XXIV. „Stał się jednością z żywiołem"
Chociaż ciałem siedziałam w gabinecie dowódcy akademickiej straży, mój duch znajdował się zupełnie gdzie indziej. Nie pojmowałam jeszcze w pełni, co się stało. Mój wzrok wędrował od szafki, do biurka, do drzwi, a potem znów na mężczyznę siedzącego przede mną. Jego usta otwierały się, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. A może rzeczywiście coś mówił, ale to potworne piszczenie w uszach nie pozwoliło mi go usłyszeć.
Skuliłam się, oparłam łokcie na udach i schowałam twarz w dłonie. Gdy tylko zasłoniłam oczy, natychmiast mignęło mi przed nimi wspomnienie zakrwawionego, zmasakrowanego ciała mężczyzny. Wlepiłam wzrok w podłogę. Dzwonienie w uszach wzmogło się, a wraz z nim mdłości.
— ... w tym ogrodzie? — Udało mi się usłyszeć.
Zamrugałam kilka razy, powoli, uniosłam spojrzenie na dowódcę straży. Jego surowo zmarszczone brwi i gwałtowne gesty dłońmi sugerowały, że był zniecierpliwiony, zdenerwowany lub jedno i drugie. Usta wciąż poruszały mu się, choć nic nie mówił.
— Iris! — Wampir trzasnął pięścią w biurko. — Odpowiedz mi, do cholery!
Podskoczyłam na krześle, dzwonienie chwilowo ustało. Zamrugałam kilka razy szybko. Obraz przed oczami rozmazał mi się, a potem aż nienaturalnie wyostrzył. Znów byłam w gabinecie dowódcy, duchem i ciałem. Zorientowałam się, że to powinno być przesłuchanie, a ja nie powiedziałam jeszcze nic.
— Co robiłaś w tym ogrodzie? — zapytał mężczyzna, gdy dostrzegł, że odzyskał moją uwagę. — To część Akademii, która jest niedostępna dla adeptów.
— Sybil mnie tam zaprowadziła — wyjaśniłam.
— Sybil to...?
— Sybil Mara, moja współlokatorka. — Podejrzewałam, że w obliczu tego, co się stało, nikt nie będzie się przejmował naszym durnym występkiem, nie widziałam sensu kłamać. — Chciałyśmy zobaczyć Wierzbę Życia. Kwitnie o tej porze roku. Jest przepiękna.
Próbowałam przywołać w pamięci te magiczne liany i owoce, dające takie przecudowne fioletowe światło, ale gdy tylko przymykałam oczy, aby sobie coś wyobrazić, wszystkie wspomnienia były zniekształcone, zakrwawione, prowadziły do tej jednej ścieżki...
— Jak się tam dostałyście? — padło z ust strażnika kolejne pytanie.
— Dowiedziałyśmy się, że można tam przejść z budynku, w którym mamy aktualnie pokój.
Przypomniałam sobie ekscytację, którą wtedy czułyśmy. To było zaledwie kilkadziesiąt minut temu. Czemu wydaje mi się, że minęły lata od tamtej chwili?
— Co się wydarzyło po drodze do Wierzby?
— Nic. Zupełnie nic.
— Nikogo nie widziałyście? Nic nie słyszałyście? — upewniał się.
— Nie.
Chociaż wytężałam pamięć, nic, o czym powinnam była wspomnieć, nie wpadało mi do głowy. Byłyśmy z Sybil bardzo ostrożne. Nasłuchiwałyśmy i wyglądałyśmy wszystkiego i wszystkich. Gdyby ktoś za nami... to robił, zauważyłybyśmy to.
— Jaką drogą wracałyście? Tą samą, którą szłyście tam?
— Nie wiem. To Sybil prowadziła. Ja... zamyśliłam się. Nie mam pojęcia, ile w ogóle szłyśmy tam lub z powrotem. Przez część drogi miałam też zasłonięte oczy.
— Dlaczego?
— To miała być niespodzianka. — Poczułam ciarki przebiegające mi wzdłuż kręgosłupa, gdy zorientowałam się, jak dwuznacznie to zabrzmiało. — Wierzba Życia miała być niespodzianką dla mnie.
— Kiedy znalazłyście ciało?
— Gdy już wracałyśmy.
— W jakim ciało było stanie?
Zawartość żołądka znów podleciała mi do gardła. Musiałam skulić się, wlepić wzrok w podłogę, znieść kolejne piszczenie w uszach. Wplątałam palce we włosy, pociągnęłam je mocno, ból mnie uziemił.
— Iris, muszę wiedzieć, czy nie ruszałyście ciała, czy czegoś nie przeoczyliśmy, czy coś zmieniło się do przyjścia strażników. W jakim ciało było stanie?
Zagryzłam wargę i poczułam łzy napływające mi do oczu. Nie chciałam, tak strasznie nie chciałam do tego wracać myślami. Gdy tylko przypomniałam sobie tę kałużę krwi, muskularne ramiona całe podrapane, sprawiające wrażenie takich znajomych... Zakryłam usta dłońmi. Moje palce nigdy nie były tak zimne.
Drzwi do gabinetu otworzyły się z impetem. Klamka uderzyła w ścianę tak mocno, że jakaś ramka spadła z niej na ziemię. Podskoczyłam na równe nogi, dowódca straży zrobił zresztą to samo.
— Co to ma znaczyć?! — zagrzmiał ktoś potężnym głosem.
Dobrze znałam właściciela tego głosu, a jego przyjście potraktowałam jak zbawienie. Aaron. Przeszłam kilka kroków w stronę doradcy, jak małe dziecko schowałam się za jego plecami. Wampir położył mi dłoń na ramieniu i spojrzał w moje oczy. Skinął głową i nie protestował przed służeniem za tarczę.
— Iris Bud nie może być przesłuchiwana przez kogokolwiek bez obecności prawnika wyznaczonego przez Zamek Królewski — kontynuował doradca równie rozgniewanym głosem. — Jest to napisane w jej aktach, czarno na białym, jaśniej się nie da. Więc pytam. Co to ma znaczyć?
— Proszę mi wybaczyć, panie. Sprawa wydawała się na tyle pilna, że postanowiliśmy działać bezzwłocznie — odpowiedział dowódca, choć dało się usłyszeć, że odrobina pewności siebie zniknęła z jego głosu.
— I w swojej kompetencji postanowiliście marnować czas, przesłuchując dwie ludzkie dziewczyny? — Ton Aarona nie łagodniał, a wręcz robił się jeszcze bardziej zdenerwowany.
Nigdy nie słyszałam go takiego, nie podejrzewałam, że potrafił tak mówić.
— Sądzicie, że to ona lub jej współlokatorka urwały głowę i wyrwały serce Michaela Towersa?
A więc to naprawdę był on... Zacisnęłam palce na marynarce Aarona, opierając twarz o jego plecy. Sylwetka mężczyzny, który leżał na ziemi, wydawała się znajoma. Ta ciemna, niemal całkiem czarna skóra, muskularne ramiona. Ale gdy to wszystko było pokryte krwią, leżało bezwiednie, jakby ktoś wypuścił powietrze z balonika, a do tego... nie miało głowy... Chciałam sobie wmówić, że to nie trener, ale skoro Aaron to potwierdził, nie było mowy o pomyłce.
Piszczenie w uszach powróciło, a łzy popłynęły mi strumieniami po policzkach. Mężczyźni coś jeszcze mówili, chyba, Aaron poruszał się niespokojnie, gestykulował. Zaszlochałam i kucnęłam, zamieniając się w dosłowny kłębek nerwów na podłodze.
— Iris... — Aaron pochylił się i pogładził mnie po plecach. — Zabierz ją stąd, natychmiast! Ma jak najszybciej pojechać do zamku. Ja tu zostaję, muszę opanować sytuację.
Poczułam, że ktoś wsuwa mi rękę pod kolana, przechyla mnie, drugą umieszcza pod plecami. Nie opierałam się. Mocno chwyciłam palcami jednej ręki marynarkę wampira ochroniarza, jednego z tych, którzy zawsze podążali za Aaronem, niosącego mnie teraz. Dowódca straży powiedział coś, ale mój mózg nie zarejestrował, co dokładnie przez to cholerne piszczenie.
Kiedy przeszliśmy przez drzwi gabinetu, jedna trzeźwa myśl wpadła mi do głowy.
— Sybil! — zawołałam, wyginając się, próbując dostrzec Aarona nad ramieniem ochroniarza. — Co z Sybil?!
— Dowiedz się, gdzie trzymają współlokatorkę Iris i zabierz ją również na zamek — Aaron wydał rozkaz noszącemu mnie ochroniarzowi.
♠︎ ♥︎ ♣︎ ♦︎
Droga na zamek wydawała mi się boleśnie długa. Cały czas ściskałam kurczowo dłoń mojej przyjaciółki. Sybil była nieco spokojniejsza niż ja, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Miałam nadzieję, że przekaże mi odrobinę tego spokoju, bo dramatycznie go potrzebowałam.
Nie potrafiłam dokładnie zdefiniować, co czułam. Myśli i wspomnienia przeganiały jedno drugie, plątały się, urywały, nie dochodziły do żadnych konkluzji. Choć z pozoru trener Towers nie był nikim bliskim, zobaczenie go w takim stanie było czymś niewyobrażalnie wstrząsającym.
Myślałam o sytuacji, w której pomógł mi i Sybil, jak bezpiecznie się wtedy czułam, zaczęłam współczuć jego córkom, o których nam wspomniał, do głowy wpadł mi również generał Towers, choć wciąż nie wiedziałam, w jaki sposób byli spokrewnieni.
W jaki sposób wampiry reagowały na śmierć? Przecież teoretycznie powinny być na nią odporne — zdrowsze, silniejsze, odporniejsze, lepiej dochodzące do siebie po obrażeniach od ludzi, niestarzejące się. Jak radziły sobie, gdy ktoś z nich jednak odchodził?
Jedno z pytań dręczyło mnie jednak najbardziej — kto mógł być takim potworem?
Całe życie oglądałam filmy czy czytałam książki, które miały w sobie motyw zabójcy, słyszałam o tych sprawach w telewizji i dowiadywałam się o nich z artykułów. Zawsze wydawało mi się to tak odległe i nieprawdopodobne, że nigdy nawet mi przez myśl nie przyszło, że coś takiego mogłoby się wydarzyć w moim życiu.
Dreszcz spowodował, że moje całe ciało zatrząsnęło się gwałtownie. Oparłam głowę na ramieniu Sybil. Przyjaciółka objęła mnie i pozwoliła mi tak leżeć. Widziałam, jak przygryzała skórki paznokci. W jednym miejscu rozdrapała je już do krwi. Zastanawiałam się, ile opanowania, które obecnie okazywała, było prawdziwe, a ile zawdzięczała temu, że była zbyt dumna, aby okazywać słabość.
W końcu zaczęłyśmy podjeżdżać pod górę, na której stał zamek. Sybil przyglądała się dokładnie wszystkiemu, co widać było zza okna samochodu. Zazdrościłam jej, że mogła to widzieć po raz pierwszy. Na pewno, gdybym tu wcześniej nie była, piękno tego miejsca zajęłoby mi przynajmniej odrobinę myśli. A tak cały czas wracałam wspomnieniami do brukowanej drogi, kałuży krwi, ciała...
Jeden strażnik czekał na nas pod wejściem do głównego budynku wewnętrznego pierścienia. Przejął nas od kierowcy i ochroniarza Aarona, wymienili kilka szybkich zdań, wampiry, które nas tu przywiozły, wsiadły z powrotem do samochodu i odjechały bez chwili zwłoki. Ten mężczyzna, który z nami został, zaczął w ciszy nas gdzieś prowadzić.
Miałam nadzieję, że pójdziemy do gabinetu króla. Marzyłam o tym, aby móc się w niego wtulić, choć doskonale wiedziałam, że to niewłaściwe. Schody wyjątkowo mi się tego dnia dłużyły. Z nadmiaru emocji byłam tak słaba, że ledwo stawiałam kolejne kroki.
Nie poszliśmy jednak do gabinetu króla, a do tego znajdującego się piętro pod nim, który miał w przyszłości należeć do królowej. Przygryzłam wargę i poczułam, jak kolejne łzy wypływają mi z oczu.
— Czy mogę zobaczyć się z Jego Wysokością? — zapytałam łamiącym się głosem.
— Jego Wysokość znajduje się na spotkaniu, które nie może zostać przerwane. Poinformuję go, że chciała pani się z nim widzieć, gdy tylko się skończy.
Usiadłam na komplecie wypoczynkowym, który się tu znajdował, wzięłam jedną z poduszek leżących na kanapie, przytuliłam ją do siebie jak pluszaka i położyłam się, opierając głowę na tych pozostałych. Chciałam zasnąć i nie obudzić się przez bardzo długi czas... może już nigdy.
— Czy mamy poinformować pani rodzinę o tym, co się wydarzyło, i zorganizować transport do pani domu? — strażnik zwrócił się do Sybil.
— Nie, dziękuję, poczekam tu z Iris.
Wiedziałam, że rodzina przyjaciółki mieszkała daleko za miastem, a do tego nie dogadywała się z nimi najlepiej, więc jej odmowa mnie nie zdziwiła. Wątpiłam jednak, czy będę w stanie dostarczyć jej lub ona mi jakiegokolwiek wsparcia. Potrzebowałyśmy swoich bliskich, a nie siebie nawzajem.
Wtedy do głowy wpadła mi Camilla. Podejrzewałam już po balu, że była dla Sybil kimś więcej niż jedynie sponsorką. Być może ona byłaby w stanie pomóc mojej przyjaciółce lepiej niż ja.
— Czy moglibyście poinformować sponsorkę Sybil o zaistniałej sytuacji? — poprosiłam w jej imieniu. — Rodzina Sybil mieszka daleko za miastem, ale Camilla, jej sponsorka, ma mieszkanie tu niedaleko. Jestem pewna, że Sybil wolałaby spędzić noc tam bardziej niż na zamku.
Spojrzałam na przyjaciółkę, by znaleźć u niej potwierdzenie. Sybil posłała mi uśmiech pełen wdzięczności. Był on wprawdzie bardzo blady, ale domyślałam się, że i tak włożyła w niego wszystko, co była w stanie.
— Oczywiście, pani. — Strażnik skinął głową. — Pozwólcie, że pójdę to zaaranżować. Proszę poprosić któregoś ze strażników na korytarzu, gdyby była potrzebna jakaś pomoc.
Zostałyśmy same. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Mijały nam na wpatrywaniu się w przypadkowe punkty rozrzucone po całym gabinecie. Ani ja, ani Sybil nie odzywałyśmy się do siebie.
Nie wiem, ile czasu minęło, zanim jakiś wampir, na którego nawet nie spojrzałam, poinformował, że Camilla bardzo zmartwiła się, gdy usłyszała, co się stało, i niezwłocznie chciałaby, aby Sybil przyjechała do niej. Przyjaciółka pocałowała mnie w czubek głowy, nigdy wcześniej tego nie zrobiła, lecz z wdzięcznością przyjęłam tę czułość, a potem zostawiła mnie samą w gabinecie. Ufałam, że nikt nie zajmie się nią lepiej niż Camilla.
♠︎ ♥︎ ♣︎ ♦︎
Drzwi do gabinetu otworzyły się w końcu. Byłam jedną nogą w krainie snów, więc trochę mi zajęło, zanim podniosłam głowę z poduszek. Kiedy usłyszałam znajomy dźwięk metalowej korony odkładanej na biurko, natychmiast rozbudziłam się, uniosłam do pionu i spojrzałam na króla.
Vered miał zupełnie kamienną minę. Nie uśmiechał się, nie skrzywił, nie wyglądał na zmartwionego. Nie wyłączył jeszcze swojego królewskiego trybu, w którym zapewne musiał pozostać przez ostatnie kilka godzin. Spuściłam nogi na ziemię, aby zrobić mu miejsce na kanapie. Nie odezwał się ani słowem, nie skorzystał ze zwolnionego dla niego miejsca, tylko bez żadnej zapowiedzi uniósł mnie na ręce i wyniósł z gabinetu królowej.
Objęłam mocno kark króla i schowałam twarz w zagłębieniu jego szyi. Gdy zamknęłam oczy, po raz pierwszy od tamtego wydarzenia, gdy miałam przed nimi ciemność, piszczenie w uszach nie powróciło, koszmarne obrazy nie nawiedziły moich myśli. Byłam z nim bezpieczna. Przytuliłam go jeszcze mocniej, potrzebowałam jak najwięcej tego uczucia.
Vered mruknął coś do strażnika, chyba o koronie, nie dosłyszałam w stu procentach, a potem skierował się gdzieś. Nawet nie uchyliłam powiek, aby sprawdzić, dokąd zmierzaliśmy. Za bardzo cieszyłam się pierwszym od kilku godzin momentem spokojnej ciemności.
Po jakimś czasie zostałam położona na czymś bardzo miękkim. Vered odsunął się ode mnie na chwilę, więc musiałam otworzyć oczy. Byłam na jego łóżku, a on uśmiechał się do mnie blado. Pragnęłam chwycić go za szyję i przyciągnąć znów do siebie, ale powstrzymałam się przed tym, używając całej wstrzemięźliwości, jaka została we mnie w takiej sytuacji.
— Proszę, wybacz mi, że nie mogłem być z tobą od razu. — Pochylił się, by pogładzić mnie delikatnie po policzku. — Musieliśmy to wszystko przedyskutować i...
— Nie przepraszaj — przerwałam mu prędko. Nigdy nie powinien mnie przepraszać, że jest zbyt zapracowany. — Przecież masz całe królestwo, którym musisz się zająć. Dziś szczególnie potrzebowało cię bardziej niż ja.
— Iris... Jesteś moją narzeczoną, właśnie przeżyłaś coś niewymownie traumatycznego, powinienem być z tobą. Wiesz, że masz prawo się na mnie złościć w takich sytuacjach, prawda?
— Wiem...
— Więc jak się czujesz? — zapytał.
Tym niby prostym pytaniem spowodował istny mętlik w mojej głowie.
Przygryzłam wargę. Nie wiedziałam, jak mam odpowiedzieć. Pierwotny szok i niedowierzanie spłynęły już ze mnie niemal całkiem i zostawiły po sobie... nic. Zupełnie nic. Nie czułam smutku, gniewu ani strachu. Gdy mnie o to zapytał, naprawdę miałam wrażenie, że nie mam w środku nic.
— Przepraszam — szepnął Vered. — Wciąż jesteś zapewne w szoku. Czasem zapominam, jak młoda jesteś. No i muszę przyznać, że nie było wiele sytuacji w moim życiu, gdy chciałem kogoś naprawdę pocieszyć. Daj mi przynajmniej dekadę, proszę, aby się tego nauczyć.
Kiedy znów uśmiechnął się do mnie w ten uroczy sposób, moja wstrzemięźliwość poszła w las. Ponieważ wciąż był pochylony nade mną, mogłam łatwo objąć go za szyję i przytulić. Zrozumiał bez trudu, czego potrzebowałam, ostrożnie położył się obok. Nie przejmując się, że wymnę mu całą marynarkę, powalał mi się wtulać w niego jak w ogromnego misia.
Poczułam się niesamowicie senna. Był środek nocy, a ja znów wstałam dzień wcześniej rano, aby się uczyć. Moje ciało sięgało granicy swojej wytrzymałości. Jednak... bałam się spać. Nie wiedziałam, co zobaczę tej nocy w snach. Nie chciałam jeszcze zasypiać.
— Czy wiadomo, co się stało?
Miałam nadzieję, że rozmowa wystarczająco pochłonie moje myśli, a poznanie prawdy dodatkowo mnie uspokoi.
— Nie chcę ci o tym mówić — powiedział wprost, a wszystkie jego mięśnie spięły się, jakby szykował się na przyjęcie ciosu. — Nie chcę martwić cię bardziej niż to absolutnie konieczne.
— Będę spokojniejsza, znając prawdę — próbowałam go przekonać. — Jeśli mi nie powiesz, zacznę dopisywać sobie teorie, będę martwić się jeszcze bardziej.
— Iris... to nie twój świat. Jeszcze nie. — Nie luzował napięcia swoich wydających się gotowych do boju mięśni. — Chcę cię przed tym chronić.
Miałam nadzieję, że rozwój naszego związku będzie również oznaczał, że zacznę dowiadywać się o jego pracy. Czułam się na to gotowa. Frustrowało mnie, że nie tylko nie chciał mi o niczym mówić, a w dodatku dawał mi znać całą swoją mową ciała, że samo pytanie go traktuje jak próbę ataku.
— Wkroczyłam w sam środek czegokolwiek, co się wydarzyło. Dziękuję, że chcesz mnie chronić, ale powinieneś to zrozumieć.
— Nie rozumiem.
— Czy wiesz, czemu ciemność tak przeraża ludzi? Nie przez to, co w niej widzimy, a przez to, czego możemy nie widzieć. — Uniosłam się, aby widział moją twarz. Miałam nadzieję, że w ten sposób zobaczy, jak mi na tym zależy. — Nie chcę, żeby to przestępstwo pozostało w mojej głowie w ciemności. Niewiedza jest najgorszym, na co możesz mnie skazać. Jestem młoda, nie zaprzeczam, ale nie jestem dzieckiem.
Wampir spoglądał na mnie przez chwilę w absolutnym skupieniu. Wydawał się analizować każdy detal mojej twarzy. Przez długi czas był nieprzekonany. Przyciągnął mnie znów do siebie, abym go przytuliła. Nie protestowałam, z chęcią schowałam się gdzieś pod jego ramieniem.
— Wszystkie nasze teorie są zaledwie w zalążku — zaczął w końcu bardzo cichym głosem. — Prawda jest taka, że nie znamy dokładnej tożsamości sprawcy, nie mamy żadnych konkretnych podejrzanych, nasze obecne dochodzenie skutkowało jednie profilem osoby, której powinniśmy szukać.
Przerwał na chwilę. Nigdy wcześniej nie mówił tak wolno, nie dobierał słów z taką niesłychaną ostrożnością. Mimo że niby zdecydował się mi o czymś powiedzieć, cały czas był bardzo ostrożny, dbał o to, aby nie zdradzić mi zbyt wiele.
— Ale wygląda na to, że jest... — zatrzymał się — że niektóre z moich obaw mogą się potwierdzać. Wiesz, dlaczego moi doradcy nalegali, abym znalazł sobie żonę, prawda? Ludzie potrzebują kogoś wśród nas, z kim mogliby się utożsamiać.
Nie przerywałam mu, chociaż na chwilę obecną nie widziałam, w jaki sposób to ma się ze sobą łączyć.
— Znasz historię rodu Towers? Czytałaś ten... dokument, który nie tak dawno ktoś wypuścił do sieci?
Przytaknęłam. Uniosłam się odrobinę, aby móc na niego spojrzeć. W tym samym momencie, gdy to zrobiłam, zauważyłam na jego twarzy jakąś zmianę. Przestał marszczyć brwi, rozluźnił mięśnie, wlepił swój wzrok prosto w moje oczy, znieruchomiał. Wyglądał jak marmurowa rzeźba.
— Na miejscu zbrodni pozostawiono kawałek papieru. Była to strona z tego dokumentu mówiąca o najbardziej zniesławionym okresie w historii rodu Towersów.
Ton jego głosu zmienił się wraz z wyrazem twarzy. Nie wahał się już, nie mówił wolno, pomijał ostrożność. Sprawiał wrażenie, jakby przekazał kontrolę nad swoim ciałem autopilotowi ustawionemu na funkcję „bezwzględny władca".
— Obawiamy się, że jakaś grupa wampirów, która chce przejąć władzę, zdołała przekonać to, co zostało z dawnych łowców, że bardzo przejmują się losem ludzi. Aby potwierdzić swoją lojalność, zabiją tych, którzy ich zdaniem symbolizują najgorsze rzeczy, które przytrafiły się twojemu gatunkowi z rąk moich.
Miałam całą lawinę pytań, którymi chciałam go zasypać, więc postanowiłam zacząć od czegoś najprostszego:
— Kim są łowcy?
— Dokładnie tym, na co wskazuje ich nazwa. — Spojrzał na mnie, mając wciąż ten sam, pusty wyraz oczu. — To ludzie, którzy szukali sposobów na chronienie was przed nami czy czasem wprost pozbywanie się nas i szkolili się w tej sztuce. Interesowały ich szczególnie minerały, które miały na nas wyjątkowo szkodliwy wpływ. Tak jak twój turmalin.
— Czy to znaczy, że mój ojciec był łowcą?
— Nie widzę innej możliwości. Nie robiłbym sobie jednak nadziei — powstrzymał mnie, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. — Teraz już najpewniej albo nie żyje, albo znajduje się w jakimś bardzo odległym więzieniu, z którego nigdy nie zostanie wypuszczony.
Wzdrygnęłam się. Przeszło mi przez myśl, że chyba wolałam go powstrzymującego się i ukrywającego przede mną niektóre fakty. Potem od razu skarciłam się za to, że coś podobnego w ogóle wpadło mi do głowy. Chciałam, żeby mnie traktował jak królową, to dostałam dokładnie to.
— Próbowałeś go szukać, gdy wybierałeś mnie na żonę?
— Oczywiście. Mężczyzna z twojego aktu urodzenia nie istnieje, tyle się spodziewaliśmy. Nie udało nam się też wyśledzić pochodzenia twojego turmalinu. Łowcy nie ewidencjonowali ich zbyt dokładnie, a taki przekazany nowo narodzonemu dziecku był zapewne ukrywany i przed nimi. Stwierdziliśmy, że nie ma sensu dłużej tego rozgrzebywać. Zbyt wiele przemawiało za tobą, aby to cię zdyskwalifikowało.
— Dziękuję za szczerość, Wasza Wysokość.
Tytułowanie go wydało mi się odpowiednie w tej sytuacji. Nawet się nie wzdrygnął, gdy to zrobiłam.
— Proszę mi wierzyć, że tożsamość i przekonania mojego ojca nie mają ze mną nic wspólnego.
Przytaknął bardzo powoli i z tym pustym wzrokiem wciąż wlepionym we mnie. Potrzebowałam, aby Vered powrócił, zastąpił tego robota, który przejął jego ciało. Uniosłam jego dłoń i przyłożyłam sobie do policzka. Jakbym odczarowywała w ten sposób jakiś urok, brwi uniosły mu się delikatnie, a kąciki ust skierowały się ku dołowi.
— Wybacz, Iris — przeprosił mnie po raz kolejny tego dnia. — Nie potrafię mówić o tym w inny sposób. Muszę odcinać się od tego, bo inaczej... Źle by się to skończyło.
— Martwisz się, prawda? Bardziej niż chcesz się przede mną do tego przyznać.
— Wszystko mi jedno. Nie zliczę, ile razy chciałem rzucić tym wszystkim w cholerę. Ale teraz jesteś ty i to o ciebie się martwię. Nie poradzisz sobie tu sama. — Ścisnął moją dłoń. — Bo oboje doskonale wiemy, co dzieje się ze starym królem, gdy ktoś nowy chce przejąć władzę.
Nie powiedziałam już nic. Nie musiałam. Znów wtuliłam się mocno w jego klatkę piersiową. Świadomość, że gdzieś tam jest ktoś, kto chce pozbawić go życia, komu udało się już zabić jednego silnego wampira w środku naszpikowanej strażnikami Akademii, była dla mnie przerażająca.
♠︎ ♥︎ ♣︎ ♦︎
Kolorem żałobnym wampirów był fioletowy. Nigdy nie znajdował się wśród moich ulubionych, a teraz miałam już pewność, że nie spojrzę na niego w ten sam sposób. Gdy zakładałam tego dnia fioletową sukienkę, podświadomie czułam, że właśnie ten dzień będzie początkiem nowego etapu w moim życiu. Śmierć Michaela Towersa zmieniała dla mnie wiele, choć niby nie byłam z nią bezpośrednio związana.
Miejsce, w którym wampiry żegnały swoich zmarłych, znajdowało się w lesie otaczającym Weidenberg. Niewielka, podniszczała i widocznie stara świątynia wyglądała malowniczo schowana między drzewami. Opiekowały się nią kapłanki podobne do tych, które w Akademii odprawiały obchody Równonocy Jesiennej.
Za świątynią znajdował się plac, na środku którego stał już ułożony drewniany stos. Wampir leżał na nim przykryty fioletową tkaniną i całym mnóstwem kolorowych kwiatów. Kapłanki dokładały co chwilę coś do stosu, mrucząc pod nosem pieśni w języku prekursorów.
Wampiry nie wyznawały jako takiej religii, oddawały jedynie cześć Naturze, jako sile kontrolującej to, co działo się na Ziemi, oraz Wszechświatu, który był ponad nią. Wszystko, co działo się za pośrednictwem tych dwóch sił, było ich zdaniem idealne i bezbłędne. Dzięki temu ich podejście do śmierci okazało się zupełnie inne od tego ludzkiego.
Nikt nie odzywał się ani słowem, nikt nie wydawał się też smutny. Każdy patrzył na przykryte ciało z taką ilością podziwu i szacunku, że miałam ciarki na całym ciele. Odniosłam wrażenie, że powinnam się wstydzić łez, które wylałam z powodu trenera.
Czułam się jak intruz pośród wampirów, ale generał Towers osobiście poprosił mnie, abym uczestniczyła w pogrzebie Michaela. Nie mogłam mu odmówić. Po cichu liczyłam na to, że ujrzenie, jak wampir zostaje właściwie pożegnany, pomoże mi prędzej zostawić to wszystko za sobą. Pogrzeb odbył się w bardzo kameralnym gronie, co tylko potęgowało mój dyskomfort. Na szczęście nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Rozejrzałam się po wszystkich zgromadzonych. Cztery wampirzyce, które — domyślałam się — były córkami Michaela, stały dumnie wyprostowane, patrząc na stos. Gdy płótno zajęło się płomieniami, wydawały się nawet delikatnie uśmiechać.
Michael odszedł. Stał się jednością z żywiołem, który był mu tak bliski.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro