Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

*45*

Długi czas szli przed siebie, przerwę robili gdy nadchodziła noc. Podobno ktoś ich obserwował w nocy. Daryl miał wrażenie że ktoś im się przyglądał z ukrycia, ale niestety nie znaleźli żadnych śladów, które by to potwierdziły. Rano ruszyli dalej. Abraham powiedział im o stolicy. Mężczyzna chciał aby wszyscy tam ruszyli. Sprawa była ważna, jednak nie każdy był aż tak bardzo nastawiony pozytywnie na to. Gdy szli przez las Rick stwierdził, że pora wyjść na drogę i poszukać jakiegoś pojazdu aby dotrzeć nim do Waszyngtonu. Gdy kierowali się aby wyjść z lasu usłyszeli wołanie o pomoc. Jakiś mężczyzna krzyczał aby ktoś go uratował. Mogli by go zostawić, ale jak mogli po prostu pozwolić mu umrzeć? Może i on im jakoś pomoże gdy go uratują.

Pobiegli w kierunku źródła krzyków. Znaleźli tam ciemnoskórego mężczyznę siedzącego na dużej skale, w okół niego było kilku sztywnych, którzy chcieli go dopaść. Szybko ich zabili. Czarnoskóry widząc, że zagrożenie minęło niezbyt poradnie zszedł z kamienia.

-Nic ci nie jest?- zapytał go Rick przykuwając jego uwagę, był roztrzęsiony jakby nie był przyzwyczajony do widoku sztywnych. 

-Przepraszam. Jestem cały. Dziękuję za pomoc. Jestem Gabriel.- mężczyzna jest ubrany na czarno i ma koloratkę pod szyją, to ksiądz. Po chwili zwymiotował, ewidentnie nie był przyzwyczajony do szwendaczy. To było dziwne.

Rick sprawdził czy ma jakąś broń, nie miał nawet noża do obrony. Wypytał go ilu zabił, przyznał że ani jednego, żadnego człowieka również nie zabił. Gabriel wspomniał, że ma kościół. I tam właśnie postanowili się udać. 

Ksiądz całą drogę ciągle coś mówił, próbował nawet żartować, ale im za bardzo do śmiechu nie było. Nie byli zbyt ufni w stosunku do niego, szczególnie że ktoś ich przecież obserwował. Mógł to być on. Jednak Gabriel zapewnił ich że jest całkiem sam i to od samego początku. To tłumaczyło go dlaczego tak dużo mówił, wcześniej nie miał z kim rozmawiać.

Wkrótce doszli do kościoła. Budynek nie był zbyt duży, raczej skromny, ale wciąż miły dla oczu. Rozdzielili się aby zbadać obszar. Cześć poszła sprawdzić tyły, niektórzy zostali przy wejściu do budynku, a inni weszli do kościoła i rozejrzeli się po wnętrzu. Kościół miał tylko dwa dodatkowe pomieszczenia, jedno było biurem Gabriela, drugie to była mała salka. Nikogo nie znaleźli, ani żadnych śladów, które wskazałyby że ksiądz wcale nie jest sam. Dziwne było to że przy ołtarzu było mnóstwo pustych puszek po jedzeniu. Po sprawdzeniu spotkali się przed kościołem. Abraham powiedział że z tyłu stoi autobus, jest zepsuty ale mogą go naprawić i nim pojechać do stolicy. Rick stwierdził że na razie tu przenocują, zdobędą zapasy i amunicje, a potem będą mogli ruszać. Abraham upierał się aby nie marnować czasu i jechać, ale większość stanęła za Grimes'em wiec oczywiste było co zrobią. Weszli do kościoła. 

Amara podeszła do ołtarza, który był wykonany z białego kamienia, wystawione były na nim przedmioty, a pod spodem walały się puszki po jedzeniu.

-Do kościółka pewnie chodziłaś co każda niedziela, hm?- zapytał zaczepnie Daryl podchodząc do niej.

-W sumie to nie miałam na to czasu.

-Myślałem że no wiesz...

-Czy kiedykolwiek widziałeś abym nosiła jakiś łańcuszek z krzyżem albo się modliła?- zapytała, a brązowowłosy zaprzeczył.- No właśnie. A ty świętoszku?

-Odpowiedz chyba jest oczywista.

-Może tym razem było by zaskoczenie. Nie da się całkowicie poznać człowieka.- zbliżyła się do niego. Położyła dłoń na jego klatce piersiowej i zaczęła bawić się kołnierzem jego koszuli. Przygryzła dolną wargę patrząc mu w oczy i uśmiechnęła się zalotnie.

-Wyglądasz jak anioł, ale z nieba to ty raczej nie spadłaś. Myślisz o takich rzeczach w kościele.- stwierdził żartobliwie.

-To tylko cztery ściany i dach. Myśleć to jedno, robić to drugie.- odsunęła się o krok zabierając dłoń.- A tu się nie da.- stwierdziła i spojrzała w bok. Reszta rozeszła się po wnętrzu kościoła, siadając sobie w ławkach. Rick wciąż wypytywał o wszystko Gabriela.

-Wyglądacie jakbyście zaraz mieli zerżnąć się na tym ołtarzu. A może macie to w planach, mylę się?- Ivy podeszła do nich.

-Oczywiście że tak. I nie wyrażaj się tak, są tu dzieci.- stwierdziła Amara. O takich rzeczach nie lubiła rozmawiać z nikim innym jak tylko Daryl'em. To ich prywatna sprawa.

-Z tego co wiem to przekroczyłaś już trzydziestkę, nie jesteś już dzieckiem.- uśmiechnęła się zaczepnie rudowłosa.- Chyba że miała ciebie na myśli mięśniaku wiec zakryj uszy bo mogą sypnąć się wulgaryzmy.- zwróciła się do Daryl'a.

-Przestań.

-Weź nie pierdol, taki mam charakter. Wredna suka ze mnie czasami bywa.

-Jakbym słyszał Merle.- mruknął Daryl.

-Kogo takiego?- dopytała Ivy.

-Może zainteresujmy się tym o czym nasi gadają z Gabrielem.- stwierdziła Amara po czym podeszła do reszta, która rozmawia z księdzem. Może i znała Ivy od dziecka, ale długi czas nie miały ze sobą kontaktu, i zauważyła że czasami potrafi być niestety nieznośna. Ale przecież każdy ma swoje wady.

Gabriel powiedział, że od początku apokalipsy był tu sam. Miał szczęście bo kościół zebrał dużo konserw na coroczną zbiórkę jedzenia, a w tym czasie właśnie wybuchła epidemia wiec przez bardzo długi czas nie musiał wychodzić na zewnątrz. Dopiero od jakiegoś czasu zaczął szukać pożywienia w okolicy. Przeszukał wszystkie miejsca z wyjątkiem jednego. Było tam zbyt dużo sztywnych aby mógł tam się dostać, wolał nie próbować. Postanowili że pójdą do tego miejsca aby zdobyć niezbędne pożywienie. Ponownie podzielili się, Gabriel poszedł z Rick'em, Michonne, Sashą i Bobem do tego miejsca, ma ich tam zaprowadzić. Abraham z Rositą i Eugene udali się za kościół aby naprawić autobus, Maggie z Glenn'em i Tarą poszli w miasteczku poszukać broni albo chociaż naboi. Carol z Daryl'em postanowili zdobyć wodę z rzeki, która płynie niedaleko, a pozostali zostali w kościele. 

Przed wyruszeniem Rick poprosił Amare aby była ostrożna. Nie ufał Gabriel'owi. Może trzyma z jakimiś niebezpiecznymi ludźmi i specjalnie ich tu ściągnął. Dlatego Grimes chciał aby uważała, a w razie kłopotów, niech zabierze ich w bezpieczne miejsce i zaopiekuje się. Oczywiście Rogers zapewniła że sobie poradzi i będzie ich pilnować. 

Amara siedziała na ławce czyszcząc maczetę gdy Ivy przysiadła się obok. Ruda zerknęła na nią gdy wciąż czyściła broń. Panowała miedzy nimi cisza, która nie spodobała się Ivy.

-Nie chciałam być chamska i wpychać nos w nieswoje sprawy. Ciężko mi trzymać język za zębami. Mogę wydawać okrutna, ale...

-Wiem.- wtrąciła się Amara, choć dalej wycierała maczetę i nie spojrzała nadal na nią.

-Jesteś na mnie zła?- gdy rudowłosa zapytała o to Amara przestała czyścić broń po czym ją schowała do pochwy i spojrzała na starszą od siebie kobietę.

-Nie, przestań się tłumaczyć. Wiem jaka jesteś i dawno się z tym pogodziłam.

-Uf, ulżyło mi. Już myślałam, że zrobiłam jakąś dramę przed twoim Romeo. A właśnie, wspomniał wtedy o jakimś Merle, kto to?

-To był jego starszy brat. Zginął z reki Gubernatora.

-Niezłe piekło wam urządził ten cały Gubercio.- zażartowała, ale po minie Amary spoważniała wiedząc, że to nie temat do żartów.- Kiepska sprawa.

-Ta. Miał również jak ty niewyparzony język, choć znacznie bardziej wulgarny. Był palantem, ale ostatecznie poświecił się, zrobił coś dobrego.

-Jednak zdarza się, że ludzie się zmieniają.

Ich uwagę przyciągnął płacz Judith. Maleństwo wiło się w ramionach Tyreese, który nie potrafił jej uspokoić. Gdy Carl robił zabawne miny ona nawet nie zwracała uwagi na niego. Po chwili Ivy wstała z swojego miejsca i podeszła do czarnoskórego.

-Mogę? Spróbuje ją uspokoić.- wskazała na dziecko. Tyreese skinął głową i dał jej Judith. Mała Grimes jeszcze chwile płakała gdy rudowłosa miała ją na rekach, ale gdy ta ułożyła ją na swojej piersi podtrzymując ramionami dziewczynka zaczęła się uspakajać. Ivy zaczęła się delikatnie kołysać i zaczęła coś szeptać do dziecka, które chwile później przestało płakać.

-Judith ją polubiła.- stwierdził Carl pojawiając się obok siedzącej na ławce ciemnowłosej. Kobieta była zaskoczona tym że Ivy tak dobrze radzi sobie z dziećmi.

-Właśnie widzę.

-Myślę że po prostu brakuje jej prawdziwej matki. No wiesz takiej matczynej miłości.- młody Grimes usiadł obok. Amara spojrzała na niego.

-To oczywiste, nigdy jej nie poznała. A dziecko potrzebuje miłości i opieki. Tęsknisz za nią?

-Tak. Choć zaczynam zapominać, jak wygląda albo jak brzmi jej głos. Tylu rzeczy jej nie powiedziałem.

-Nie obciążaj się. Często jest tak że brakuje nam czasu by powiedzieć to co chcielibyśmy. Zwykle zdajemy sobie o tym sprawę gdy już stracimy ważną osobę. Ale trzeba iść dalej.

-Wciąż o nim myślisz?

-Tak, bywa że widuje go w snach. O takich ludziach nigdy się nie zapomina, nawet jeśli przestajemy pamiętać ich wygląd czy głos. Oni wciąż są z nami, tutaj.- ciemnowłosa przyłożyła na chwile rękę do serca. 

-Fajne jest znowu z tobą rozmawiać. Po ziszczeniu wiezienia bałem się, że nikogo więcej nie spotkam. Ale ponownie jesteśmy razem, choć nie wszyscy. Czy głupio zabrzmi jeśli spytam czy możemy zagrać w baseball?- spojrzał na nią niewinnym wzrokiem niczym u słodkiego szczeniaczka. Amara uśmiechnęła się.

-Chętnie bym zagrała, ale obawiam się że nie mamy piłki ani kija.

-Mogę poszukać, może coś znajdę. Obiecasz że zagrasz jeśli to znajdę?

-Zgoda kowboju.

Carl uśmiechnął się szeroko co ciemnowłosa odwzajemniła po czym chłopak wstał i ruszył w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy. Kobieta pokręciła głową lekko rozbawiona. Carl odkąd tylko pierwszy raz zagrali w baseball wciąż miał ochotę grać. Zdziwiła się ze chłopak tak bardzo polubił te grę, ale też była zadowolona. Dzięki temu mogła wciąż poczuć się jak wtedy gdy grała z Jason'em. W ten sposób mogła uczcić jego pamieć, kochał tą grę, a ona kochała jego.

~~~~~~

Po jakimś czasie wszyscy wrócili. Udało im się zdobyć całkiem sporo jedzenia oraz wody. Zebrali się kupce przed ołtarzem. Gabriel pozwolił im poczęstować się winem mszalnym. I takim właśnie sposobem ucztowali późnym wieczorem. Śmiejąc się i po prostu rozmawiając. Trochę relaksu przecież nikomu nie zaszkodzi, a przecież należy im się to.

-Chciałbym wznieść toast.- Abraham podniósł się z swojego miejsca unosząc kielich z winem.- Rozglądam się po tym pomieszczeniu i widzę ocalałych. Wszyscy zasłużyliście na to miano. Za ocalałych!

-Zdrówko!

Większość razem z Abrahamem napili się w tym samym czasie.

-Chcielibyście być tylko takimi?- rudowłosy kontynuował swoją mowę.- Wstawać rano, walczyć z nieumarłymi, szukać jedzenia, spać z otwartymi oczami, wstawać i powtarzać to? Owszem możecie robić to dalej. Jesteście silni i macie odpowiednie umiejętności. Ale to poddanie się wobec tego co możecie uczynić. Możemy zawieść Eugene'a do Waszyngtonu, pozbyć się martwych i przywrócić świat żywym. Powiedz co jest w stolicy?- Abraham zwrócił się do Eugene.

-Ośrodek zbudowany w celu wytrzymania nawet tak ogromnej pandemii. Z prowiantem, paliwem i schronieniem. Oraz możliwością zaczęcia od nowa.

-Niezależnie od tego jak długo potrwa to restartowanie, nie było bardziej bezpiecznego miejsca odkąd to wszystko się rozpoczęło. Pojedzcie z nami. Uratujcie świat dla tej dziewczynki.- Abraham wskazał Judith, która jest w objęciach swojego taty.- Dla was samych. Dla wszystkich którzy jeszcze żyją i próbują przeżyć.- skończył swoją motywującą mowę. To co mówił miało sens, to był dobry cel, najlepszy od samego początku tej katastrofy.

-Co takiego?- Rick zwrócił się do swojej córeczki.- Chyba wie co zamierzam powiedzieć. Wchodzi w to, wiec ja też. Jedziemy.- oświadczył Rick.

-Zróbmy to! 

Wznieśli kolejny toast pijąc za udaną podróż do Waszyngtonu. 

Jeszcze trochę posiedzieli w jednym gronie po czym każdy zaczął się rozchodzić. Zrobiło się późno, wiec nadeszła pora aby spać. Wypite wino tylko polepszy sen, choć nie było go aż dużo, ale wystarczająco aby się rozluźnić.

Amara dopijając resztkę wina w kielichu przyglądała się z oddali jak Ivy rozmawia o czymś z Tarą. Co jakiś czas śmieją się co oznacza, że dobrze się dogadują. Reszta porozchodziła się zajmując się sobą. Gdy odłożyła kielich na ołtarz i odwróciła się aby wrócić na miejsce przy ławce gdzie zostawiła swój łuk i plecak zauważyła, że Daryl wymknął się na zewnątrz. Zaciekawiona poszła za nim. Niby mógł po prostu wyjść i chcieć się przewietrzyć albo załatwić potrzebę, ale przeczucie podpowiedziało jej aby za nim poszła. I właśnie dlatego bez większego namysłu wyszła z kościoła i podążyła za Daryl'em do lasu. Nie wzięła swoich rzeczy. Jedyne co miała jako broń to maczeta, nóż i pistolet, ale miała tylko jeden pełny magazynek, więcej zostawiła w plecaku, którego niestety nie wzięła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro