48
James nie dał rady znaleźć pracy, co niezbyt zaskoczyło Elliotta. Ostatecznie jednak zgodził się zatrudnić u Evana, co Elliott przyjął z ulgą.
Jego plan był teoretycznie prosty: upewnić się, że James podała takiej pracy i odnajdzie się w tym świecie, pomóc mu znaleźć kolejną pracę i wtedy odejść – z pewnością, że chłopak, z którym przeżył ostatnie kilka lat swojego życia sobie poradzi. Nie chciał wyrzutów sumienia. Może i uczucie między nimi wygasło, ale James zawsze będzie dla niego ważny i zawsze będzie miał szczególne miejsce w jego sercu.
Plan jednak bardzo szybko zaczął się komplikować. Może i między nim i Jamesem było inaczej niż przed zniknięciem Andrew, ale o dziwo nie było źle. Darzyli się wzajemnym szacunkiem, w końcu względnie szczerze ze sobą rozmawiali. Chyba obaj czuli, że są w jakiś sposób winni sytuacji, w jakiej się znaleźli. Obaj mieli do siebie pretensje za zranienie tego drugiego. Mniejsze lub większe.
To sprawiło, że w połączeniu z kolejnymi dniami bez Andrew, odejście od Jamesa nie wydawało się już takie oczywiste. Nauczyli się żyć razem, ostatnio naprawdę dobrze się rozumieli. Może wciąż mogli być razem w tym dziwnym czymś między związkiem i przyjaźnią, czego tak właściwie żaden z nich nie potrafił określić? Przynajmniej na jakiś czas nie brzmiało to jak złe rozwiązanie. Samotność w tym okrutnym i bezwględnym świecie nie była czymś, czego którykolwiek z nich by oczekiwał.
Elliott naprawdę próbował odnaleźć Andrew, ale kończyły mu się pomysły. David obdzwonił wszystkich możliwych znajomych, ale niczego się nie dowiedział. Z Mattachine Society również nikt nie potrafił pomóc – Andrew (zgodnie z przewidywaniami Elliotta) przestał przychodzić na spotkania i co prawda kontaktował się telefonicznie z Tonym, ale nie mówił mu kompletnie niczego o swoim życiu prywatnym. Elliott wiedział więc tylko tyle, że Andrew żyje i prawdopodobnie mieszka z rodzicami, ale nie miał pojęcia, gdzie dokładnie mieszka, a Nowy Jork był zbyt dużym miastem, aby zaczął pytać mieszkańców każdej ulicy, każdego bloku – zajęłoby mu to lata.
W obecnej sytuacji istniały tylko dwie opcje, które sprawiłyby, że znowu spotkałby Andrew – albo to, że Andrew zmieniłby zdanie jednak by do niego przyszedł, albo kompletny przypadek. W to pierwsze Elliott z każdym kolejnym dniem wierzył coraz mniej. Gdyby Andrew miał jeszcze zamiar z nim porozmawiać, zrobiłby to najdalej po kilku dniach. Tymczasem od ich ostatniego spotkania minął już prawie miesiąc. Elliott nie potrafił przeboleć tego, jak wyglądało ich pożegnanie. Nie był pewien czy kiedykolwiek wybaczy sobie to, jak się wtedy zachował.
Jednym z powodów, dla których znowu lepiej dogadywali się z Jamesem, mimo tego, że razem pracowali i mieszkali, był nie tylko wzajemny wzrost szacunku, ale też to, że Elliott ułatwiał im obu kwestię przestrzeni. Po kilku dniach od odejścia Andrew uznał, że musi znaleźć sposób na odcięcie się od tego, co czuł. Tym czymś zawsze wcześniej była sztuka. Elliott wciąż nie zamierzał wracać na scenę, ale to nie przeszkodziło mu w chodzeniu do sklepu muzycznego i braniu tam nieformalnych lekcji gry na gitarze.
Początkowo to miała być tylko gra, dla uspokojenia głowy, jednak przełom nadszedł czternastego lutego. Co prawda ani w domu, ani w pracy ten dzień nigdy nie był specjalnie obchodzony, ale sama świadomość istnienia Walentynek i tego, że nawet tego dnia nie może spotkać Andrew, po prostu go dobijała.
Po dwóch godzinach pracy zwolnił się u Evana na resztę nocy i wrócił do pustego mieszkania.
Położył się na podłodze, jakby to miało mu jakkolwiek pomóc.
Fakt, że James wciąż był w pracy naprawdę pomagał. Nie miałby ochoty z nim teraz rozmawiać. To był dla niego zdecydowanie jeden z najgorszych dni od dawna. Chciał być sam. Nawet jeśli jego myśli i poczucie winy go przygniatały.
Po blisko godzinie podniósł się z podłogi, wziął gitarę i usiadł na podłodze, opierając się na kanapę. Liczył, że to zagłuszy mu myśli – granie czegokolwiek. Wolał to niż kolejne upicie się – to ostatnio zdarzało mu się wystarczająco zbyt często. Doszło do tego, że tydzień temu James wylał do zlewu cały alkohol, jaki mieli w mieszkaniu, aby Elliott wziął się w garść. Skłamałby mówiąc, że nic to nie dało.
Z tego pozornie przypadkowego grania nagle narodziła się prosta, bo złożona z ledwie trzech nut, ale przy tym niesamowicie smutna melodia, która przybiła go bardziej niż by chciał. To z kolei sprawiło, że zaczął wylewać z siebie wszystkie emocje, które czuł od kilku tygodni. Ten smutek, to rozgoryczenie, to zjadające go poczucie winy.
Wiersze i tego typu sprawy zawsze były działką Jamesa, nie jego, ale pierwszy raz czuł, że musi przelać te myśli na papier, aby jakkolwiek się od nich uwolnić. Te myśli bardzo szybko przekształciły się w emocjonalną piosenkę. Piosenkę, w której Elliott dostrzegł swoją szansę.
Szansę, którą zaczął realizować już następnego dnia.
Z samego rana poszedł z gitarą na Times Square i zaczął ją tam grać. Andrew nierzadko tamtędy przechodził. Elliott zamierzał więc grać swoją piosenkę po kilka razy dziennie w godzinach, w jakich Andrew najczęściej pojawiał się w tym miejscu i liczył na to, że któregoś dnia Andrew go usłyszy.
Gdy grał piosenkę ledwie drugi raz, w porze lunchu, podszedł do niego jakiś mężczyzna i intensywnie mu się przyglądał. Elliott dostrzegł go, ale starał się go ignorować. Może był kolejnym, który był zaskoczony faktem, że Elliott jako jedyny z ulicznych muzyków grających w tym miejscu nie zbiera pieniędzy?
— Zapraszam ze mną — odezwał się mężczyzna, gdy piosenka dobiegła końca.
Elliott spojrzał na niego nieco przestraszony i przyjrzał mu się uważnie analizując, czy może mieć do czynienia z policjantem. Szybko tę myśl odrzucił.
Mężczyzna nie należał do najmłodszych – miał już częściowo siwe włosy, ale był widocznie zadbany. Nie należał do biednych.
— Nie jestem zainteresowany — odparł Elliott, nie mogąc wyczytać jego intencji. Nie miał zaufania do obcych, nie po tym wszystkim co przeszedł przez ostatnie lata.
— To nie była prośba — odpowiedział, dając mu do zrozumienia, że nie przyjmuje odmowy.
Elliott uznał, że nawet jeśli ma do czynienia z psychopatą, to może po prostu sobie na to zasłużył. Brał też pod uwagę, że to jakiś znajomy Andrew i po cichu naprawdę na to liczył.
Mężczyzna zabrał go do najbliższej kawiarni. Usiedli przy stoliku. Wyglądało na to, że jest tu znanym i stałym bywalcem. Sporo osób witało go po imieniu – John.
Przez dłuższą chwilę jego jedynymi słowami względem chłopaka było pytanie o jego imię i deklaracja, że zapłaci za jego zamówienie, nim przywołał kelnera.
Elliott obserwował go, próbował wyczytać cokolwiek, ale wciąż nie miał pojęcia, co tak właściwie się działo i kim był ten mężczyzna. Dla bezpieczeństwa zamówił jedynie wodę.
— Pewnie zastanawiasz się, o co w tym wszystkim chodzi — zaczął wreszcie mężczyzna.
— Chętnie się dowiem — odparł Elliott, bo naprawdę chciałby wiedzieć.
Mężczyzna wyjął ze swojej marynarki wizytówkę i podał ją chłopakowi.
John Cusick – to nazwisko widniało na tym małym kawałku papieru. Razem z nazwą Malarkey Records, która nie mówiła Elliottowi kompletnie niczego.
— Masz coś w sobie, szukam takich jak ty...
— Nie jestem zainteresowany — przerwał mu szybko.
John spojrzał na niego widocznie zdezorientowany tą odmową.
— Chłopcze, oferuję ci szansę na karierę...
— Nie jestem zainteresowany — powtórzył.
Nie kłamał – nie chciał być muzykiem. Może kiedyś, dawno temu, brał to pod uwagę, ale potem jego głównym marzeniem stał się Broadway. Potem to marzenie umarło. Wiedział, że miał dobry glos, wiedział, że śpiewał dobrze – przecież przez pół życia brał profesjonalne lekcje. Rzecz w tym, że nie wyobrażał sobie życia, jakie właśnie oferował mu John Cusick. Już nie.
Mężczyzna wyprostował się i przez dłuższą chwilę patrzył mu się w oczy. Ewidentnie próbował go rozgryźć. Bo kto w dzisiejszych czasach nie myślał o sławie? Wielu innych dałoby się pokroić za taką propozycję.
— Sam napisałeś piosenkę, którą tam śpiewałeś?
— Co za różnica?
— „Jeśli kiedykolwiek to usłyszysz, chciałbym, żebyś wiedział, że przepraszam za każdy swój błąd. Za wszystko co powiedziałem i zrobiłem, a doprowadziło nas donikąd"* – zacytował John. — Ewidentnie chcesz, żeby ktoś to usłyszał. Nie wiem kim jest ta dziewczyna...
— Nie chcę być piosenkarzem.
— Elliott, posłuchaj mnie — powiedział poważnie. — To dobra piosenka. Obaj możemy na niej zarobić...
Elliott pokręcił głową. Nie chciał tego słuchać. Nie chciał by jego złamane serce i uczucia względem Andrew zamieniły się w źródło jego dochodów. To byłoby tak, jakby sprzedał swoje emocje. Nie uważał, aby to było dobre.
— Nie chcę na tym zarobić.
— Dobrze. Więc ja na tym zarobię i sprawię, żeby dziewczyna do której kierujesz te słowa na pewno je usłyszała.
Elliotta irytowało, że pan Cusick już drugi raz użył określenia „dziewczyna", ale doskonale zdawał sobie sprawę, że wyprowadzenie go z błędu byłoby zbyt ryzykowne.
— Niby jak?
— Chłopcze, tą piosenkę usłyszą ludzie w każdym lokalu w tym mieście. I nie tylko. Wszyscy ją usłyszą.
To była kusząca oferta. Wyszedł z tą piosenką na ulicę, bo chciał, aby Andrew go usłyszał. Nie sądził, że to mogłoby się potoczyć w ten sposób, ale jeśli tylko nie była to próba oszustwa, właśnie dostał bardzo realną szansę na to, aby Andrew go usłyszał. Czuł, że ta piosenka była obecnie jego jedyną szansą na to, aby jego uczucia być może do niego dotarły, żeby Andrew rozważył danie mu tej ostatniej szansy.
Jeśli odmówi Cusickowi, pozostanie mu liczenie na to, że będzie grał tę piosenkę akurat w momencie, w którym Andrew się tu pojawi (jeśli w ogóle się tu pojawi) i na to, że w ogóle zwróci na niego uwagę. Alternatywnie wciąż mógł też liczyć na to, że wpadną na siebie na ulicy, ale wcześniej zdarzało im się to często, a teraz, gdy Elliott wręcz się o to modlił, jakoś się im nie przytrafiało. Jeśli ta piosenka pojawiłaby się w rozgłośniach radiowych, jego szanse wielokrotnie by wzrosły. Przecież Andrew na pewno rozpoznałby jego głos.
Taka szansa mogła się już więcej nie powtórzyć. A obecnie musiał się chwytać każdej możliwej sposobności, jeśli w ogóle chciał mieć okazję do tego, aby Andrew chociaż spróbował go wysłuchać. Dlatego nie mógł pozwolić na to, aby ta szansa wymknęła mu się tuż sprzed nosa.
— Dobrze, w takim razie zamieniam się w słuch.
A/N
*- forma męska, bo w języku angielskim (a zakładamy, że w tym języku jest piosenka skoro akcja dzieje się w USA) nie ma potrzeby nakierowania na płeć przy "you", a tak jest bardziej zrozumiałe fabularnie
Nazwa wytwórni z rozdziału (podobnie jak imię i nazwisko John Cusick) jest wymyślona.
I tak... nie udało się do końca moich ferii, ale zbliżamy się do końca naprawdę wielkimi krokami.
P.S. Nad piosenką jeszcze pracuję. Jeśli się uda to dam Wam więcej niż te dwa wersy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro