1 - Ucieczka z piekła
Kolejny łyk alkoholu sprawił, że trochę, ale tylko trochę się zachwiał. Stał tuż przy kanapie w głównym salonie. Chciał odłożyć szklankę po whisky na stolik, który znajdował się blisko kanapy. Jednakże nie panował w tej chwili nad swoimi zdolnościami, tłukąc ją sobie w ręku. Skrzywił się od razu i zaczął wyciągać odłamki szkła, zrzucając je na prawdopodobnie perski dywan. Drobne rany zdążyły się już zagoić.
Tego wieczoru wlał w siebie tak ogromną ilość alkoholu, że spokojnie wystarczyłoby dla całej drużyny hokejowej. Często pił, to prawda, jednakże zazwyczaj potrafił nad sobą bardziej panować.
Impreza u Aristowów zazwyczaj kończyła się interwencją policji, to był praktycznie nieodłączny proces tego wydarzenia. Rodzice jednak tych bliźniaków posiadali takie złoża pieniędzy w rodzinnym skarbcu, iż mieli w mniemaniu, że im wolno po prostu więcej. Cóż, niestety mieli rację.
Przybyli tu setki lat temu wraz z rodziną Zacharenko, również pochodzenia rosyjskiego. Ci drudzy pochodzili z rodu książęcego Ruryka, natomiast z tak zacnych ludzi pozostała tylko jedna, samotna starsza pani, zamieszkująca już zaniedbaną posiadłość u podnóża jedynego szczytu w miasteczku Shepherd's Peak. Dwie rodziny od początku zajmowały się wypasaniem owiec wraz z ich goleniem, robieniem materiałów, wliczając również wytwarzanie owczego sera, bardzo popularnego w tym rejonie. Pięćdziesiąt lat temu Gregorij Aristow odkupił udziały Zacharenków w firmie mleczarsko-hodowlanej i od tamtego czasu stali się najbogatszą rodziną w okolicy. Syn Gregorija - Anthony przejął oczywiście interes. Ożenił się z panią kardiolog, najlepszą w całym miasteczku. Mieli dwójkę dzieci - Yuri i Blanca, bliźnięta dwujajowe, które poza imprezami właściwie nie robiły nic dla dobra społeczeństwa, korzystali tylko z bogactwa ojca.
Często to kojarzył ze swoim młodszym bratem. Choć może nie powinien. Wybił z głowy jakieś rozmyślania na temat swojej przeszłości. Nagle wpadł na pewien pomysł. Zaczął wdrapywać się po pergoli, na której rosły krzewy róż, by dostać się na dach okalający część tarasu. Oczywiście nie umknęło to nikomu z imprezowiczów, ale on kochał być w centrum uwagi.
-Ej, patrzcie co Winchester odwala! - ktoś zawołał. Jednocześnie ucichła muzyka, a wszystkie oczy z ogródka spojrzały na jego nieskromną osobę.
Wyszczerzył się jak koń i położył swoje dłonie na biodrach jakby chciał się dumnie zaprezentować na turnieju rycerskim, a tłum oszalał - tak właśnie siebie widział, jako gościa, za którym każdy szalał.
- Słuchajcie, wskoczę do basenu z tego o miejsca - oświadczył, gdy trochę zamilkli. Niesamowicie się podekscytował, choć robił takie rzeczy setki, a może i tysiące razy. Wszyscy mu zaklaskali i zaczęli wołać głośno jego imię.
- Dean! Dean! Dean!
Cofnął się nieco i już wkrótce podbiegł do krawędzi, wyskakując przed siebie. Zrobił salto w przód w powietrzu, a woda ochlapała ludzi, którzy otaczali basen. Wypłynął na powierzchnie dumny z siebie.
- Tak jest! - zawołał i wyszczerzył się, przecierając twarz.
Praktycznie każdy weekend z życia Deana Winchestera wyglądał tak samo. Często jeszcze pojawiały się dziewczyny na jedną, bądź kilka nocy. Lubił seks. Bardzo. To był jeden z plusów bycia wampirem. Odczuwał to całym sobą, każdą martwą komórką ciała choćby najmniejszy dotyk rozgrzanej osoby, którą dopiero co podgryzł i nieco spił. Czuł dokładnie zapach osoby, jej ciepło, wiedział gdzie dotknąć, doskonale wiedział co sprawia największą przyjemność.
Więc właściwie dwie rzeczy sprawiały mu największą przyjemność. Seks i krew.
I whisky.
***
Kolejny cios w twarz bolał dużo bardziej od poprzedniego. Złapał się za policzek i zacisnął powieki. Skóra piekła żywym ogniem, miał wrażenie, jakby ktoś mu ją oderwał. Skulił się przed przed kolejnym ciosem i drżał. Czym zasłużył sobie na to wszystko, czy Bóg, jeśli tam istniał, uwziął się na niego i postanowił skatować go na śmierć? Bał się, był przerażony tym, co teraz się działo. Po raz trzeci dostał w twarz i poczuł, jak traci grunt pod nogami. Upadł na posadzkę i skulił się obejmując własne kolana, przyciągając nogi do brzucha. Drżał ze strachu i bólu czekając na kolejny cios który nadszedł szybciej niż się spodziewał. Cierpienie byłoby minimalnie mniejsze gdyby jego katem był ktoś, kogo nie znał, jednak stał nad nim jego własny ojciec, teraz z całej siły uderzając go twardym czubem buta w kręgosłup, aż jęknął. Chciał umrzeć, chciał, żeby ojciec zakatował go na śmierć, by to wszystko się już skończyło. Niestety czuł to dalej, a gdy usłyszał dźwięk łamiącej się kości stracił przytomność.
Nie miał pojęcia ile czasu po zajściu się przebudził, ale leżał wciąż w tym samym miejscu, czyli na środku kuchni. Chciał się ruszyć, ale poczuł ból w klatce piersiowej i prawie krzyknął. Miał złamane jedno żebro, przez które ledwo mógł się podnieść. Za oknem było ciemno, a na zegarze wybiła godzina pierwsza w nocy. Gdy udało mu się wstać, oparł się o ścianę i ruszył w stronę schodów. Zanim wszedł na górę zatrzymał się przy drzwiach ojca wytężając słuch. Chciał sprawdzić, czy śpi. Nie usłyszał żadnego podejrzanego dźwięku, więc zaczął się wspinać na górę. To było naprawdę ciężkie, ledwo oddychał przez żebra i poobijane ciało, a co dopiero wchodził po schodach. Starał się iść jak najciszej. Gdy w końcu dotarł do swojego pokoju, zamknął się i otworzył szafę. To był właśnie ten moment, w którym postanowił uciec.
Uciec jak najdalej od tego piekła.
Wyjął torbę podróżną i zaczął pakować swoje rzeczy. Starał się nie narobić hałasu, dlatego nie poszedł do łazienki, jedynie spakował to co znajdowało się w pokoju. Ubrania, płyty z muzyką, laptop i wszystkie ładowarki. W pewnym momencie w jego dłoni znalazła się fotografia, na której zawiesił na dłuższy czas wzrok. Czwórka szczęśliwych osób, dorosła para i dwóch małych chłopców, jeden o blond włosach, a drugi z kruczoczarną czuprynką.
Szczęśliwa rodzina, której nic nie brakowało.
Spakował zdjęcie do torby i rozejrzał się po pokoju. To było wszystko. Czekało go teraz najtrudniejsze, czyli wydostanie się z mieszkania. Mieszkał z ojcem na piętrze w kamienicy, sam od trzech lat. Wyszedł z pokoju i powoli ruszył na dół. Tam wziął kurtkę i założył buty. Miał nadzieję, że ojciec jest na tyle spity, że nie usłyszy, jak wychodzi z domu. Gdy nacisnął klamkę, wyśliznął się na zewnątrz i zamknął za sobą oparł się o drzwi oddychając ciężko. Odczekał chwilę wciąż przysłuchując się niemalże głuchej ciszy.
Po odliczeniu sobie pod nosem do dwudziestu odetchnął i ruszył po schodach do wyjścia z kamienicy. Był wolny. Szedł powoli, wszystko go bolało, a na twarzy miał siniaka. Skrzywił się, gdy zobaczył siebie w odbiciu w drzwiach od kamienicy. Były lśniące, przez co spokojnie można było się przejrzeć. Wyglądał paskudnie z włosami potarganymi i posklejanymi, z trochę podartą kurtką, bo dwa dni wcześniej ojciec szarpnął nim tak, że zrobiła się dziura i z przekrwionymi oczami. Czuł się podle i marzył tylko o tym by dojechać do brata.
Znalazł odpowiedni autobus i wyjął pieniądze z portfela. Miał jechać na Alaskę, dokładnie do Shepherd's Peak, gdzie jego starszy brat, Gabriel, pracował jako cukiernik. Był od niego starszy o pięć lat, ale świetnie się dogadywali. Niestety starszy musiał wyjechać kilka lat wcześniej na studia, przez co Castiel, tak miał na imię, musiał zostać sam z ojcem tyranem.
Nie mieli łatwego życia, przez co Cas, jako ten młodszy, obrywał przez całe życie najwięcej. Nie umiał zliczyć ile razy był bliski odebrania sobie życia, nie rozumiał czemu jeszcze tego nie zrobił, ale coś kazało mu jednak pozostać na tym świecie.
Wsiadł do autobusu i zajął miejsce na samym tyle. Oparł się o szybę i zamknął oczy. Mało ludzi o tej porze wybierało się w czterogodzinną podróż, więc gdy ruszyli, autobus był pusty, a Cas ledwo oddychając, krzywiąc się przy każdym ruchu, zasnął.
***
Zaczynał się maj, na Alasce dni znacznie się ocieplały. Nie było gorąco, ale na tyle ciepło, by można ubrać koszulkę na krótki rękaw i nie martwić się grypą.
Po mocno zakrapianym weekendzie, poniedziałkowy poranek przyszedł zdecydowanie zbyt szybko. Dean jednak czuł się zrelaksowany, prawie jak młody bóg. Schodami, wykonanymi z drewna orzechowego zszedł na parter, słysząc swojego nieszczęsnego młodszego brata. To znaczy tylko teoretycznie młodszego. Tak było według dat ich narodzin, natomiast Samuel został zmieniony w wieku dwudziestu dwóch lat. Ktoś nieźle zrobił Deanowi na złość, przemieniając brata w istotę wieczną.
Nienawidzili się.
Przemknął po prostu do wyjścia, szedł do szkoły. Wrócił do Shepherd's Peak po dziewięćdziesięciu latach nieobecności. To było jedyne miejsce na świecie, które wiązał ze swoim sercem, nie domem. Jego rodzinny dom kojarzył się jedynie z cierpieniem.
Wyrzucił z głowy te wspomnienia.
Chodził do szkoły, dlatego, że wyglądał i miał dziewiętnaście lat... Od jakichś dwustu czternastu. Jedyne co się w nim zmieniało to styl, ubiór, fryzura. Ostatnio zapuścił nieco włosy, tak, że mógł odgarniać je sobie do tyłu, czasem opadały mu na czoło. Uważał, że dzięki temu wygląda na nieco starszego.
Jeździł do szkoły starą Impalą z rocznika sześćdziesiątego siódmego, by jeszcze bardziej przykuwać wzrok. Zajechał na prawie pełny już parking, słuchając głośno muzyki. Zgasił silnik, zamknął samochód i zarzucając torbę na ramię skierował się do szkoły. Słyszał z daleka jakieś zamieszanie, zatem od razu ruszył w tamtą stronę. Poczuł również bardzo nieprzyjemny zapach. Przed drzwiami wejściowymi do szkoły znajdował się tłum. Przepchał się z lekkim trudem przez uczniów jak i nauczycieli pod same drzwi. To co ujrzał zaskoczyło go.
Woźny Gary Foreman powiesił się na lampie, która znajdowała się nad drzwiami. Wszyscy szeptali, mamrotali, niektórzy robili zdjęcia. Sytuacja była o tyle dziwna, że mężczyzna został tak poturbowany, iż Dean od razu wykluczył samobójstwo. Pozdzierany uniform, gdzieniegdzie plamy od trawy i ziemi, na dłoniach miał liczne rany. Nie miał butów.
"No, to czeka mnie niezła zabawa", pomyślał. W Shepherd's Peak rzadko kiedy takie sytuacje miały miejsce, a on od razu postawił sobie za zadanie, żeby zbadać, co się wydarzyło. Zawsze chciał zabawić się w prowadzenie śledztwa. Na miejsce przybyła karetka, która zaraz zabrała martwe ciało woźnego. Dyrektor szkoły był niesamowicie wściekły, że jego pracownik zrobił coś takiego, narażając młodych ludzi na traumę. Nikt nie spodziewał się, że ten człowiek mógłby się zabić. Dean pamiętał jego rodziców, gdy byli bardzo młodzi. Dziwnie patrzeć, że teraz ich syn... Nie żyje tak jak oni.
Tym sposobem Dean zrezygnował z dzisiejszych zajęć i postanowił pojechać do kostnicy, by zweryfikować zwłoki. Po drodze przyglądał się przechodniom. Te same twarze. Wszędzie.
Zaparkował kilka metrów przed kostnicą, wybudowaną na tylnej części szpitala. Przemknął niemal niezauważony, biegnąc w odpowiednie miejsce. Nie lubił szpitali. Śmierdział śmiercią i krwią. Natknął się na koronera.
- Co Ty tutaj robisz chłopcze? - zapytał zaskoczony mężczyzna nad ciałem woźnego. Szybko go tu przywieźli, ale cóż się dziwić? Takie wydarzenia nie powinny mieć miejsca w takiej placówce jak szkoła.
- Eh, nic doktorze - złapał go za ramię i spojrzał głęboko w jego oczy - Oddasz mi teraz fartuszek i pójdziesz sobie wypić kawę. Oczywiście mnie nie widziałeś. Nastolatkowie nie chodzą po kostnicach - powiedział, używając perswazji, to była chyba najlepsza zdolność jaką miał. Najlepiej wykształcona.
- Tak. Nastolatkowie nie chodzą po kostnicach... - powtórzył, zdejmując fartuch. Oddał go Deanowi do rąk i tępo wpatrując się w przestrzeń opuścił pomieszczenie.
Chłopak zaraz przystąpił do pracy. Zaczął od nowa oglądać dokładnie ciało Foremana. Pod paznokciami miał ziemię zmieszaną z czyimś naskórkiem, wydawało się, że ktoś go napadał. Nie miał żadnych szczególnych śladów na klatce piersiowej, ale jego żebra zostały zmiażdżone. Wtedy ujrzał ugryzienie na ramieniu i jedno nieco wyżej, na szyi.
Wampir.
Nie przypominał sobie, żeby to zrobił. Samuel tym bardziej, on stosował u siebie jakąś restrykcyjną dietę. Z tego co wiedział nie było w okolicy żadnych innych przedstawicieli jego gatunku.
- Wyglądasz na zaskoczonego, Dean - usłyszał chichot za sobą. Od razu się odwrócił - Ale zrobiłam pokaz, co?
Zobaczył niską, rudą kobietkę przed sobą, uśmiechającą się tak szeroko, że aż bolało. Uśmiechnął się i rzucił się na nią z uściskiem.
- Charlie! - zawołał radośnie, tuląc mocno ją do siebie.
To chyba był najlepszy dzień jego życia.
***
Światło słoneczne poranka oślepiło Castiela, gdy kierowca przebudził go. Dojechał do Shepherd's Peak, uśmiechnął się szeroko gdy stanął na chodniku trzymając w ręku swoją torbę. To nie był sen, naprawdę uciekł od ojca zostawiając za sobą te całe bagno zwane jego życiem. Teraz musiał znaleźć dojazd do domu Gabriela. Znał jego adres, ale nie miał ani pieniędzy, ani orientacji gdzie w tym momencie się znajdował, a jego telefon był rozładowany. Skrzywił się i rozejrzał po okolicy. Zaczął iść w wybranym przez siebie kierunku, kulejąc i trzymając się za bok i zerkał na nazwy ulic. Może będzie mieć szczęście i akurat natrafi na dom brata?
Szedł tak dobre dwadzieścia minut, gdy nagle usłyszał, jak ktoś krzyczy jego imię. Odwrócił się i ujrzał niskiego mężczyznę o blond włosach i z fartuchem na sobie. Nawet nie zauważył, że minął cukiernię, w której, jak się okazało, pracował starszy brat.
- Gabe? - ruszył w jego stronę i objął go krzywiąc się.
- Cassie, co ty tu robisz? - zapytał spoglądając na niego. Odpowiedź nasunęła mu się sama. - Boże, co on ci zrobił? Uciekłeś?
Cas pokiwał słabo głową i odsunął.
- Musiałem, to było za wiele. Złamał mi żebro i pobił do nieprzytomności.
Mężczyzna pokręcił głową.
- Chodź do środka, na górze jest mieszkanie szefowej, pozwoli ci się ogarnąć, a potem pojedziemy do lekarza - powiedział i obaj weszli do cukierni. Cas wiedział, że teraz jest w domu.
________________________
Kochani, oto pierwszy rozdział naszego (mojego i @krushnicbae) Destielowego fanfiction! Mamy nadzieję, że wam się spodoba i będziecie czytać ^^
Zapraszamy was też do czytania naszych innych prac ;)
Komentujcie i gwiazdkujcie, czekamy na wasze opinie!
Pozdrawiamy i do następnego xx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro