Rozdział 6
Stan Nebraska, Hastings,
30 czerwca, godzina 16:04
- Czy tylko mi wydaje się to być nieetyczne?
- Ollie, kochanie, morda albo zrobię ci krzywdę.
- Kto normalny wszczepia dziecku nadajnik GPS?! - awanturował się niewzruszony łucznik, wiercąc spojrzeniem dziurę w plecach Bruce'a, który szedł na przedzie, co jakiś czas zerkając na ekran trzymanego przez niego urządzenia.
- Nie jęcz. - westchnęła Dinah, krzyżując ręce pod piersiami - Po pierwsze - wielu rodziców tak robi. Nie powinno nas dziwić, że Bruce nie jest wyjątkiem. Po drugie - gdyby sobie o tym nie przypomniał, co oznacza, że nie jest wcale taki nadopiekuńczy w stosunku do Dicka, to szukalibyśmy po całym stanie Nebraska, a i tak pewnie byśmy ich nie znaleźli.
Oliver Queen spojrzał na narzeczoną nadal zbytnio nie przekonany, ale już nic więcej nie powiedział.
- Naszemu dziecku też wszczepimy.
- Będziemy mieć dzieci? A ta dwójka, co mamy to nam nie wystarcza? - Wayne wydał z siebie zdegustowane westchniecie, jednak postanowił nie wtrącać się do tej kłótni.
- Roy jest na ciebie, a Artemis nie jest naszą córką.
Blondyn milczał przez chwilę, zastanawiając się nad czymś.
- A po co mu będzie ten nadajnik? Dostanie połowę twoich genów. Da sobie radę.
- Kwestia taka, że będzie też miało twoje geny.
- Ma rację, Ollie. Głupota jest dziedziczna. - mruknął Bruce, wpatrując się w wyświetlacz.
- Zamknij się, Batsy! Nikt cię o zdanie nie pytał!
- Bruce, tylko ja mam prawo go obrażać. - oznajmiła lekko kobieta, łapiąc narzeczonego za ramię.
- I Hal Jordan. - odparł brunet.
- I Hal. - zgodziła się.
- I Roy. - dodał jeszcze.
- I Roy... - przytaknęła niechętnie.
- I wszyscy poza mną i Clarkiem, który z tego przywileju zwyczajnie nie korzy-
- Zamknij się w końcu, Wayne, bo spuszczę Olivera ze smyczy. - wycedziła. Na chwilę zapadła cisza, którą znów przerwał Batman, zatrzymując się przed zapuszczonym budynkiem z zabitymi oknami i drzwiami.
- To tu. - rzekł, patrząc na stary szyld wiszący nad wejściem.
Oliver postawił na ziemi torbę, którą cały czas niósł, po czym zaciągnął się powietrzem, rozglądając dookoła. Bruce schował urządzenie do kieszeni i podszedł do drzwi, po czym uderzył w nie barkiem. A potem jeszcze kilka razy, z każdym kolejnym wkładając w to więcej siły.
- Coś tu śmierdzi. - stwierdził cicho Queen, mrużąc oczy.
-Jesteśmy w Nebrasce. - przypomniał mu Wayne, zatrzymując się na chwilę i masując ramię - To, co czujesz to albo nawóz, albo krowie łajno. - skończywszy mówić, ponownie zaczął uderzać w drzwi, które w żaden sposób nie chciały ustąpić.
- A to nie jedno i to samo? - zapytał, podpierając się pod boki i obserwując kumpla. Brunet posłał mu wymowne spojrzenie, biorąc głęboki, świszczący oddech przez nos i kręcąc lekko głową z dezaprobatą - Poza tym, to nie śmierdzi jak kupa. - ciągnął dalej.
- Chcesz powiedzieć, że zawsze wąchasz przed spuszczeniem?
- Ha. Ha. - mruknął, unosząc z poirytowaniem jedną brew - Rany, Bruce! Suń się! Nawet drzwi wyważyć nie umiesz!
Mężczyzna odsunął się od drzwi i wbił zdenerwowane spojrzenie w blondyna, ruchem ręki dając mu do zrozumienia, że może przejąć inicjatywę.
- No tak. Zapomniałem, że drzwi wyważa się najlepiej taranem, a jak brak taranu to nieogarniętym dinozaurem. - żachnął się, krzyżując ramiona.
Oliver powoli obrócił się w jego stronę, gromiąc wzrokiem.
- Porównujesz mnie do zabawki z Toy Story?
- Masz rację. Wybacz. - zawiesił na chwilę głos - Obraziłem dinozaura Rexa. Był całkiem fajną postacią.
Queen podszedł bliżej niego i już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, kiedy zdał sobie z czegoś sprawę. Rozejrzał się dookoła.
- Gdzie Dinah? - Bruce zamrugał zaskoczony tym pytaniem, po czym również się rozejrzał.
- Myślałem, że ciągle tu jest. - wymamrotał cicho pod nosem.
Usłyszeli chrząknięcie dochodzące zza budynku, po czym wyłoniła się stamtąd Dinah Lance przebrana w kostium Black Canary.
- Nawet nie wiecie, jak denerwująca i żałosna zarazem była wasza dyskusja. - oznajmiła z delikatnym uśmiechem, unosząc brwi.
Blondyn odkaszlną sztucznie, obracając się na pięcie. Wayne nic nie odpowiedział. Stał przez krótką chwilę, patrząc na kobietę, po czym spojrzał na rozpiętą torbę.
- Zaraz wracamy. - rzekł spokojnie, łapiąc pasek torby, a następnie za kołnierz Queena i pociągnął go do alejki
- Nie uszkodź mi go tylko za mocno! - zawołała za nimi - I posuwaj go jakoś ostrożnie, żeby nie krzyczał za głośno!
Na moment zapadła głucha cisza, po czym blondyn został wypchnięty z alejki ze strojem i arsenałem Strzały na rękach.
- Bierz tego swojego zakichanego narzeczonego i mnie nie denerwuj!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro