzień.
Między blokami w ciszy przejechała ponaddźwiękowa miejska kolejka z zaledwie trzema pasażerami.
Jak tylko Tomira stanęła na ciemnym, opuszczonym dworcu autobusowym, zimny dreszcz przebiegł ją po plecach.
Musiała teraz odnaleźć Lwa.
– Zbliża się godzina policyjna – wyjaśniła garbata, bezzębna staruszka, widząc konsternację wymalowaną na mijanej przez nią skrzywionej twarzy Tomiry.
Morana mogła by przysiąc, że wyrosła przed nią jak spod ziemi, bo ani nie widziała jej w autobusie ani ja dworcu. Ani nigdzie w promieniu kilkudziesięciu metrów.
– Zimą - od posiedmiówki do czwartku, zaczyna się po dziewiętnastej, a od piątku do siedmiówki po dwudziestej pierwszej. Wiosną i latem nie obowiązuje. Zapewnia to ponoć skuteczność działania Iluzji i bezpieczeństwo obywatelom.
– Slava twórcom Iluzji. Niech będzie osławiony po wieki plon pracy wszystkich narodów Interslavii – wyszeptała bez przekonania znaną formułkę Morana.
– Niech jej potęga trwa po wsze czasy – odparła babinka. – Pierwszy raz w Zarrocie? Dzieci nie powinny podróżować same o tej godzinie.
Dziewczyna przemilczała uwagę na temat swojego wyglądu i uprzejmie przytaknęła.
– Masz dokąd pójść?
– Nie mam pojęcia, a rozładował mi się telefon... – odparła niemal zgodnie z prawdą. – Szukam pewnej osoby, ale nie znam nawet adresu...
– Może będę mogła ci pomóc. Mieszkam tu od urodzenia i miałam kiedyś swój własny warzywniak na miejskim rynku... W latach jego świetności przewijał się przez niego cały sektor! Takich pomidorów malinowych jak ja to nikt nie miał! Nie to co te takie jakieś pierdki, co teraz w hipermarketach sprzedają! – kobiecina z sentymentem powróciła myślami do czasów sprzed swojej przymusowej emerytury spowodowanej rozkwitem sklepów franczyzowych i popularnych sieciówek.
– Nazywa się Lew... – odparła niemrawo Morana.
W normalnych okolicznościach z fascynacją wysłuchała by dalszych historii o pomidorach, lecz w tym momencie chciała jak najszybciej znaleźć bezpieczne schronienie. Nawet jeśli oznaczało to bratanie się ze swoim dotychczas największym wrogiem.
– Lew... Znam jednego takiego, bo niewiele jest Lwów w tym mieście... To z pewnością siostrzeniec starej Borowej. Obrońców Iluzji, dwanaście przez cztery jeśli się nie mylę... Bożenka pędzi wyborny bimberek! Tego smaku nie da się podrobić!
Odpowiedź starej przekupy przerosła najśmielsze oczekiwania wymęczonej dziewczyny.
– Obrońców Iluzji – powtórzyła niczym magiczne zaklęcie mające uwolnić ją od wszelkich problemów.
– Najlepiej dojechać tam jakimkolwiek tramwajem jadącym na pętlę na ulicy Wierzbowej. Choć o tej godzinie, to nie za wiele ich jeździ...
– Dziękuję – podziękowała zaskoczona miłym gestem Tomira.
Zganiła się w myślach za zbyt szybkie osądzanie innych. Z reguły już od pierwszego wejrzenia, dzięki swoim zawodowym przyzwyczajeniom, wiedziała o każdym człowieku prawie wszystko.
Pożegnała się ze gadatliwą babcią i udała się na przystanek znajdujący się na wysepce pośrodku ulicy naprzeciw dworca. Elektroniczny rozkład jazdy zamiast godzin odjazdów pokazywał błąd serwera. Nie pozostało nic, oprócz czekania na cokolwiek.
Zaczynała tracić nadzieję, gdy z klekotem rozpadającego się złomu nadjechał tramwaj. Przypominał smukłą, srebrno-zieloną strzałę, mogącą przecinać powietrze jak pocisk. Drzwi rozsunęły się z piskiem i ze środka wysiadła jedna osoba. Blondynka niepewnie wsiadła do środka, rozglądając się wokół. Nigdy wcześniej nie jechała podobnym środkiem lokomocji. Zajęła pojedyncze miejsce przy kasowniku, modląc się w duchu, by o tej porze nie napotkać żadnych kanarów.
Kołysząc się z boku na bok, starała się nie wybuchnąć płaczem, bo każdy jej gest śledziło jej mizerne, oceniające zewsząd odbicie w brudnej szybie. Jednak nie było tu na to ani miejsca ani czasu, gdyż w tramwaju tak niemiłosiernie trzęsło, że na zakrętach kurczowo musiała trzymać się oparcia przed sobą, by nie spaść z plastikowego siedzenia.
„Straszny szajs jak na tak nowoczesną technologię... Może to wina torów..." - pomyślała, kiedy po raz kolejny o mało nie przekoziołkowała przed siebie niczym wystrzelona z procy szyszka.
Wtedy uświadomiła sobie, iż nawet nie wie, na jakim przystanku ma wysiąść. Komunikat obwieszczający przystanki wskazywał na trzydziesty trzeci luty dwutysięcznego sześćset trzynastego roku, datę odległą od obecnego dnia co najmniej o kilka wieków, zaś sygnały dźwiękowego milczały. Niechętnie dźwignęła się na odrętwiałe nogi i, starając się zachować równowagę, postanowiła zapytać o to motorniczego. Nagle poczuła silne kłucie w obu źrenicach, jakby w dwóch oczach na raz pękły jej żyłki. Zamrugała kilkakrotnie i odkryła, że nieskazitelne wnętrze wagonu zniknęło. Zastąpiły je podrapane szyby, połamane krzesełka i brudna, zabłocona podłoga. Zatrzymała się w połowie drogi, przerażona otaczającą ją rzeczywistością. Zamrugała ponownie i wszystko wróciło do normalności. Może to tylko zmęczony umysł płatał figle... Postawiła kolejny krok i ból wrócił, tym razem wwiercał się w czaszkę z siłą diamentowego wiertła. Ugięły się pod nią kolana. Znów znajdowała się w starym i odrapanym wnętrzu. Ogarnęły ją mdłości, a wszystko wokół wirowało. Pierwszy raz w życiu, kręciło jej się w głowie. Nie znała tego uczucia, ale nienawidziła go i chciała, aby minęło. Klatka po klatce, w jednej chwili stała w kolejce mknącej z ponaddźwiękową prędkością po torach, w drugiej znajdowała się w starym gruchocie z ostatnim tchnieniem telepiącym się naprzód.
Nagle ktoś chwycił ją za ramię i poprowadził do wyjścia. Znalazła się na świeżym, pachnącym chmielem z pobliskiego browaru powietrzu, gdzie odzyskała równowagę. Lśniący nowością wagon pojechał dalej, zostawiając ją na przystanku. Wzięła głęboki oddech i wzrokiem odnalazła swojego wybawcę. Stała przed nią średniego wzrostu dziewczyna ubrana w czarną, wyświechtaną bluzę z kapturem.
– Wszystko w porządku? – zapytała nieznajoma, wpatrując się w nią czarnymi w półmroku oczami.
Uniosła wysoko gęste brwi i nieznacznie wydęła wargi w dziubek.
– Chyba tak... – odparła z kilku sekundową zwłoką Morana i potrząsnęła głową, chcąc się ocucić.
Dopiero zaciągnąwszy się papierosowym dymem poczuła jako taki spokój.
– Na pewno dobrze się czujesz? Wyglądałaś jakbyś zaraz miała zemdleć...
– Zemdleć? Nieee... Ja nigdy nie mdleję! – Tomira machnęła arogancko ręką. – To chyba po prostu zmęczenie, cały dzień w podróży...
– Rozumiem... – przytaknęła nieprzekonana marną wymówką nieznajoma. – Gdzie mieszkasz? Nie powinnaś w tym stanie sama wracać do domu.
– Na ulicy Obrońców Iluzji.
– Jesteśmy na tej ulicy.
Usta nieznajomej wygięły się w nieznaczny uśmiech, gdy głośno wypuściła powietrze wąskim, haczykowatym nosem.
– Naprawdę? – Tomira nie kryła swojego zdziwienia. – Przepraszam, pierwszy raz tu jestem. Przyjechałam do mieszkania mojej cioci – skłamała.
– Znasz dokładny adres? – Nieznajoma dalej obserwowała ją uważnie.
– Blok numer dwanaście, mieszkanie cztery.
– Tu jest dwójka, więc to zaledwie dziesięć bloków dalej. – Nieznajoma wskazała palcem na wieżowiec z wielkiej płyty. – Możemy się przejść jak chcesz. Nie opłaca się tam podjeżdżać jeden przystanek. Odprowadzę cię.
Początkowo Tomira chciała odmówić. Z pełnym wyszkoleniem służb specjalnych nie bała się samemu chodzić nigdzie po ciemku, z resztą rzadko kiedy odczuwała jakikolwiek lęk. Lecz obecność dziewczyny dawała jej dziwne poczucie bezpieczeństwa po tak niecodziennym zdarzeniu w obcym dla niej miejscu.
– Tak w ogóle to jestem Roska – nieznajoma przedstawiła się i podała jej dłoń.
Wystające z niechlujnego, roztrzepanego koka pojedyncze włoski układały się w kształt przypominający koślawe serce na jej czole.
– Miło mi. Tomira. – Blondynka przytrzymawszy papierosa w ustach, odwzajemniła uprzejmy gest. – Nigdy nie spotkałam się z takim imieniem... To od Rosy?
– Od Rosławy, po praprababci. Pochodzę z dość... – Nieznajoma chwilę namyśliła się nad doborem odpowiedniego słowa. – ...tradycyjnej rodziny. Powinnyśmy przejść na drugą stronę – oznajmiła, i rozejrzawszy się, czy nic nie jedzie na wąskiej, pnącej się ku górze drodze, przeszła przez ulicę.
Znalazłszy się na krzywym, popękanym chodniku, wyciągnęła z tylnej kieszeni czarnych spodni elektrycznego papierosa.
– Ładnie pachnie – stwierdziła głodna Tomira, poruszając nozdrzami niczym królik.
– Jabłecznik, mój ulubiony olejek. Ty palisz miętowe? Sprzedaż ich jest tu całkowicie zakazana. Ale znam parę met, gdzie dostaniesz jeszcze arbuzowe i jagodowe... – wyznała bez skrupułów. – To tu – poinformowała po chwili, czując związaną z rozstaniem niezręczność.
Możliwe, że już nigdy więcej nie spotkają się w tym ponad stutysięcznym sektorze.
– Dziękuję. Chciałabyś może wejść na chwilę? Ciocia powinna mieć jakąś herbatę... – zaproponowała Tomira z czystej formalności, wiedząc, że Roska i tak najprawdopodobniej odmówi.
– Nie, dziękuję. Z reguły unikam wpraszania się obcym ludziom do domu. Nie wyglądasz na taką, co poćwiartowała by mnie i ukryła w beczce w piwnicy, ale za niedługo mam ostatni autobus do domu...
– No to do zobaczenia...
– Cześć!
Roska poszła dalej, zostawiając Tomirę samą pod klatką schodową. Morana długo jeszcze wpatrywała się w jej sylwetkę, starając się poskładać rozsypane jak pudełko puzzli przez tornado myśli. Dopiero skurczony z głodu i stresu żołądek przypomniał swojej właścicielce o wejściu do środka.
Morana wahała się. Na dobrą sprawę nie wiedziała nawet czy starszej pani z wąsem chodziło na pewno o tego konkretnego Lwa. A nawet jeśli, to jak powinna w ogóle zacząć z nim rozmowę? Jakikolwiek scenariusz nie przychodził jej do głowy, wydawał się nadzwyczaj naiwny i dziecinny. Z nerwów sięgnęła po kolejnego papierosa, aby uświadomić sobie, że jej zapasy znajdują się na wyczerpaniu. Tkwiła tak pod pomazanymi farbą w spreju drzwiami jeszcze kilkanaście minut.
– Zgubiłaś się? – zagrzmiał czyjś zachrypły głos.
W jej kierunku zmierzały dwa ogolone na łyso draby z prowizorycznymi tatuażami zdobiącymi ich pokryte bliznami twarze.
Tomira odruchowo przylgnęła do drzwi, gotowa w każdej chwili zadzwonić domofonem pod mieszkanie numer dwanaście. Nie miała sił ani ochoty wdawać się w żadne przekomarzanki ani tym bardziej bójki. Nie w nowym miejscu. Nie w Zarrocie.
– To raczej panowie się zgubili... – zasugerował Lew, znikąd zjawiając się tuż przy Moranie. – To nie wasz rewir, dobrze o tym wiecie...
– Zamknij się szczylu! Bo co nam zrobisz? – gruchnął jeden ze zbirów, zwracając uwagę na dziecięcą twarz chłopaka.
– Ja? Nie chcesz wiedzieć. Ale za to możesz się przekonać, co ona może wam zrobić! – chłopak skinął w stronę okna na piętrze, z którego wychylała się starsza kobieta w niebieskim fartuchy w groszki.
– I czego się drzesz po nocy? – zaskrzeczała głosem rozzłoszczonej baby wodnej.
– Stara Borowa... – wyszeptali z niedowierzaniem mężczyźni, od razu tracąc swój wigor do zaczepek i wyładowywania swej frustracji na słabszych od siebie.
– Nie, Matka Mokosz.... – wywróciła oczami ciotka Lwa. – Jasne, że stara Borowa, co myślałeś tępy troglodyto, że możesz się szwędać bezkarnie po moim rewirze i straszyć swą podłą gębą mojego kochanego siostrzeńca? A tak poza tym, dla takich jak ty to szanowna pani Borowa. I wynocha z mojego terenu zanim zejdę tam do was i do dup nakopię! Poszli mi won! Psik! – prychnęła.
Nie musiała się dwa razy powtarzać. Draby zrobiły tył zwrot na pięcie i pośpieszyły w przeciwnym kierunku.
– I żebym was tu więcej nie widziała! – rzuciła na odchodne pani Bożena.
Jej słowa same w sobie zabrzmiały jak groźba.
– Dzięki, ciociu! – pomahał jej Lew i chwyciwszy Tomirę za przegub dłoni, zaciągał ją na klatkę schodową.
– Wiedziałem, że prędzej czy później tu trafisz, Tomiro Morano! – oznajmił, szczerząc się od ucha do ucha.
– Skąd wiesz kim jestem?
– Myślałem, że Protektorat wie o mnie wszystko, a jednak macie sporo do nadrobienia...
– A ja myślałam, że jesteś szefem gangu i międzynarodowym cyberprzestępcą, a tymczasem z opałów musi ratować cię starsza pani... – Morana spojrzała na niego spode łba nieusatysfakcjonowana jego odpowiedzią. – Nie miałam dokąd iść. Chcieli mnie aresztować, ale udało mi się uciec...
– Bo jestem. Tylko wolę się zbytnio nie wychylać. Sama dobrze wiesz, że Pająk działa głównie w sieci – odparł, drapiąc się nerwowo po karku. – A przed tą starszą panią drży cały sektor. Ciocia jeszcze przed fuzją zbudowała swoje małe emporium.
To wciąż wydawało się tak nierealne, tak nienaturalne, tak obce i do niej niepodobne.
– Z resztą to nie jest odpowiednie miejsce na taką rozmowę. Zapraszam do środka – wskazał jej betonowe schodki prowadzące na półpiętro z gracją hotelowego boja.
Gdy otworzył przed nią drzwi, uderzył w nią zapach pieczonego ciasta i niesamowite ciepło.
– Jeśli chcesz, bym ci pomógł, będziesz musiała udawać moją dziewczynę – wyszeptał, puszczając ją przodem przez próg.
– Po moim wystygniętym trupie! – uniosła się honorem Morana i stanęła dęba w środku przejścia. – Mogę być co najwyżej twoją daleką kuzynką, piątą wodą po kisielu... – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Nie będę wciągał mojej jedynej rodziny w kłamstwa, to zbyt ryzykowne – zaoponował stanowczo. – Zaraz ktoś by się niechcący wypaplał. W szczególności ta mała gangrena...
Tomira nie zdążyła zapytać o kogo chodzi, bo w przedpokoju zjawił się mały chłopiec w piżamie w kaczuszki.
– Wybierz sobie ładne imię, potem przygotuje ci nowe dokumenty... – poradził półgębkiem Lew.
– A kto to? – zapytał malec, wsadzając palec wskazujący do prawej dziurki nosa.
Kilka sekund niezręcznej ciszy Tomira spędził na intensywnym obmyślaniu nowej tożsamości.
– Nawoja... Jestem Nawoja... – odparła, pochylając się nad chłopczykiem, aby się przywitać.
– A ty nie powinieneś być w łóżku, młody kawalerze? – zagaił Lew, chcąc pozbyć się upierdliwego kuzyna.
– Ciocia powiedziała, że mogę dziś iść później spać, bo idę później do przedszkola! – oznajmił z dumą malec.
– A to z jakiej okazji?
– Idziemy do kina!
– Radek, gdzie żeś mi znowu polazł? – zawołała z kuchni pani Borowa.
Nie dostawszy odpowiedzi, wychynęła na przedpokój w pobrudzonym mąką fartuchu.
– A cóż to za zgromadzenie!? – zdziwiła się, widząc nieznajomą w swoich skromnych progach.
– To moja dziewczyna! – wyjaśnił Lew.
– Nigdy mi o niej nie wspominałeś... – pani Bożena zmarszczyła brwi, zawieszając ścierkę na zgiętym ramieniu.
Zmierzyła uważnie wzrokiem swojego siostrzeńca, zupełnie jakby miała w oczach detektor kłamstw.
– A to dlatego, że nie chciałem niczego zapeszać. Poza tym jest z innego sektora i dziś postanowiła sprawić mi niespodziankę i przyjechać.
– Nawoja jestem – Morana wyciągnęła pewnie dłoń w stronę kobiety, a wyraz jej pokrytej niewielkimi zmarszczkami twarzy natychmiast złagodniał, zmniejszając ilość zmarszczek o połowę.
– Bożenka Borowa, ale każdy zna mnie jako pani Bożenka albo pani Borowa – przedstawiła się kobieta, odwzajemniając uścisk dłoni.
– A ja też mam dziewczynę! – pochwalił się Radek, zdruzgotany brakiem wystarczającej atencji. – A nawet trzy! Bo Izbka, Chwalcia i Hubcia, wszystkie trzy chciały ze mną chodzić!
– O bogowie! Jaryło mi tu rośnie! – pani Bożenka chwyciła się dramatycznie za głowę. – No dobra, nie będziemy przecież stać tu całą noc. Zapraszam do kuchni, właśnie skończyliśmy z Radkiem piec jabłecznik.
– Sam tarłem jabłuszka! – przechwalił się znowu chłopiec.
– Ale mam nadzieję, że najpierw umyłeś te swoje zagilone łapska? – mruknął sceptycznie Lew.
– Lew! Przestań mu dokuczać! Lepiej zaprowadź swoją koleżankę do swojego pokoju i pokaż jej, gdzie jest łazienka. Biedulka powinna się przebrać... Radek! Przynieś mi mopa, muszę wytrzeć podłogę, bo błota mi nanieśli! – rozkazała Borowa.
Pokój Lwa znajdował się w piwnicy i wchodziło się do niego po drabince ukrytej w podłodze niewielkiego, jednak wysprzątanego na błysk salonu. Panował tam wieczny mrok, a większość sutereny wypełniały monitory i szumiące cicho komputery. Pod sufitem biegł sznur kolorowych, LEDowych lampek, takich samych, jakie znajdowały się w pustej przestrzeni między deskami skleconego z kilku palet łóżka. Oprócz jeszcze profesjonalnego fotela i biurka, oraz starej komódki z kolekcjonerskimi figurkami zmor, nie było tam żadnych innych mebli.
– Myślałaś, że szefowa zarockiej mafii i jej siostrzeniec gangster mieszkają w willi z basenem albo w pałacu? – zaśmiał się chłopak, widząc jak bardzo Tomira jest skonfundowana i przytłoczona tym wszystkim.
Wygrzebał z komody najmniejszą koszulkę i parę spodni jakie posiadał i położył je przed dziewczyną na łóżku.
– Jutro pojedziemy na zakupy i zapiszemy cię do jakiejś szkoły... – poinformował.
– Mam dziewiętnaście lat. Nie obejmuje mnie obowiązek szkolny – zaoponowała oschle Morana.
– Tak będzie bezpieczniej. Uwierz. To wszystko gra pozorów... Poza tym ciotka nie będzie trzymać darmozjada w domu. Albo pójdziesz do szkoły, albo do pracy. Innego wyjścia nie ma.
– Wciąż nie wiem co ja tu tak właściwie robię... – wywróciła oczami.
– Możemy sobie nawzajem pomóc. Ty szukasz odpowiedzialnych za śmierć Matki Zjednoczycielki, a ja odpowiedzialnych za śmierć moich ludzi. Obie sprawy są, jak sama zresztą widziałaś, powiązane. A łączy je Protektorat.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro