Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11. Azyl

— Żyje, ale jest bardzo słaby — wyjaśniła kobieta, którą Kingsley przedstawił mi jako Mary Lupin. Mama profesora Lupina. Jim, starszy czarodziej, który opiekował się Minerwą McGonagall był jego ojcem, emerytowanym magomedykiem.*

Stałam w drzwiach pokoju, który tymczasowo robił za szpital. Na łóżku leżała opiekunka Gryffindoru, która po teleportacji długo dochodziła do siebie. Jej słaby stan spowodował rozszczepienie na brzuchu, które udało się uleczyć. Jednak mimo tego jej kondycja się nie poprawiała i od kilku godzin leżała nieprzytomna, a jedynie jej równomiernie poruszająca się klatka piersiowa sugerowała, że żyje.

Snape natomiast... Spojrzałam na mężczyznę, który został ułożony na rozkładanym fotelu pod oknem. W półmroku pomieszczenia udało mi się dostrzec grymas, pojawiający się na jego twarzy. Budził się co jakiś czas, majacząc pod nosem. Nie powiedział ani jednego wyraźnego słowa. Pani Lupin zaaplikowała mu antidotum, które miałam w torebce, jednak mimo tego nie odzyskał świadomości.

Poczułam na ramionach czyjąś dłoń i odwróciłam się.

— Musisz odpocząć — powiedział łagodnie Remus, marszcząc brwi. Na jego twarzy pojawiło się kilka nowych zmarszczek, a w oczach wciąż czaił się smutek, całkowicie zrozumiały w tych okolicznościach. Mimo to starał się zachować trzeźwość umysłu i pomóc.

— Nic mi nie jest — burknęłam, kręcąc głową. Próbowałam poskładać wszystkie wspomnienia w jedną całość, uzupełniając luki przebłyskami, które powoli sobie przypominałam. Miałam jedynie stłuczone żebra. Jedynie. Oni byli nieprzytomni, ledwo żywi.

Wyszłam na korytarz i usiadłam na kanapie w niewielkim, skromnym salonie, gdzie Fleur opatrywała rany Kingsleya.

— Co z nimi? — spytał Seamus, przypatrując mi się uważnie. Spojrzałam na niego, przyglądając się szpecącej ranie pod łukiem brwiowym. Wiadomość, że żyje i jego widok naprawdę mnie ucieszyły, bo mimo, że nigdy nie byliśmy blisko, traktowałam go jak przyjaciela.

— Żyją — powiedziała Hannah, która pojawiła się w salonie zaraz za mną. Usiadła obok, ściskając moją dłoń, która drżała lekko. — Wszystko będzie dobrze.

— Najważniejsze, że udało wam się uciec. Skąd oni w ogóle wiedzieli, że tam będziecie? — spytał Remus, opierając się o gzyms kominka usytuowanego naprzeciw kanapy.

— Rookwood nas wydał — mruknął posępnie Kingsley.

— Nie wydał — zaoponowałam gwałtownie, zwracając na siebie uwagę reszty. — Chciał nam pomóc.

— I sprowadził na nas śmierciożerców — warknął czarnoskóry czarodziej, sycząc, kiedy Fleur przemywała mu ranę na czole.

— Kłótnia w niczym nie pomoże — przerwała ostro pani Lupin, która krzątała się w otwartej na salon małej kuchni. Cały dom był skromny, ale przytulnie urządzony. Składał się z salonu i kuchni, które stanowiły jedno pomieszczenie rozdzielone pół—ścianką, sypialni gościnnej na parterze — naszego tymczasowego szpitala — dwóch sypialni i łazienki na pierwszym piętrze oraz poddasza. Z tego co zdążyłam się dowiedzieć, zostało ono zaadoptowane tak, aby resztka Zakonu mogła znaleźć w nim schronienie. Resztka składająca się z kilkunastu osób, z czego kilka wciąż przebywało w Hogwarcie. — Hermiono, mogę się tak do ciebie zwracać?

Kobieta uśmiechnęła się do mnie, ale ja nie miałam siły jej odpowiedzieć. Wpatrywałam się tępo w otoczenie, słuchając rozmów ludzi. Sama nie miałam już na nic siły.

— Zjedz coś — dodała, uśmiechając się przyjaźnie. — Jesteś pewnie wykończona.

— Dziękuję, ja... — Spuściłam wzrok na swoje dłonie, które wciąż obejmowała siedząca obok Hannah. — Nie jestem głodna.

— Nonsens — zaprotestowała Mary. — Musisz zjeść i odpocząć, za wami ciężki dzień.

Spojrzałam na Hannę, która uśmiechnęła się do mnie cierpko. Nie spodziewałam się jej tu. Ani jej ani Erniego, który siedział na strychu. Na wojnie dostał dość porządnie w nogę, która do tej pory nie była w pełni sprawna, ale dzięki umiejętnościom Hanny dochodził do siebie. Co tylko dodało mi otuchy i udowodniło, że wojna rzeczywiście wyciąga z ludzi to, co najlepsze.

Po solidnym posiłku, składającym się z gorącej, domowej zupy przeprosiłam towarzystwo, tłumacząc, że chcę odpocząć. Było to kłamstwem, ale tego akurat nie musieli wiedzieć. Skierowałam się korytarzem w stronę pokoju, gdzie znajdowali się nauczyciele.

— Hermiono — zatrzymał mnie Remus, który również opuścił salon. Odwróciłam się w jego stronę, widząc po twarzy, że bije się z myślami. — Możemy porozmawiać?

Skinęłam głową, zerkając jedynie na drzwi sypialni. Wyszłam za mężczyzną do ogrodu, na widok którego musiałam się uśmiechnąć. Był piękny — kolorowe kwiaty tworzyły zgrabne, wypielęgnowane rabatki, a krzewy, które posadzono w równych odstępach tworzyły ścieżkę, którą Remus zaczął wolno iść.

— Więc istnieje ósmy horkruks — zaczął, najwyraźniej licząc, że dowie się czegoś więcej. Przytaknęłam słabo, przełykając ślinę. — Jak to możliwe?

— Z tego co wiem, Dumbledore dowiedział się o tym za późno. Nasze... nasze źródło zostawiło taką informacje — odparłam słabym głosem. Czułam, że mówienie i poruszanie się sprawia mi zbyt wiele bólu.

— Źródło? — spytał Remus, marszcząc brwi. Poczułam ból w brzuchu, przez który musiałam zatrzymać się i zgiąć w pół. Lupin wskazał mi betonową ławkę i pomógł mi na niej usiąść.

— To nic — mruknęłam lakonicznie. — Przyjaciel profesora Snape'a śledził nas, na jego polecenie.

Wilkołak uniósł zaskoczony brwi, przysłuchując się mojej opowieści. Streściłam mu najlepiej jak umiałam to, co działo się po ucieczce w Hogwartu i opowiedziałam, kim był Ray Svenson. Chciałam, żeby mi uwierzył. Nie miałam siły bawić się w podchody jak z Kingsleyem, nie czułam się na siłach, aby stawać jeszcze raz w obronie prawdy, którą tamten zakwestionował.

— Trzeba obmyślić jakiś plan. Póki Minerwa i Severus są nieprzytomni będziemy musieli przeanalizować ten dziennik, możliwe, że tak jak mówisz, coś wam umknęło. Hermiono. — Jego głos przywołał mnie na ziemię. Przez chwilę wpatrywałam się w jego twarz widząc tego chłopca ze wspomnień profesora Snape'a. Przypomniałam sobie o ich wspólnej nienawiści. — Nie zadręczaj się.

— Ja nie... — zaczęłam, ale zamilkłam, uśmiechając się kwaśno pod nosem. Remus jak zwykle był w stanie bezbłędnie mnie rozgryźć. Nie był tym, za kogo miał go Snape. W młodości popełnia się mnóstwo błędów, a każdym zachowaniem Remus udowadniał, że ludzie mogą się zmienić na lepsze. — To wszystko moja wina. Gdybym nie wyciągnęła wtedy różdżki...

— Możliwe, że Minerwa skończyłaby o wiele gorzej. Wiesz, jak bezwzględni są śmierciożercy — przerwał mi Remus. Przytaknęłam słabo, przypominając sobie spotkanie z nimi w sklepie, kiedy porwali niewinną ekspedientkę.

— Mogłam być mądrzejsza — wyszeptałam, spuszczając głowę. — Mogłam teleportować się wcześniej.

— Nie — stwierdził Lupin kwaśnym tonem. — Za dobrze cię znam. — Spojrzałam na niego pytająco, na co on roześmiał się cicho. — Taka już twoja natura. Walczysz do samego końca.

Prychnęłam pod nosem.

— To chyba najgorszy tekst na pocieszenie, jaki słyszałam.

Remus dotknął lekko mojego przedramienia. Miał ciepłe, duże dłonie, poorane bliznami ale przywodzące na myśl dobro i bezpieczeństwo. Spojrzałam na niego z nadzieją, że może naprawdę nie wszystko jest stracone i w końcu uda nam się wyjść na prostą. Zerknęłam przelotnie na dom, myśląc o nieprzytomnych nauczycielach i o tym jaka była szansa, że całe zajście w barze mogło potoczyć się inaczej. Wiedziałam, że takie myślenie w niczym nie pomoże, ale nie mogłam tego w żaden sposób przerwać.

— Nie zadręczaj się. Zrobiłaś co mogłaś i szczerze powiedziawszy jestem zdumiony, że jesteś dla siebie taka ostra. Popatrz — wskazał głową dom — gdzie zaszłaś.

— Gdybym się powstrzymała... To wszystko byłoby inaczej.

— Hermiono — przerwał mi ponownie Remus, tym razem nieco ostrzej. — Nie ma żadnego "gdyby". Zrobiłaś coś niesamowicie odważnego. Powinnaś być dumna.

— Więc dlaczego czuję się tak podle? — jęknęłam, czując, że łzy napływają mi do oczu. — Dlaczego, skoro wszystko jest tak dobrze, to nie ma z nami Harry'ego? Ani Rona? — Remus zacisnął wargi w linię, a ja poczułam, że rośnie we mnie niemoc. — Dlaczego powinnam być z siebie dumna, skoro wszyscy moi przyjaciele nie żyją, a ja znów kończę z kilkoma siniakami?

— Nie mogłaś ich uratować — powiedział Remus cicho. — Uratowałaś wystarczająco wiele osób.

— Nie uratowałam nikogo. To ja zawsze wymagałam ratunku. Ja zawsze wychodziłam bez najmniejszego szwanku podczas kiedy inni... tracili zdrowie, a nawet życie.

Na moment zapadła między nami cisza. Nieuniknionym było, że po dotarciu tutaj będę zmuszona opowiedzieć, co działo się z nami po bitwie. Nie było to tak łatwe, jak sądziłam. Wspomnienia z tunelu znów spowodowały ból i łzy, na nowo rozdrapując jeszcze niezagojone rany. Ale oni zrozumieli. Dali mi czas na zaaklimatyzowanie się i dali mi ciepło, którego już dawno nie czułam. Dali mi azyl. Nam.

— Przepraszam — szepnęłam cicho, czując wyrzuty sumienia. On przecież stracił żonę. Kim byłam, żeby mówić o stratach? — Znów się nad sobą użalam.

— Wiesz, czasem takie zachowanie nie świadczy o słabości — odparł Remus, patrząc na krzak róż posadzony naprzeciw nas.

— Profesor Snape twierdzi inaczej — przyznałam z cichym śmiechem. Twarz mężczyzny zwróciła się w moją stronę, a jego brwi ściągnęły się ku sobie. — Gdyby nie on, pewnie już dawno bym się posypała.

— Za to też cię podziwiam — mruknął rozbawiony Remus. — Nie wszyscy byliby w stanie wytrzymać z nim tyle czasu.

— Z perspektywy czasu wcale nie było tak źle — powiedziałam, uśmiechając się pod nosem. — Remusie...

Mężczyzna spojrzał na mnie uważnie. Po głowie kołatało mi się pytanie, którego bałam się zadać. Być może bałam się odpowiedzi.

— Gdzie jest twój syn?

— U rodziców Dory — wyjaśnił Remus, posyłając mi ciepły uśmiech pomieszany z goryczą. — Bezpieczny, zresztą... Wszyscy byśmy się tu nie pomieścili.

— Remusie, tak bardzo mi przykro — powiedziałam, ściskając jego dłoń. Mężczyzna wykrzywił usta w grymasie i skinął głową, zapewne nie pierwszy raz słysząc tak banalny tekst. — Jak... jak to jest? — spytałam czując, że dłużej nie jestem w stanie powstrzymywać łez. — Jak to jest kochać kogoś... wbrew wszystkiemu?

Remus uchylił usta, zaskoczony moim pytaniem. Spojrzał ukradkiem na dom i najwyraźniej zrozumiał więcej, niż wyjawiłam. Zagryzłam wargi i przyłożyłam dłoń do ust, hamując szloch. Poczułam jego rękę, oplatającą się wokół moich ramion i wiedziona potrzebą zrozumienia wtuliłam się w niego, dając upust swoim emocjom.

— Jeśli... Jeśli on się nie obudzi... — zaczęłam, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Nie byłam dobra w okazywaniu uczuć, zawsze zazdrościłam przyjaciołom tej umiejętności. Teraz nawet w stanie silnego wzburzenia nie byłam w stanie przyznać co tak właściwie czuję. Nie miałam odwagi nawet pomyśleć o tym co będzie, jeśli on umrze.

— Obudzi się, Hermiono — pocieszył mnie Remus. Jego ramiona zacisnęły się mocniej, niwelując drgawki, które zaczęły przejmować kontrolę nad moim ciałem. Siedzieliśmy tak długą chwilę, dopóki całkowicie się nie uspokoiłam. Myśli powoli zbaczały na inny tor, zdecydowanie pozytywniejszy.

Późną nocą, kiedy wszyscy położyli się już do spania, a jedynie pan Lupin kręcił się po ogrodzie, zaglądnęłam do pokoju, gdzie wciąż nieprzytomna profesor McGonagall leżała na łóżku. Spojrzałam na nią czując, że serce ściska mi się z żalu. Podeszłam do rozkładanego fotela, na którym spał Snape i usiadłam na ziemi, niepewnie dotykając jego nieruchomej dłoni.

— Przepraszam — wyszeptałam. — Znów pana nie posłuchałam.

Nie wiem, na co liczyłam. Że się ocknie? Jak w bajkach obudzi się, bo przyszłam i zaczęłam do niego mówić? Spuściłam głowę i przejechałam kciukiem po wierzchu dłoni, która była tak przerażająco zimna, że poczułam ciarki.

— Nie może pan teraz umrzeć. Nie pozwalam panu. Obiecał pan, że wszystko będzie dobrze...

Zamknęłam oczy, kładąc głowę na jego ramieniu, które poruszało się lekko. Czułam złość na samą siebie, że nie byłam w stanie nic zrobić, a przez swoją głupotę doprowadziłam do takiej sytuacji.

— Obiecałam panu, że będę pana chronić... — jęknęłam. — Obiecałam, a zamiast tego... — Skrzywiłam się, ocierając twarz z łez. — Proszę. Niech się pan obudzi, nawrzeszczy na mnie... Cokolwiek.

Wpatrywałam się w jego lekko wykrzywioną twarz, oświetlaną jedynie przez tarczę księżyca, którego światło wpadało przez okno. Nie poruszył się, za to wykrzywił usta w grymasie, jakby cierpiał mimo snu.

— Cokolwiek... — poprosiłam niemal bezgłośnie, opierając głowę na jego torsie. Zmęczona i zapłakana zasnęłam, a kiedy się obudziłam, usłyszałam, że ktoś krząta się po pokoju. Odwróciłam się, przecierając zaspane oczy.

— Na poddaszu jest wolne łóżko — przywitała mnie Mary, poprawiając pościel na łóżku McGonagall. Dopiero w świetle dnia mogłam zauważyć, że w rzeczywistości jest starsza, niż sądziłam. Miała okrągłe, głęboko osadzone oczy, których kolor przywodził na myśl sprany, niebieski materiał. Szare obwódki dodawały im głębi, a zmarszczki wokół uroku. Jasne, miejscami siwe włosy, spięte miała niechlujne na karku. — Prześpij się porządnie, Hermiono.

— Naprawdę nie trzeba — wymamrotałam, jednocześnie ziewając i podnosząc się z ziemi. — Chociaż... Chętnie skorzystałabym z łazienki.

Na moje słowa kobieta rozpromieniła się i zaciskając mocniej beżowy sweter, poprowadziła mnie do małego pomieszczenia na końcu korytarza. Podziękowałam i obmyłam się pobieżnie, czując ból w żebrach przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Zaciekawiona podciągnęłam koszulkę, zerkając w taflę dużego, prostokątnego lustra. Ukazało mi bruzdy, które wyraźnie znaczyły linię pod piersiami.

Jęknęłam, opuszczając bluzkę i wyszłam z łazienki. Usłyszałam przyciszone głosy z salonu i skierowałam się w tamtą stronę, uśmiechając się do Seamusa, który minął mnie w drzwiach.

— Cześć — zaczął z wesołym uśmiechem. — Lepiej się czujesz?

— Zdecydowanie — mruknęłam, rozcierając skrzywiony kark. — Seamus?

— Mhm? — mruknął chłopak, który skierował się w stronę schodów na poddasze.

— Kto jeszcze... poza tobą, Hanną i Erniem... — Finnigan najwyraźniej zauważył moje zmieszanie, bo uśmiechnął się kwaśno.

— Kilkoro uczniów z młodszych klas — odparł. — Rozjechali się do domów, Jim i Remus osobiście ich eskortowali. No i Dean, on jest u dziadków.

Odetchnęłam z ulgą, kiwając głową w podziękowaniu.

— Jak się w ogóle trzymasz? — spytałam, podchodząc bliżej chłopaka. Zacisnął wymownie wargi, wzruszając ramionami.

— Jakoś. Wszyscy jakoś się trzymamy.

Skinęłam głową i odwróciłam się, wchodząc do salonu. Przywitało mnie zebranie — Remus, Kingsley, pan Lupin i Bill pochylali się nad dziennikiem Raya i zeszytem z naszymi notatkami. Żywo dyskutowali o jego zawartości i o możliwościach, jakie mieliśmy.

— To może być wszystko... — powiedział sceptycznie czarnoskóry minister, opierając się wygodniej na fotelu. — Hermiono, do jakich wniosków doszliście, studiując ten dziennik?

Przysiadłam na kanapie obok ojca Remusa, który marszczył siwe brwi i spoglądał na notatki. Był starszy niż jego żona i przypominał nieco mojego dziadka, którego znałam jedynie ze zdjęć. Miał podobne do Remusa oczy i usta, ale to nos był tym, co typowo przekazał swojemu dziecku. Lupin zdecydowanie bardziej przypominał swojego ojca niż matkę.

— Cóż... — zaczęłam, marszcząc brwi i próbując poskładać myśli w jedno. — Jestem pewna tylko tego, że ten horkruks został stworzony najpóźniej. Sami—Wiecie—Kto bardzo się spieszył, był już prawie pewien, że ja, Harry i Ron tropimy pozostałe.

— Więc to coś, co musiał mieć przy sobie — mruknął Remus, ale ja pokręciłam głową.

— Niekoniecznie. Glizdogon, jego najwierniejszy sługa, podobno dość często znikał z rozkazu swojego pana, dokładnie w tym momencie, kiedy miał powstać horkruks.

— Więc sugerujesz, że miał z tym coś wspólnego? — spytał Jim, zerkając na mnie pytająco, ale ja nie mogłam oderwać wzroku do twarzy Remusa. Wspomnienie jego przyjaciela bolało go tak samo, jak mnie każda myśl o Harrym, mimo, że minęło już tyle lat.

— Nie wiem — odparłam. — Ale wiem, że to coś, co Sami—Wiecie—Kto cenił ponad wszystko inne. Nie stworzyłby horkruksa nawet, gdyby był tylko w takiej potrzebie. Musiał mieć coś, co było bliskie jego sercu. — Skrzywiłam się, myśląc jedynie o tym, że ktoś taki jak Voldemort pewnie i tak nie posiada serca. — Harry wyjaśnił mi to tak, że dla niego te przedmioty miały niepodważalną wartość. Puchar, medalion, diadem to była spuścizna założycieli, a pierścień należał do jego przodka... Co jeszcze mogłoby mieć tak ogromną wartość dla czarodzieja?

Spojrzałam na stół, sama zastanawiając się na swoimi słowami i wtedy jedna myśl jak pasożyt uczepiła się mojego mózgu. Nie... To nie mogło być to.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro