Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rytuał Życia i Śmierci

Wrażliwszym osobom radzę zaopatrzyć się w chusteczki, bo to smutny rozdział :( !


I żeby Was jeszcze bardziej dobić, na dzień dobry macie na górze filmik z Arturem & Morganą do piosenki "Hymn for the Missing" zespołu Red, pozwoli Wam się wczuć w klimat rozdziału.



Clarissant sceptycznie zerkała raz po raz to na zatokę i unoszącą się nad nią mgłę, to na mnie.

- Naśladujesz Chrystusa wstępującego w Niebo już dobry kwadrans - stwierdziła ze zniecierpliwieniem. - Może po prostu pogódź się z tym, że nie masz dość mocy, by wezwać Świętą Łódź Avalonu...

Nie przerywając unoszenia rąk ku górze w stronę wód i nie odrywając wzroku od mgieł, odpowiedziałam jej nieznoszącym sprzeciwu tonem:

- Jestem Pendragonem, Clarissant. Moich przodków łączyła mistyczna więź ze smokami. Magia płynie w moich żyłach! Jeśli Morgana wywodząc się z rodu nie mającego nic wspólnego z czarami, stała się tak potężną wróżką, że cały Avalon się przed nią ukorzył, to ja tym bardziej mam wystarczającą magię, by łódź odpowiedziała na moje wezwanie!

Raz jeszcze wyparłam z umysłu wszelkie myśli, skupiając się na przyzwaniu łodzi. Chrześcijańscy święci twierdzili, że nie zdziałaliby żadnego cudu bez swojej wiary. Tak samo magię mogła wyzwolić jedynie głęboka  w i a r a. Musiałam  u f a ć  swojej mocy. W i e r z y ć  z całych sił, że oto łódź za chwilę się pojawi.

Drobny promień słońca przedarł się przez chmury, a Clarissant gwałtownie wciągnęła powietrze. Ja z ulgą opuściłam ramiona i uśmiechnęłam się do siebie, patrząc na wyłaniający się spośród mgieł środek transportu.

Płynęła sama, bez przewoźnika, tylko dzięki czarom. Wiedziała, że zmierza do mnie i wiedziała dokąd mnie zabrać.

Spojrzałam na kuzynkę.

- Już miałaś nadzieję, że mój plan się nie powiedzie, co?

- Wciąż mam taką nadzieję - odparła głucho w chwili, gdy łódź uderzyła o brzeg.


                                                         *

Gdy naszym oczom wreszcie ukazała się wyspa z górującym nad nią zamkiem, obie wciągnęłyśmy gwałtownie powietrze. Miejsce przepełniała mieszanka strachu i niepokoju... Było magiczne, czuć to było w powietrzu. Ale jednocześnie ponure...

Wedle opowieści Avalon miał być słoneczny i wypełniony zapachem kwitnących jabłoni. Nie czułyśmy jednak ani woni, ani promieni słońca.

Na brzegu czekały już cztery kobiety, ubrane w ceremonialne czarne szaty kapłanek.

Gdy łódź dobiła do pomostu, a my zeszłyśmy na ląd, schyliły nisko głowy.

- Prawdziwym zaszczytem jest dla nas powitać wasze książęce mości - powiedziała najstarsza z nich, chyba w wieku Liwilli.

- Wiecie kim jesteśmy? - spytałam.

- O tak, wasza wysokość. Lady Morgana cię oczekuje.

- Zawsze macie tak ponuro? - spytała Clarissant, maskując zdenerwowanie opryskliwością. - Podobno w Avalonie panuje wieczna wiosna?

Nie skarciłam jej tylko dlatego, że sama byłam ciekawa odpowiedzi. Zresztą kobiety nie zdawały się urażone.

- M a m y  wiosnę, pani. Spójrz na trawę i drzewa. Nie noszą jesiennych barw jak w zewnętrznym świecie!

- Ale jest tu mokro i mglisto jak w listopadzie!

- Pogoda jest taka, jak emocje targające naszą królową - odparła kapłanka z wyważonym spokojem.

Spojrzałam na szare niebo i sączącą się z niego mżawkę. Otuliłam się ciaśniej płaszczem, czując jak moje ciało przenika chłód.

Bezgraniczny smutek. Właśnie to uczucie wypełniało dusze Morgany. Zresztą, z czego miałaby się cieszyć? Kochankowie albo sami odeszli, albo zostali  przez nią odtrąceni, jej młodszy syn zginął, starszy umierał, a Camelot odciął się od niej... Gdy zmarł mój dziadek, król Uther, była jego jedyną dziedziczką i nadzieją dla królestwa. A potem, kiedy to Artur okazał się jego synem, ona stała się w oczach ludu jedynie pazerną, mściwą wiedźmą. Była równie samotna, niezrozumiana i nieszczęśliwa jak ja.


                                                          *

Kiedy służące wprowadziły nas do komnaty bawialnej zamku, Morgana stała przy oknie. Obok niej w kominku wesoło trzaskał ogień - pierwszy napotkany w Avalonie akcent o gorących barwach.

Czarodziejka odwróciła się w naszą stronę i uśmiechnęła lekko.

- Moje drogie, witam was serdecznie. Clarissant... wyrosłaś. - Moja kuzynka sztywno skinęła jej głową.

Morgana przeniosła wzrok na mnie.

Miała niezwykle jasne szare oczy, w których mieszały się ze sobą odcienie błękitu i zieleni. Takie same jak Mordred.

Jej cera była biała niczym kość słoniowa, a zdawała się jeszcze jaśniejsza wobec czarnej sukni i niedbale spiętych ciemnych, falistych włosów kobiety.

Na ile lat wyglądała? Nie miała żadnych zmarszczek, ale barwa jej stroju i  c o ś  w jej osobie wzbudzało wrażenie, że ma się do czynienia z osobą dojrzałą i doświadczoną.

- Pani. - Dygnęłam lekko.

Jej uśmiech stał się bardziej wyraźny.

- Elaine. Cieszę się, że w końcu mogę cię poznać. Widzę, że spodobały ci się kolczyki, które ci przysłałam! - Zaśmiałam się odrobinę na tą uwagę.

Zbliżyła się, a potem mnie przytuliła. Delikatnie odwzajemniłam uścisk.

Gdy się odsunęłyśmy, długo na siebie patrzyłyśmy. Wiedziałam, ile zła wyrządziła Morgana Camelotowi, ale rozumiałam kierujące nią motywy i czułam do niej osobistą sympatię.

Z kolei ja dla niej musiałam być żywym przypomnieniem zdrady ukochanego mężczyzny - ale z jakiegoś powodu nie żywiła do mnie z tego powodu niechęci.

- Przykro mi z powodu księcia Owaine'a - powiedziałam, na co głęboko westchnęła. - Przybyłam, aby... - zaczęłam, ale mi przerwała.

- Wiem wszystko. Obserwowałam was w mojej magicznej misie. - Wskazała pełną wody wnękę umieszczoną na kolumnie pośrodku pokoju.

Zmarszczyłam brwi. Jeśli znała mój zamysł, to mogło wyjaśniać częściowo jej ciepły stosunek do mnie. Ale z drugiej strony już w swoim liście, który przysłała mi dawno temu, zapewniała mnie o własnej sympatii.

- Często obserwowałaś Camelot?

Skinęła głową.

- Dość często. - Pogładziła mnie dłonią po policzku. - Głęboko podziwiam to jaką osobą się stałaś, Elaine.

- Cóż... - zmieszałam się - dziękuję. W takim razie musisz wiedzieć, po co przybywamy...

- W istocie. - Odsunęła się i oznajmiła: - Dam ci Klejnot Brisingów. Po tym, co zmierzasz zrobić, utraci swoje moce, mogę ci więc go powierzyć bez obaw, że ktoś użyje go przeciw mnie.

Zamrugałam oczami. Zakładałam, że Morgana - przede wszystkim ona - będzie chciała mi pomóc, nie sądziłam jednak, że zgodzi się od wejścia, po ledwie pięciu minutach rozmowy. Ale skoro mnie obserwowała w wodnym zwierciadle już jakiś czas... musiała znać dobrze moje motywy.

Czarodziejka wskazała ręką na stół i dopiero teraz dostrzegłam na nim półmiski z wykwintnym jedzeniem. Pośrodku paliły się trzy świece.

- Na pewno jesteście zmęczone. Rozgośćcie się!

Clarissant nie trzeba było powtarzać, natomiast ja poruszyłam się niespokojnie.

- Morgano, zależy nam bardzo na czasie...

- Czar, którym chcesz się posłużyć, można rzucić jedynie w południe, gdy słońce jest w zenicie - powiedziała stanowczym tonem. - Nie ma sensu się śpieszyć, możecie więc obie odpocząć i spożyć posiłek. Później moje służki zaprowadzą was do komnat sypialnych. Do zobaczenia jutro! - posłała Clarissant ostatni uśmiech, po czym wyszła z komnaty.                                                 


                                                             *

Następnego dnia wstałam przed kuzynką i zamiast na śniadanie udałam się poszukać Morganę. Zastałam ją na jednym z tarasów, wpatrującą się w horyzont.

- Może i mamy tu wieczną wiosnę, ale zimną. Nie różni się wiele od jesieni w zewnętrznym świecie - powiedziała moja ciotka.

- Jest szansa, by wróciło ciepło?

- Kto wie? Może kiedyś...

Przez chwilę milczałyśmy.

- Cieszę się, że ty i Mordred jesteście tak blisko - odezwała się nagle.

Spuściłam wzrok.

- Byliśmy. Teraz ma do mnie żal... zresztą słusznie...

Potrząsnęła głową.

- Nie... nie ma między wami prawdziwej nienawiści. Pendragonowie zrodzili się we wzajemnie rozlanej krwi... Ale wy przełamaliście to koło.

Spojrzała na mnie.

- Wiesz przeze mnie omal się nie narodziłaś... ale też dzięki mnie przeżyłaś.

Zamrugałam.

- Słucham?

Czarodziejka otuliła się szalem.

- Wiesz jakie były początki Smoczej Dynastii?

- Niegdyś Brytanią rządzili królowie dosiadający prawdziwych smoków - przypomniałam sobie. - Ale potem smoki zaczęły wymierać... Tamten ród też wyginął, a mój ojciec jest ich odległym potomkiem w linii żeńskiej.

- Dwa ostatnie smoki zostały wykorzystane przez dwóch ostatnich członków tej dynastii - powiedziała Morgana. - Młody Vortigern był nieślubnym dzieckiem króla, który nie miał zamiaru żyć w cieniu przyrodniej siostry, prawowitej dziedziczki królestwa. Po śmierci ich ojca zwrócił się z armią przeciwko niej. Czerwony Smok księżniczki zabił Białego Smoka chłopaka, ale to armia Vortigerna wygrała bitwę... a on zatopił miecz w sercu swojej siostry.

- A potem? Vortigern został królem, tyle wiem. Zmusił smoka siostry do posłuszeństwa?

Morgana pokręciła głową.

- Nie. Zwierzę pragnęło pomścić swoją panią, ale napotkało przeszkodę. Członkowie rodu byli odporni na ogień smoków.

- Jakim sposobem?

- Pierwszy król dynastii został uzdrowiony z ran po okładzie, który zawierał krew tych gadów. Wykształcił w sobie odporność i przekazał ją potomkom. Ci, mogąc zbliżać się od smoków, oswoili je. Ale nie mieli władzy nad ich sercami i umysłami... Czerwony nie zamierzał służyć uzurpatorowi. Nie umiał go spalić... ale miał jeszcze jedną broń. Toksyczny dym. Właśnie nim zatruł Vortigerna, gdy nań nacierał, ponosząc śmierć od miecza króla.

- Vortigern przeżył...

- Ale on i jego potomkowie zostali przeklęci. Przez trzy kolejne pokolenia tylko pierworodne dziecko przeżywało narodziny. Aż dynastia wygasła w linii męskiej. Ale po kądzieli rzecz również ciągnęła się dalej. Dlatego Uther był jedynakiem, jak wcześniej jego ojciec, a jeszcze wcześniej babka. I tak samo Artur.

Zakryłam usta dłonią.

- To straszne...! Jak klątwę zdjęto?

- Czarodziej Merlin stwierdził, że trzeba zadośćuczynić smokom. Czerwony i Biały zostali zmuszeni do rozłamu. Potomkowie Vortigerna wciąż byli Smoczymi Królami, potomkami ich uzdrawiającej krwi. Merlin powiedział, że klątwa zostanie zdjęta, gdy dwa Smoki się połączą. Wytłumaczył, że dwoje członków rodu musi spłodzić ze sobą potomka ze związku brata i siostry.

Morgana zaśmiała się.

- Twoi przodkowie byli gotowi na kazirodztwo, ale nie mogło do niego dojść, bo na tym polegał problem... Zawsze przeżywało tylko jedno dziecko. Tyle, że... magia potrafi być metaforyczna.

Spojrzała mi w oczy.

- Uther mnie adoptował. Stałam się Pendragonem dla świata, nawet jeśli nie jestem nim z krwi. W chwili, gdy twój ojciec i ja poczęliśmy Mordreda, przekleństwo przełamano. To od zawsze było przeznaczone mnie i Arturowi. I od zawsze mieliśmy należeć do siebie.

- Zatem, choć próbowałaś nie dopuścić do moich narodzin, ja i mój brat bliźniak mogliśmy urodzić się żywi tylko dzięki temu, że ty i mój ojciec byliście w sobie zakochani - skonstatowałam.

- I z tego samego powodu Mordred będzie mógł cieszyć się kilkorgiem dzieci zamiast jednym... jeśli przeżyje, oczywiście.

Przełknęłam ślinę, usiłując zrozumieć to wszystko. Morgana ruszyła do środka, a ja z wahaniem podążyłam za nią.

Zatrzymała się przy komodzie z czarnego drewna i wyjęła z szuflady niewielki przedmiot.

- Użyj go jak podpowiada ci serce - powiedziała, gdy ja w milczeniu przyglądałam się połówce Medalionu Freyi.

Morgana włożyła mi go w dłoń i zamknęła moje place wokół niego. Serce zabiło mi szybciej.

- Pamiętaj: to  t w ó j  wybór, czy go użyjesz. Daję ci medalion, ale możesz schować go w szufladzie i zapomnieć o jego istnieniu. Jeśli pragniesz z niego skorzystać, ciebie i TYLKO ciebie  dosięgną konsekwencje.

Uśmiechnęłam się, ale nie czułam szczęścia z osiągnięcia celu. Robię to, by poczuć spełnienie, przypomniałam sobie. Jest już za późno, by się cofać.

- Oczywiście - odpowiedziałam.


                                                           *

Następnego dnia krótko przed południem Morgana pożegnała mnie i Clarissant w przystani.

- Powodzenia, Elaine - powiedziała do mnie.

- Tobie też - odparłam.

Uśmiechnęła się smutno.

- Żałuję tego, co zrobiłam twojej matce - powiedziała nagle. - Nie ona mi wtedy zawiniła. Ale... nie masz pojęcia, jak bardzo złamana się czułam. Mój ojczym mnie przysposobił, ale nie byliśmy blisko... Zrobił to dlatego, że nie miał własnych dzieci, a potrzebował zabezpieczenia sukcesyjnego, gdyby Artur się nie odnalazł. Moje dwórki wiecznie bały się mojej magii. Artur był pierwsza osobą, która mnie  p o k o c h a ł a. Przez pięć pięknych miesięcy wierzyłam, że  k t o ś  jest w stanie darzyć mnie miłością. A potem zostałam z niczym... Miałam Mordreda, ale on ostatecznie Camelot uznał za dom. A wszystko z czym wiązałam przyszłość: moja korona, mój mąż, a nawet mój syn, przypadły Ginewrze. - W jej oczach lśniły łzy, gdy wspominała przeszłość.

Ujęła moje ręce.

- Jesteś czystsza i silniejsza ode mnie - powiedziała. - Twój ukochany także wybrał Ginewrę. A jednak nie wyrzekłaś się jej. Nie obrzuciłaś klątwami...

Pokręciłam głową.

- Też zasłużyłaś na miłość. Nie ważne, jak niedoskonała jesteś... Wiedziałaś czym jest zło i dobro i nie pozwoliłaś, by mrok cię pochłonął. Widzisz teraz swoje błędy i ich żałujesz. Tylko to jest ważne.


                                                              *

Gdy łódź niosła nas w stronę brzegu ziem Camelotu, słońce w końcu wychynęło zza chmur. Stanęłam na dziobie łodzi i rzuciłam proste zaklęcie.

Po chwili mój podróżny strój zmienił się na ciemnoniebieską atłasową suknię, a w mojej dłoni znalazło się kilka białych kwiatów.

Wpięłam je we włosy.

- Pewne rzeczy robi się z klasą - powiedziałam do kuzynki w przypływie czarnego humoru.

Obserwowała mnie z melancholią.

- Nie zamierzasz mnie powstrzymać? - zakpiłam.

Westchnęła ciężko i ze smutkiem wbiła wzrok w dno łodzi.

- Mogłabym, ale znalazłabyś inny sposób... Nie jestem twoją strażniczką. Morgana powiedziała, że do ciebie należy wybór, czy użyć Klejnotu Brisingów. Miała rację. To twoje życie. Zrobiłam, co mogłam, by cię odwieść, ale...

- Nie robię tego dla siebie - przypomniałam.

Pokiwała głową.

- I to jest chyba jedyny powód, dla którego zgodziłam się w tym uczestniczyć...

Podniosła  na mnie wzrok.

- Możemy poczekać z tym, aż wrócimy do Camelotu... Masz już ten przeklęty wisior, co za różnica gdzie...?

- Każdy dzień zwłoki to ryzyko, że będzie za późno - odparłam ostro. - Zrobię to  t e r a z.

Przełknęła ślinę.

- Ja też chcę, by żył... - szepnęła.

Słońce sięgnęło zenitu.

Stanęłam na  dziobie i drżącymi palcami zawiązałam łańcuszek z połówką Amuletu Freyi na swojej szyi.

Wyprostowałam się i spoglądając w dal z całych sił pomyślałam intencję.

Chcę, by mój brat wyzdrowiał. Znalazł niedawno miłość swojego życia... Będzie miał swoje pierwsze dziecko... M u s i  żyć. Oni nie mogą go stracić! A on nie powinien umierać teraz, gdy może być szczęśliwy...

Dla siebie nie widziałam powodów dalszej egzystencji. Zapewne, gdybym żyła dalej, zakochałabym się któregoś dnia ponownie i znalazła swoje miejsce. Ale nie chciałam poddać się niepewnemu losowi, gdy mogłam zrobić coś naprawdę dobrego... Gdy mogłam uratować kogoś, kogo z całych sił kochałam.

Sięgnęłam po  c a ł ą  swoją magie, a potem poczułam jak Medalion robi się coraz cieplejszy, aż nagła fala gorąca przepłynęła przez moją klatkę piersiową, pozbawiając mnie zmysłów.

Osunęłam się na dno łodzi, a gwałtowne ciepło minęło, pozostawiając po sobie chłód zimny jak nic co czułam w życiu.


                                                            *****

Mordred nie wiedział, co się właściwie wydarzyło - tylko że nagle poczuł ciepło na nadgarstku, a potem po prostu się  p r z e b u d z i ł.

Zaczerpnął powietrza i sam się dziwił jak lekko mu się oddycha. Przez chwilę leżał na plecach, a potem ostrożnie podniósł się do siadu. Zakręciło mu się lekko w głowie, ale nie poczuł żadnego gwałtownego bólu we wnętrznościach jak przez kilka ostatnich tygodni.

Spojrzał na nadgarstek. Połówka złotego medalionu od Elaine, rozbłysła lekko w świetle słońca. Książę dotknął jej palcami drugiej ręki. Metal zdawał się lekko ciepły, ale chłopak nie miał pojęcia, co to oznacza.

Liwilli ani Ginewry nie było w komnacie - patrząc za okno Mordred pojął, że jest południe i najprawdopodobniej jego rodzina je teraz drobny posiłek.

Też bym coś zjadł, pomyślał.

Jakie to dziwne uczucie mieć apatyt... Tak wiele dni nie byłem głodny.

Młodzieniec odrzucił kołdrę, a potem niepewnie stanął ma podłodze i podszedł do lustra.

Przyjrzał się swojemu odbiciu.

Nie wyglądał tak strasznie jak niektórzy jeńcy wojenni, ale wyraźnie widział zapadłe policzki i podkrążone oczy.

Koszula zdawała się zwieszać na jego ramionach luźniej niż kilka miesięcy temu.

Muszę koniecznie o siebie zadbać...! Najlepiej zaczynając od jakiegoś dobrego posiłku!

Nie miał zamiaru wołać służby - próbowaliby go na siłę zatrzymać w łożu i jeszcze robiliby mnóstwo ceregieli z doborem stroju!

Zamiast tego książę sam zaczął lustrować szafę. Zamierzał pokazać się bliskim, wyglądając na tyle olśniewająco, na ile tylko mógł ktoś, kto jeszcze parę godzin temu był wycieńczony gorączką.


                                                            *****

Wciągnęłam w płuca powietrze, ale wdech nie przyniósł orzeźwiającego chłodu. Clarissant pochyliła się nade mną ze łzami spływającymi po policzkach.

- Udało mi się. Mordred... zobaczy swoje dziecko - wyszeptałam. - Moi rodzice... Liwilla... nie będą musieli cierpieć... Będą... szczęśliwi...

- Tak. Oczywiście, że tak! - Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie, płacząc jeszcze bardziej.

Pogłaskała mnie po policzku.

Prawie nie czułam ręki, ale nadludzkim wysiłkiem sięgnęłam do kieszonki w swoim gorsecie.

- Daj to... mojej matce - powiedziałam, wciskając jej w dłoń złożoną kartkę.

Clarissant przymknęła oczy.

- Naturalnie - szepnęła.

Pochyliła się i oparła swoje czoło o moje.

- Żegnaj... siostro - powiedziałam do niej.

A potem rozbłysło światło i nie czułam już  n i c. Widziałam za to mnóstwo kolorów, zlewających się przede mną w chaotyczny obraz, którego nie umiałam ogarnąć wzrokiem.

Aż nagle ktoś złapał mnie za rękę.

- Siostro! - Ze świetlistej nicości wyłonił się nagle młody chłopak.

Wydawał się być w moim wieku, miał jasne loki i trójkątny podbródek mojej matki, ale niebieskie oczy należały do mojego ojca.

- Loholt? - spytałam niepewnie.

Młodzieniec się roześmiał.

- A któż by inny, Elaine? - Spojrzał na mnie z głębokim uczuciem. - Bardzo za tobą tęskniłem, siostro.

Przytuliłam mojego bliźniaka, a gdy otoczył mnie ramieniem, poczułam jak po raz pierwszy od bardzo dawna spływa na mnie  s p o k ó j.


                                                            *****

Praktycznie cała rodzina królewska poderwała się z krzeseł, gdy zobaczyła Mordreda wchodzącego do sali. Książę zatrzymał się i ściągnął czoło.

- Coś się stało? Czemu tak stoicie?

Ginewra pierwsza zdołała wydusić jakieś słowa.

- Mordredzie... co... co tu robisz?

Chłopak skrzywił się.

- Chciałem coś zjeść. Jestem głodny.

Liwilla odeszła od stołu i ujęła twarz męża w dłonie.

- Rozumiemy, ale powinieneś był poprosić służbę, by ci przyniosła posiłek...!

- Kiedy czuję się dobrze i nie muszę ich fatygować - stwierdził.

Westchnęła, ale uśmiechnęła się lekko.

- Cieszę się, że miewasz się lepiej, ale tym bardziej powinieneś był się jeszcze położyć! - powiedziała łagodnie, ale stanowczo. - Jesteś świeżo po chorobie...

- Leżałem już stanowczo za długo - uciął.

Liwilla dała za wygraną i para zasiadła na swoich miejscach.

Artur i Ginewra z zachwytem wpatrywali się w syna.

- Gdybyśmy wiedzieli, że przyjdziesz, kazalibyśmy przyrządzić twoje ulubione przepiórki - powiedział król, ale chłopak uśmiechnął się i tylko machnął ręką.

- Zjem następnym razem! Teraz mi wszystko jedno: mam ochotę pochłonąć cały stół! - przesunął wzrokiem po znajdujących się przed nim smakołykach.

Ginewra czuła jak rozpiera ją radość.

- Każę zaraz podać tego więcej - obiecała i zawołała służącego.

Tymczasem Nimiana patrzyła na rozgrywającą się scenę lekko zszokowana. Nie była medykiem, ale znała się na chorobach dostatecznie, by wiedzieć, że książę był jeszcze wczoraj tak osłabiony, że nie było szans, by przeżył choćby tydzień. Jakim cudem więc wstał na nogi i zdawał się tryskać wigorem?

- Zaiste dobre samopoczucie ci wróciło - powiedziała z głęboką ulgą w głosie. - Wszyscy się o ciebie martwiliśmy... To prawdziwy cud!

- Albo umiejętności medyków - wtrąciła Ginewra. Obróciła się w stronę pasierba. - Pamiętasz może, by podali ci ostatnio jakiś nowy lek? Może nagrodzilibyśmy ich odpowiednio? I jeśli znaleźli sposób na leczenie twojej choroby, mogłoby to też pomóc innym nią dotkniętym!

Książę zmarszczył czoło, skupiając się, ale potrząsnął głową.

- Nie, dostawałem chyba to samo, co zwykle. Możecie się ich zresztą spytać, ale mam wrażenie, jakbym poczuł się lepiej tak jakoś... nagle.

Wzruszył rękoma, a potem sięgnął po jeden z półmisków.

Nimiana powiodła wzrokiem za jego ręką i gwałtownie zamarła.

- Mordredzie! - powiedziała ostro.

Wszyscy na nią spojrzeli.

- Tak? - spytał chłopak zaskoczony jej wybuchem.

Pani Jeziora zreflektowała się.

- Skąd masz ten medalion na nadgarstku? - spytała nieco spokojniej.

Król Artur ściągnął czoło.

- Czy to nie przypadkiem naszyjnik tej skandynawskiej bogini, którego połówki zażądała ode mnie swego czasu Morgana?

- Tak - potwierdziła Nimue.

Mordred ponownie wzruszył ramionami.

- Elaine mi go dała. Prosiła, bym dla niej przechował... Gdy wróci, cóż, zastanie mnie żywego, więc na pewno jej to oddam - stwierdził, uśmiechając się.

Pani Jeziora zakryła usta dłonią.

Och, bogowie... Elaine... Elaine, c o ś  t y  z r o b i ł a ?!

Czarodziejka oderwała się gwałtownie od stołu i wybiegła z komnaty przed siebie, nie zważając na nawoływanie królewskiej pary.

Dotarła wreszcie pod drzwi sypialni Lancelota i wpadła gwałtownie do środka.

Rycerz czytał akurat jakiś zwój. Na widok opiekunki natychmiast go odłożył i podszedł do niej.

- Nimue? Co się stało? - spytał z troską.

Kobieta wbiła palce w jego ramię.

- Musisz natychmiast jechać nad Zatokę Avalonu! Natychmiast! - szeptała gorączkowo.

Mężczyzna z niepokojem ściągnął brwi.

- Nie rozumiem... Po co? Miałaś jakąś wizję?

Potrząsnęła głową

- Elaine... Elaine zrobiła coś strasznego.


                                                           *

Lancelot gnał na swoim koniu na oślep. Nie dbał o to, czy zajeździ zwierzę albo czy z niego spadnie i zginie. Liczyło się tylko to, by być na miejscu  z a r a z.

Rozsądna część jego umysłu pytała, co zmieni jego obecność, jeśli rzecz już się stała? Ale jego serce nie dbało w tej chwili o rozsądek. Nie zamierzał się zatrzymać, dopóki nie zobaczy ponownie Elaine.

Tak wiele dla niego znaczyła...

Kiedy zobaczył gromadzący się na brzegu zatoki tłumek ludzi, wiedział, że jest już za późno.

Zatrzymał się tuż za grupą i zsiadł z konia.

- Sir Lancelot z Jeziora, rycerz króla Artura! Przepuścicie mnie! - krzyknął.

Zebrani zaczęli szeptać i przesuwać się. Mężczyzna przyśpieszył kroku.

Gdy zobaczył łódź, doznał wrażenia, jakby ktoś wyrwał mu serce z piersi.

Ciało Elaine wciąż spoczywało w jej wnętrz, choć Clarissant ułożyła je wyprostowane i złączyła dłonie księżniczki Camelotu na piersi.

Córka Ginewry wyglądała jakby jedynie spała. Jej policzki wciąż miały delikatne różane zabarwienie, twarz była spokojna i wygładzona. Lancelot mógł nawet przysiąc, że kąciki jej ust były uniesione w lekkim półuśmiechu, jakby dziewczyna  w  k o ń c u  była szczęśliwa.

Jej włosy zdobiły płatki białych kwiatów, zaś na szyi błyszczała złota połowa Klejnotu Brisingów.

Lancelot potykając się, zbliżył się do łodzi i opadł na kolana. Przesunął drżącą dłonią obleczoną w rękawicę po policzku dziewczyny.

Przełknął ślinę, czując jak łzy rozmazują mu obraz przed oczami.

- Dlaczego... - wyszeptał - ...dlaczego to zrobiła?

Siedząca po drugiej stronie łodzi Clarissant potrząsnęła głową. Kosmyki jasnych włosach zwieszały się jej niedbale na skroniach, twarz miała zupełnie zalaną łzami.

- Naprawdę się pytasz? Zrobiła to, ponieważ kochała swojego brata. I ponieważ zbyt mocno pokochała  c i e b i e. Poświęciła się, ponieważ czuła, że jej serce nigdy już nie będzie całe. Bo je rozbiłeś.

Mężczyzna zadrżał, a potem zapłakał. Jego ciałem wstrząsały kolejne spazmy. Nie wiedział, czy Elaine naprawdę zabiła miłość do niego, ale nie miał wątpliwości, że zasłużyła na więcej z jego strony. A on zbrukał uczucie i zaufanie, jakim go obdarzyła.

- Przepraszam - powiedział łamiącym się głosem do zmarłej dziewczyny.

Nachylił się i pocałował ją w czoło.

W baśniach księżniczki budziły się pod wpływem pieszczoty ust swych ukochanych.

Ale oni nie byli w baśni.

Oczy Elaine pozostały zamknięte.






Domyślam się, że ten rozdział kompletnie Was złamał. Jeśli chcecie, na dole macie jeszcze dwie piosenki: po raz drugi "Hymn for the Missing", tym razem w całości (to taka piękna piosenka, że MUSIAŁEM ją umieścić) i "When you're gone" Avril Lavigne.


Elaine umarła, ale historia Pendragonów na tym się nie kończy. Zostańcie jeszcze na dwa kolejne rozdziały, które pokażą jakie były skutki jej śmierci dla królestwa i jakie dziedzictwo pozostawiła po sobie księżniczka Camelotu!

Bardzo Was też proszę, jeśli możecie napiszcie od siebie, co sądzicie o całokształcie Elaine jako postaci, podsumowując jej postać :).


https://youtu.be/iWEsrQx6A2U

https://youtu.be/kxLbNA6GHVw

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro