Rozdział 2
Star City, Posiadłość rodziny Queen
30 czerwca, godzina 12:12
Artemis przeciągnęła się na ogrodowym leżaku, wydając z siebie pomruk.
- Ale gorąc. - rzuciła w przestrzeń, przymykając oczy zza okularami przeciwsłonecznymi i układając się wygodnie.
- Ciekawe czemu. - wewnętrznie jęknęła, jednak na zewnątrz ograniczyła się do zdegustowanego westchnięcia. Roy nie miał zamiaru się tak łatwo dać spławić. Po chwili usiadł na leżaku obok, ciągnąc łyk zimnego napoju z butelki, po czym odstawił ją na stolik - Poczekaj, chyba mam teorie, wiesz?
- Czyżby? - odparła sarkastycznie, zaciskając mocniej powieki, aby przypadkiem nie musieć patrzeć na jego głupkowaty uśmiech.
- Ano. - przytaknął, zakładając ręce za głowę i wystawił twarz do słońca - A bo widzisz - leżysz w pełnym słońcu, latem, w słonecznej Kalifornii i trzymasz na kolanach laptop, na którym jeszcze przed chwilą przeglądałaś fotki półnagiego albo i całkiem gołego... - Artemis poderwała się i trzasnęła go z całej siły czasopismem, które ktoś, najpewniej Dinah, zostawił na stole - Arty, czemu się tak rumienisz? Aż tak ci gorąco? - zaśmiał się złośliwie.
- Kretyn.
- Idiotka.
- Małpiszon.
- Blondynka.
- Rudy.
- Płaska decha.
- Mały penis.
- A ten wniosek to skąd? Podglądałaś mnie, że wysuwasz takie oskarżenia? - wyszczerzył zęby.
- Boże, weź się już zamknij. - wysyczała z irytacją.
- Nie Boże, tylko Roy.
Dalszą kłótnię przerwało, znaczące chrząknięcie za ich plecami. Obrócili jednocześnie głowy i spojrzeli na stojącego w drzwiach Olivera.
- Moi drodzy spadkobiercy - zaczął, a jego lewa brew powędrowała do góry - zapraszam was do salonu, gdyż razem z waszą matką, a królową nas wszystkich, mamy wam coś ważnego do powiedzenia. - po tych słowach stał jeszcze przez chwilę z założonymi rękoma, mierząc się wzrokiem z dziećmi, a następnie obrócił się i wszedł do domu.
Artemis i Roy wymienili między sobą krótkie, acz znaczące spojrzenia, podnieśli się ze swoich miejsc i ruszyli za przybranym ojcem. Weszli do salonu, gdzie Dinah przeglądała jakąś gazetę na kanapie, a Oliver zdążył rozsiąść się w fotelu. Robby siedział na podłodze przy stoliku do kawy i rysował coś.
Osiemnastolatek uśmiechnął się lekko i podszedł do brata. Podniósł go, co spotkało się ze sprzeciwem chłopca i posadził go sobie na kolanach, więc po chwili mały mógł wrócić do rysowania.
- Co to, Robby? - zapytał, przyglądając się czarno-niebieskiemu bazgrołowi.
- Kociek. - odparł.
- Kot? - powtórzy zdziwiony. To coś zdecydowanie kota nie przypominało! Robert skinął główką - Bardzo... urokliwy. - stwierdził w końcu.
Tymczasem Artemis usiadła na podłokietniku fotela Olivera.
- Więc o czym chcieliście nam powiedzieć? - spytała, uśmiechając się uroczo do ojca.
Dinah złożyła gazetę i spojrzała uważnie na dwójkę najstarszych dzieci. Jej mąż położył dłoń na plecach córki i zaczął ją po nich gładzić.
- Jak wiecie, zaczęły się wakacje. - jako pierwsza rozmowy podjęła się kobieta.
- Dwa miesiące wolności! - zgodziła się z uśmiechem nastolatka.
- Trzy. - poprawił ja rudzielec.
- Co?
- Studenci mają trzy. - wyjaśnił ze znudzonym wyrazem twarzy. Artemis złapała poduszkę i cisnęła nią w Roya.
- Zdrajca! - krzyknęła.
- Artemis, nie bij brata. - poprosił spokojnie Oliver.
- Jeśli pozwolicie mi dokończyć... - Dinah zawiesiła znacząco głos, czym zyskała uwagę wszystkich dzieci - tak, Olivera też wliczamy do dzieci - Postanowiliśmy zapisać was na obóz.
- Co?
- Na co, przepraszam bardzo?
Gotham, dom Alfreda Pennywortha
30 czerwca, godzina 12:38
- Obóz? - powtórzył trzynastolatek, krzywiąc się i patrząc na rodziców, jakby licząc, że się przesłyszał lub zaraz powiedzą, iż tylko żartowali. Niestety. Nie zamierzali mu tak powiedzieć.
- Zgadza się, Dick. - rzekł John, obejmując żonę w pasie.
- Ale... - zaczął chłopak, ale zaraz urwał. Zmierzwił włosy dłonią - Ja nie chcę! - oznajmił, nie mając akurat lepszego argumentu.
- Richardzie Johnie Graysonie...
- John. - uciszyła męża Mary, ciskając w niego gromami z oczu, po czym zwróciła się do syna - Po wakacjach będziesz musiał pójść do szkoły. Nigdy w żadnej nie byłeś, więc pomyśleliśmy z tatą, że taki obóz byłby dobrym sposobem, żebyś przyzwyczaił się do obcowania z rówieśnikami. - wyjaśniła, gładząc go po włosach.
- Ale... - próbował dalej.
- Poza tym, my z tatą musimy załatwić kilka spraw w związku z naszym nowym życiem, przez co trochę nas nie będzie, a sam z dziadkiem szybko byś się zanudził na śmierć. - dodała niby łagodnie, ale widział w jej oczach, że to koniec dyskusji.
- To tylko na dwa tygodnie. - rzucił na zachętę ojciec.
Smallville, farma Kentów
30 czerwca, godzina 13:06
- Czyli... - Conner zawiesił głos, zerkając z ukosa na matkę. Oderwał się od naprawy traktora i obrócił się w kierunku Lois, przygryzając delikatnie dolną wargę.
- Proszę cię, żebyś pojechał z braćmi na dwutygodniowy obóz. - powtórzyła spokojnie, chociaż powoli traciła cierpliwość. Szesnastolatek stał przez chwilę, jakby analizując w głowie wszelkie za i przeciw - Proszę, Conn. - westchnęła - Jon i Chris strasznie chcą jechać, ale boję się ich wysłać samych. Będę spokojniejsza, jeśli ty też pojedziesz. - poprosiła, podchodząc do niego i położyła mu dłonie na ramionach - Mogę na ciebie liczyć, synku?
Uśmiechnął się do niej ciepło.
Central City, dom Allenów
30 czerwca, godzina 15:18
- Nie! Nie ma mowy! - awanturował się rudzielec, uderzając dłonią w stół. Talerze i sztućce zatrzęsły się lekko, a potem ponownie, gdy pani West-Allen również uderzyła w stół.
Barry uniósł swój kubek z kawą, chcąc uchronić napój przed całkowitym rozlaniem na blat.
- Wallace Rudolph West. - niemalże wycedziła kobieta - Pojedziesz albo...
- Albo co?! - przerwał jej - Niby z jakiej paki mam jechać gdzieś, gdzie nie chcę jechać?!
- Bo widzisz, mimo wszystko po czterech latach my też potrzebujemy odpoczynku od twoich wybryków i chwili tylko dla siebie. - odrzekła spokojnie tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Barry postanowił się nie wtrącać. Przystawił tylko kubek do ust i głośno z niego siorbnął, co tylko potęgował fakt, że nikt nic nie mówił.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro