Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11

Star City, Supermarket

12 września, godzina 15:20

Oliver oparł się smętnie o wózek z zakupami ze nudzeniem, obserwując Dinah i jej dylemat jaki proszek do prania wybrać. Kobiety i te ich problemy...

Skrzywił się, czując jak ktoś szarpie go za brodę. Tym kimś okazał się być mały Robert, który wydawał się być bardziej znudzony aktualną sytuacją, niż blondyn. Ostrożnie wyswobodził brodę z małych łapek syna, po czym zaczął delikatnie trącać palcem policzki malca. Dzieciak szybko podłapał zabawę i zaczął łapać jego ręce.

Kilka minut później, gdy decyzja na temat proszku nadal nie została podjęta, Oliverowi przypomniało się o niewielkim dziale z zabawkami kilka regałów dalej. Przynajmniej mały nie będzie się nudził.

- Idziemy oglądać zabawki. - oznajmił, patrząc wyczekująco na żonę, na co ta machnęła dłonią, kazała zostawić sobie wózek i uważać, żeby nie zgubił Roberta lub, co gorsza, samego siebie – Chodź Robby. - wyjął syna ze specjalnego siedziska dla dzieci i posadził sobie na barana, łapiąc mocno jego nóżki – Trzymaj się mocno, okej?

Bez większych problemów przemieścili się do regału, na którym znajdowały się zabawki niekoniecznie najlepszej jakości. Większość wyglądała, jakby po kilku minutach zabawy miały się rozsypać, ale zapełnienie choć odrobinę czasu spędzonego z żoną na zakupach w inny sposób, niż czekanie, aż zdecyduje się jaki produkt wybrać, to zawsze dobry pomysł.

Oliver błądził spojrzeniem po regałach, podczas gdy Robert oglądał dokładnie każdą zabawkę. Queen odnosił wrażenie, że miał się czymś zająć, ale nie miał pojęcia, co to może być.

- Tata! Uk!

- Co? - zdziwił się, szukając wzrokiem tego, na co mógł akurat patrzeć Robert – Robby, łuk nie...

Łuk. Czuł, że łuk powinien być dość istotną częścią jego życia, ale z drugiej strony wydawało się to być śmieszne i bezsensu.

Central City, dom Allenów

12 września, godzina 18:55

- Rozumiesz? - spytał, patrząc uważnie na przygryzającego wargę Wally'ego. Nastolatek powoli skinął głową, wbijając wzrok w swoje notatki. Barry westchnął ciężko – Nie rozumiesz, prawda? - chłopak znów skinął głową.

- Pójdę jutro na korki do nauczyciela. - stwierdził cicho.

- Jak uważasz. - mruknął, prostując się i odłożył na biurko długopis. Tłumaczył mu to tyle razy, że sam już miał dosyć.

Wyszedł z pokoju siostrzeńca i zszedł do salonu, gdzie Iris pisała coś na laptopie, co jakiś czas sięgając po kubek z herbatą.

- I jak? - spytała, patrząc jak Barry opada na miejsce obok niej.

- Jak grochem o ścianę. - przetarł twarz dłońmi – Od tego obozu jest całkiem rozkojarzony! Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje!

- To chyba coś w powietrzu. - stwierdziła, nieszczególnie przejęta. Mężczyzna spojrzał na nią zaskoczony – Ty też się zachowujesz dzisiaj inaczej, niż zwykle.

Barry uśmiechnął się lekko.

- Wydaje ci się.

Coast City, mieszkanie Hala Jordana

12 września, godzina 19:32

Hal Jordan raz jeszcze, niby przypadkiem zerknął na przysypiającego przy kuchennym stole Roya. Ostrożnie postawił przed rudzielcem kubek z ciepłą herbatą, tym samym przypadkiem go rozbudzając. Queen – Hal był tym zaskoczony i lekko przerażony, ale nie dawał sobie po tego poznać. Wcale „Roy Queen" nie było dziwne – przetarł zaspane oko, łapiąc wolną dłonią ucho kubka i posłał mężczyźnie spokojny, ciepły uśmiech.

- Dzięki za pomoc z przeprowadzką. - ziewnął młodszy i pokręcił głową, chcąc rozruszać kark.

- Nie ma problemu. - puścił mu oczko, po czym dokładnie mu się przyjrzał. Wyglądał jak Roy, brzmiał jak Roy, zachowywał się nieco mniej Royowato niż normalnie, ale to pewnie efekt uboczny życia w idealnym świecie. Choć tak szczerze, Jordan zawsze podejrzewał, że idealnym życiem Harpera – nie miał nazywać go Queenem nawet w myślach. Co toto to nie! - byłoby mieszkanie z nadal żyjącymi rodzicami w jakimś domku jednorodzinnym, jakiś pies czy młodsze rodzeństwo. Nie sądził, że w swoich marzeniach bawią się z pozostałymi Arrowsami prawdziwą rodzinkę z krwi i kości.

Cóż... W każdym razie – to był Roy. Ich Roy. Był tego pewien. I nie mógł teraz zapomnieć o tym, po co się tu zjawił. Musiał odnaleźć Marsjankę i przemówić jej do rozumu. I może przy okazji wziąć na pakę resztę tych patafianów zwanych jego kolegami z Ligii, ale nie miał pojęcia gdzie ich szukać, więc postanowił udawać, że sądzi, iż jakoś sami się po drodze przypałętają.

Najważniejsze było teraz znalezienie M'gann. Tak.

- Roy. - chłopak uniósł wzrok znad swojego kubka. Hal wbił spojrzenie w ścianę – Znasz może kogoś o nazwisku M'gann M'rzz? - zapytał, siląc się na to, aby w końcu spojrzeć na rudzielca.

- Dziwnie to wymawiasz. - zmrużył oczy, patrząc na niego podejrzliwie. Jordan przełknął ślinę i uśmiechnął się niby swobodnie, wzruszając ramionami – Tak, znam. Poznałem ją na tym cholernym obozie. - pokręcił głową z dezaprobatą – Czemu pytasz?

- Bo... - świetnie! Zapomniał o dobrej wymówce! - Jej wujek to mój stary kumpel z liceum! - oznajmił w końcu, dumny z siebie. Roy spojrzał na niego podejrzliwie – Pożyczyłem od niego jedną płytę i ostatnio ją znalazłem! Pomyślałem, że wypadałoby w końcu udać, ale kontakt nam się trochę urwał i... Sam rozumiesz. - zerknął z niego z nadzieją, że nie będzie wnikał.

- Ale... Skoro kontakt wam się urwał to skąd wiesz o M-

- Ciiiiii! - przyłożył palec do jego ust, skutecznie go uciszając – Dzieci i ryby głosu nie mają! Nie mieszaj się w sprawy dorosłych, szczególnie, gdy cię nie dotyczą!

- Hal.

- Tak?

- Zabieraj łapę albo odgryzę ci palca.

Tak. To zdecydowanie Roy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro