Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Medalion Freyi

Przepraszam, że musieliście tak długo czekać na ten rozdział! Uciekła mi wena, niestety, ale zostały już tylko trzy rozdziały, więc na pewno jakoś zdołam dobrnąć do końca ;).

Piosenka: "My immortal" Evanescence, wideo z Arturem & Morganą.

(Z tejże piosenki:

I've tried so hard to tell myself that you're gone,
But though you're still with me,
I've been alone all along...)

Słowa tej piosenki to czyste odzwierciedlenie samotności, którą czuje Elaine w tej chwili...




Deszcze nawiedzały Camelot codziennie. Mordred nie opuszczał już swojej komnaty, otępiały od nawracającej gorączki. Dwór zamarł w oczekiwaniu. Medycy rozkładali jedynie ręce - mógł przeżyć jeszcze kilka tygodni lub zaledwie kilka dni. Nie rozumieli natury choroby, więc sami nie wiedzieli. A dwór nie wiedział, czy powinien być gotowy na żałobę i traktować już księcia jak prawie umarłego czy zachowywać się, jakby choroba miała zaraz minąć.

Lancelot i ja nie rozmawialiśmy. Ilekroć się na siebie natykaliśmy, tylko patrzyliśmy na siebie z bólem i poczuciem winy.

Byłam świadoma, że dźwięk jego pięknego, głębokiego głosu, tylko pogłębiłby mój ból, ale ciężko było udawać mi, że mężczyzna nie istnieje. Był mi tak bliski... Był osobą, która najbardziej okazywała mi, jak bardzo we mnie wierzy... Wiązałam z nim moje nadzieje na szczęśliwą przyszłość... To teraz przepadło. Miałam wrażenie, że jestem zupełnie sama.

Sama wśród tłumów - bo odkąd Mordred był definitywnie umierający, wszyscy na zamku otoczyli mnie jeszcze większą uwagą. Skłaniali się nisko, zabiegali o łaski, próbowali mi się przypochlebić... 

Ale miałam świadomość, że ludzie ci widzą we mnie jedynie następczynię tronu i nie czułam się przy nich sobą. Musiałam być dworna i okazywać to, co  powinnam, a nie co chciałabym.

Wszystko to dało się znieść, ale gdybym miała przy sobie kogoś, kto wysłucha moje wątpliwości i naprawdę je  z r o z u m i e... Clarissant starała się przy mnie być, ale nigdy nie należała do tak melancholijnych osób jak ja, więc moje przemyślenia nie do końca do niej trafiały.

Nie byłam gotowa poważnie rozmawiać z matką, ojciec nie zrozumiałby mnie na pewno - oboje się kochaliśmy nawzajem, ale cechował go zbytni flegmatyzm, którego skutkiem nigdy nie umiał należycie się ze mną obchodzić, gdy byłam dzieckiem. Miedzy innymi dlatego odesłał mnie wtedy do Astolatu - bo chciał, by ktoś inny otoczył mnie miłością, gdy on nie umie, a matka nie chce jej okazywać.

Liwilla trzymała się na dystans po naszej ostatniej konwersacji, a z Nimue nie chciałam rozmawiać. Wiele lat temu wychowała Lancelota - nie uważałam opowiedzenie jej całej historii za dobry pomysł, bo jeszcze coś nieopacznie by zrozumiała i odbiłoby się to na ich wzajemnych stosunkach.

A Gawen...

- Tak coś sądziłem, że cię tu znajdę. - Zamrugałam oczami, słysząc jego głos za sobą.

Odwróciłam się i zmusiłam do uśmiechu.

- Masz jakąś sprawę?

- Nie. Po prostu wydaje mi się, że potrzeba ci czyjegoś towarzystwa. - Chłopak ujął moją dłoń. - Stoisz tu tak sama przy tym oknie...

Spojrzałam na szybę.

- Świat jest tak brzydki... - wyszeptałam. - Tak bardzo chciałabym, by była już zima. Widok białego śniegu jest taki kojący... A teraz mamy tylko szarość i brudną zieleń. A przecież jeszcze kilka tygodni do równonocy jesiennej!

- Elaine - odgarnął mi z czoła kosmyk włosów i popatrzył poważnie w oczy - co się właściwie dzieje? Ktoś zrobił ci przykrość?

Nie umiałam kłamać, więc zdecydowałam się na część prawdy.

- Tak, ale... niecelowo. Po prostu... dowiedziałam się paru rzeczy i zawiodłam się pewnych osobach. To nie ich wina, że miałam inne oczekiwania... W każdym razie mam takie wrażenie, że nikomu szczególnie na mnie nie zależy.

Mordred będzie ojcem i ma dla kogo żyć, ale umiera, zaś ja żyję, a nie mam dla kogo, pomyślałam.

- Mnie zależy - powiedział.

Ujął dłonią mój kark i pocałował mnie w czoło. Przez moment poczułam się lepiej, a zimny lód w mojej piersi rozpuścił się odrobinę.

Pozwoliłam, by mnie przytulił i wtuliłam się w zagłębienie jego szyi. Czułam rytmiczne bicie serca w jego piersi.

- Nie wiem, czy na ciebie zasługuję - wyszeptałam cicho. - Co ty właściwie we mnie widzisz?

Chłopak zaśmiał się lekko.

- Tego nie da się ująć jednym słowem... To po prostu coś w twojej osobowości. Coś zadziornego i przykuwającego uwagę. Jesteś jak Gwiazda Polarna, Elaine. Odkąd przykułaś mój wzrok, wiem, że muszę za tobą podążać.

Rozbawił mnie zupełnie. Odsunął się i z błyskiem w oczach patrzył, jak się śmieję.

- Chciałbym, byś cały czas była tak wesoła.

- To musisz być cały czas przy mnie i mówić mi takie rzeczy. W życiu bym się nie porównała do Gwiazdy Polarnej, ale bardzo mi miło! - Dygnęłam teatralnie.

Objął mnie w talii.

- A nie ma jakiegoś zaklęcia?

Zamrugałam oczami.

- Zaklęcia?

- No, wiesz, na poprawę nastroju.

Może i było, ale w tej chwili żadne nie przychodziło mi do głowy. Ale... zaklęcia... moje problemy...

Moje serce zamarło.

Co jeśli właśnie w  t e n  sposób mogłam je rozwiązać?

Spojrzałam na Gawena.

- Nie pogniewasz się, jeśli pójdę do biblioteki? Muszę... poszukać czegoś.

Młodzieniec uśmiechnął się.

- Pewnie, że nie! - Ujął palcami mój podbródek. - Widzimy się na kolacji?

- Oczywiście. - Pocałowałam go w policzek, a następnie obróciłam się i ruszyłam ku schodom prowadzącym na dół.

Gdy już nie mógł mnie zobaczyć, przyśpieszyłam kroku. Udawałam przed nim, że wszystko jest w porządku, ale nie było.

W mojej głowie właśnie szalała burza. Wiedziałam, że jeśli znajdę w bibliotece to, czego szukam, serce Gawena zostanie złamane.

Ale nie potrafiłam inaczej.


                                                           *

Przesunęłam palcami po otwartej stronie książki. Następnie przyjrzałam się połowie runicznego medalionu wykonanego z czystego złota.

Nie sądziłam, że tak szybko znajdę w księgach, które planowałam przewertować. Udało mi się już w trzeciej. Następnie spytałam bibliotekarza, czy przechowujemy ten artefakt w zamku. Okazało się, że tak...

Ale była tylko jego połowa, jakby ktoś silny przełamał cienki metal w rękach.

Raz jeszcze przeczytałam opis w książce: ,,Naszyjnik Frei, zwany Klejnotem Brisingów. Pochodzenie - Skandynawia. Właściwości: działanie zależne od intencji - moce uzdrawiające, narzędzie łączenia umysłów. Może być zastosowany do rzucenia najsilniejszego znanego i nieodwracalnego zaklęcia miłosnego...". Wczytałam się uważnie.

- Kogo chcesz zniewolić? - usłyszałam słowa Nimue powiedziane żartobliwym tonem.

Zmusiłam się, by być opanowaną i podniosłam głowę na Panią Jeziora, która stała nad stołem z naręczem zwojów w ręku.

- Nikogo - odparłam. - Masz może wolną chwilę?

- Dla ciebie zawsze, kochana. W czym ci pomóc?

- Co się stało z drugą połową amuletu? - spytałam.

Nimue zmarszczyła czoło.

- Czemu chcesz to wiedzieć?

Spróbowała szybko znaleźć wiarygodne wytłumaczenie.

- To potężna broń... Boję się, co ktoś mógłby zrobić, mając jej część...

Pani Jeziora zaśmiała się.

- Oj, nie ma powodu do obaw. Urok miłosny albo złączenie umysłów może być rzucone tylko jeśli dwie osoby trzymają swoje kawałki. Nawet gdyby ktoś znał czar, nie zastosuje go, póki ta druga osoba nie weźmie medalionu do ręki.

- A skąd wiesz, że właściciel drugiej połówki jest bezpieczny? - dociekałam.

- Bo Morgana nie byłaby na tyle głupia, by go nosić.

Otworzyłam szeroko oczy.

- Połówka jest w Avalonie?

- Owszem. Kiedy Morgana kilka lat temu zgodziła się na rozejm, zażądała, by twój ojciec przysłał jej tą część, a w zamian zatrzymał drugą. Chciała mieć pewność, że ma oko na część amuletu, i że nikt nigdy nie spróbuje wykorzystać go przeciw niej. Na przykład, by kontrolować jej sługi czy jej synów... A Artur kazał umieścić drugą połowę tutaj, gdzie również nikt nie może jej użyć przeciw niemu.

Zerknęłam jeszcze raz na opis oraz rysunek w księdze.

- Ale... skoro to najsilniejszy artefakt od czarów miłosnych... czemu Morgana nigdy nie spróbowała wykorzystała go na moim ojcu? Przecież on jest tym, którego zawsze pragnęła. Nienawidzi go, ale zarazem pragnie go przede wszystkim i ponad wszystko! Tak twierdzi...

- I tak jest. Ale żaden miłosny czar nie odbiera ofierze wolnej woli. Twój ojciec prawdziwie kochał Morganę i odszedł od niej z rozsądku, a nie dlatego, że jest mu obojętna. Medalion nie zmieniłby jego decyzji.

Pokiwałam głową, myśląc o tym, że gdyby mój ojciec zdecydował inaczej, dziś byłabym córką Morgany, a Ginewra i Lancelot byliby razem szczęśliwi... A może wręcz przeciwnie - nigdy by się nie spotkali? Pewnych rzeczy nigdy się nie dowiemy...

- Dziękuję. - Posłałam Nimue uśmiech. - Jeszcze jedno pytanie: kim jest Freya?

- Och, to bogini miłości i życia zza morza.

Zatem medalion w istocie musi mieć moce swej patronki, pomyślałam.

Zacisnęłam palce na połówce talizmanu, wiedząc już jak go użyję.


                                                      *

- OSZALAŁAŚ ?!!! Nie! Wykluczone! Nie oczekuj od mnie pomocy! - Histeryczne krzyki Clarissant nie zrobiły na mnie większego wrażenia, bo w zasadzie byłam na nie gotowa.

Westchnęłam ze znużeniem.

- Nie przyszłam się radzić. Zrobię to z tobą lub bez. Chciałabym jednak, żebyś mi towarzyszyła... A potem... sama rozumiesz.

Otwarła usta z niedowierzaniem.

- Tak jak mówiłam: oszalałaś! Nie zamierzam bezczynnie patrzeć, jak się na to porywasz! Powiem o wszystkim królowi i królowej! - zagroziła, ale przerwałam jej.

- Jeśli tak zrobisz, rzucę na ciebie zaklęcie zapomnienia. Nie dość, że mi nie pomożesz, to nie zdziałasz  n i c. I nikt wtedy nie będzie znał prawdy - postawiłam sprawę jasno.

Dziewczyna struchlała i przełknęła ślinę.

Tak naprawdę blefowałam - nie znałam takiego zaklęcia. Ale Clarissant nie musiała o tym wiedzieć...

W końcu spuściła wzrok i westchnęła ciężko.

- Dobrze... po namyśle, jednak pojadę z tobą. Choć nawet nie chcę wiedzieć, co zrobią mi twój ojciec i brat po powrocie... - wyszeptała.


                                                      *

- Nie rozumiem... - powiedział niepewnie ojciec. - Chcesz wyjechać? Teraz?

- Potrzebuję zaczerpnąć oddechu - odparłam gładko.

Ojciec poruszył się nerwowo na tronie, a potem zerknął na matkę, która jedynie wzruszyła ramionami.

Ponownie skupił wzrok na mnie.

- Jesteś następczynią tronu - powiedział. - Twój brat nie czuje się najlepiej... Możemy cię potrzebować...

- Właśnie dlatego NIE MOGĘ zostać! - wykrzyknęłam gwałtownie. - Nie mogę...

Przyłożyłam dłoń do skroni i jęknęłam.

- Mordred choruje tak długo... Tak długo wszyscy żyjemy w cieniu jego odwlekającej się śmierci...  A ja chcę żyć! Muszę stad wyjechać zaraz albo oszaleję! - Spojrzałam na rodziców błagalnie.

Ojciec westchnął głęboko.

- Wszystkim nam ciężko... Twój brat na pewno czułby się lepiej, gdybyś dotrzymała mu towarzystwa... - zaczął, ale przerwała mu moja matka.

- Możesz jechać, na jak długo chcesz - powiedziała do mnie. - Pobądź trochę w innym otoczeniu, to na pewno pozwoli ci oczyścić umysł.

Przez chwile patrzyłyśmy sobie w oczy, aż skinęłam jej lekko głową. Obie wiedziałyśmy czemu naprawdę wyjeżdżam, a ona rozumiała, że nie powinna próbować mnie zatrzymać.

- Dziękuję - powiedziałam.

Posłała mi blady uśmiech.

- Ufam, że mimo wszystko wkrótce do nas wrócisz - odparła miękko.

W tamtej chwili miałam ochotę się rozpłakać. Tak bardzo pragnęłam przytulić się do królowej... Tak bardzo chciałam, byśmy były zwyczajnymi córką i matką, i wiedziałam, że ona też tego pragnie. Ale miedzy nami ziała teraz przepaść większa niż kiedykolwiek wcześniej.

- Niebawem znów mnie zobaczycie - zapewniłam.

Ojciec zrobił zbolały wyraz twarzy. Wiedział, że z nami przegrał.

Wstał i zbliżył się do mnie.

- Posłuchaj... wiem, że rzadko się sobie zwierzamy. I wiem, że poświęcam za dużo czasu królestwu, a za mało rodzinie.  Ale jesteś moją córką i jeśli dręczyłoby cię coś, zawsze możesz się tym ze mną podzielić... Chciałbym być lepszym ojcem. Takim, który by na ciebie zasługiwał - wyznał.

Poczułam, że serce ściska mi się w piersi.

- Nie śmiałabym cię odrywać od twoich zadań. Jesteś wielkim królem, a Camelot cię potrzebuje. Ja dam sobie jakoś radę. - Uśmiechnęłam się do niego pewnie. -  W końcu mam w sobie krew Pendragonów! Jestem Smokiem.

Pogładził mnie po policzku.

- Ja i twój brat również - zauważył. - Ale Smoki też można zranić... Wracaj do nas szybko.

Objęłam go tak mocno, jak nigdy przedtem.


                                                         *

- Więc... nie chcesz patrzeć jak umieram, tak? - spytał z ironią mój brat.

Przymknęłam oczy.

- Mordredzie... nie mogę tu być. To dla mnie za trudne. Nie powinnam była nigdy sięgać po to, co twoje... Tron nie był mi pisany i teraz to widzę. Nie pasuję się tutaj.

Chłopak przewrócił oczami, ale wyraz jego twarzy nieco złagodniał.

- Nie gniewam się już na ciebie - odparł, ruszając ramionami. - Domyślam się, że coś przykrego musiało ci się przytrafić, skoro aż uciekasz z Camelotu. I nie ma to nic wspólnego z moją chorobą. Co się dzieje, siostro? - Chwycił mój nadgarstek z nagłą troską.

- To... nie chcę o tym mówić - ucięłam.

Cofnął się i z rezygnacją oparł o poduszki.

- Dobrze. A powiesz chociaż dokąd się udajesz?

Zawahałam się.

- Do Avalonu. Mam sprawę do twojej matki - wyznałam.

Aż otworzył usta.

- Ołł... to musi być poważne. Wy się już w ogóle spotkałyście?

Pokręciłam głową.

- Zatem to będzie ciekawa wizyta - stwierdził.

Spojrzałam na niego.

- A właściwie czemu ona nie przyjechała do ciebie?

- Nie musi. - Książę spuścił wzrok i wyznał nieśmiało: - Ukazuje mi się... we śnie.

Uniosłam brew.

- Ale... to skąd wiesz, że to coś więcej niż zwykłe sny?

- Elaine, może i nie mam magii, ale potrafię ją rozpoznać - odparł ostro. - Moja matka mnie wspiera. A nie przyjeżdża, bo nic by to nie dało. Nie zna dla mnie leku, a w Camelocie nikt by jej miło nie witał.

- Rozumiem. - Chwyciłam jego rękę. - Mordredzie?

- Hmm?

- Przechowasz coś dla mnie?

Chłopak parsknął śmiechem.

- Wiesz, nie jestem pewien, czy będę jeszcze żył, gdy łaskawie do nas wrócisz!

- P r o s z ę.

Przelałam w swoje spojrzenie cały mój ból, aż poruszył się lekko, a na jego twarzy odmalowało się poczucie winy.

- No dobrze. Mam nadzieję, że to nic wielkiego.

- To drobiazg - zapewniłam, a potem w przypływie emocji objęłam go i pocałowałam w policzek.

Zamarł, a potem niepewnie odwzajemnił uścisk.

Gdy parę minut później wychodziłam, z trudem powstrzymywałam łzy. Bo wiedziałam, że to był ostatni raz, kiedy się widzieliśmy.


                                                         *

Liwilla zatrzymała mnie przed wejściem do komnaty Mordreda.

- Słyszałam, że wyjeżdżasz.

- Owszem. Jutro.

Skinęła głową.

- Domyślam się, że musiało być ciężko po sprawie z... sama wiesz kim. - Położyła mi dłoń na ramieniu. - Wiem, że uciekasz też od choroby Mordreda, ale... mam jednak nadzieję, że zdążysz wrócić zanim... - głos jej się załamał, zamrugała szybko powiekami, by odegnać łzy.

Spojrzała na mnie i posłała krzepiący uśmiech.

- Bezpiecznej podróży.

Wzruszyłam ramionami.

- Sadziłam, że nie uważasz mnie już za przyjaciółkę.

- Co nie znaczy, że źle ci życzę. Naprawdę mam nadzieję, że odnajdziesz swoje miejsce i szczęście.

- Tak... Dzięki. A ty dasz sobie radę? Nikt nie wie, że jesteś w ciąży.

- Niejedno mnie spotkało. Umiem przetrwać - odparła.

Postąpiłam kilka kroków na przód, ale obróciłam się jeszcze do tyłu.

- Liwillo?

Spojrzała na mnie.

Uśmiechnęłam się do niej.

- Będziesz wspaniałą matką.

Gdy wyszła, skręciłam w stronę swoich komnat. W połowie drogi usłyszałam jak ktoś mnie woła, a po chwili ręka Gawena zacisnęła się na moim ramieniu.

- Elaine, proszę porozmawiaj ze mną!

Odwróciłam się i tym razem nie panowałam już nad łzami.

- Przepraszam - wyszeptałam.

Przytulił mnie.

- Zrobiłem coś nie tak? - spytał młodzieniec, drżącym głosem.

- Nie - odparłam, kręcąc głową. - To nie twoja wina.

Odsunęłam się i spojrzałam mu w oczy.

- W takim razie... pozwól mi jechać z tobą - wyszeptał błagalnie. - Nic tu po mnie!

Potrząsnęłam głową.

- Nie powinieneś...

- Nie obchodzi mnie to! Chcę być tam, gdzie ty, bo cię  k o c h a m ! - niemal krzyczał w desperacji.

Przymknęłam powieki i zaczerpnęłam głęboki oddech.

- Ale ja nie kocham ciebie - powiedziałam cicho.

Przełknął ślinę, jego oczy błyszczały od łez.

- Więc... to wszystko nic dla ciebie nie znaczyło? Byłem dla ciebie tylko bratem?

Otarłam mu placami łzy z policzków.

- Nigdy nie byłeś dla mnie bratem i w tym właśnie problem.

- Co więc do mnie czujesz?

- Sympatię. I pożądanie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - Gdybyśmy wzięli ślub, pewnie związek z tobą by mnie zadowalał. Ale... to nie jest to, czego  t y  byś ode mnie chciał. Moja miłość do ciebie nie jest tak silna, jak twoja do mnie. Nigdy nie byłbyś ze mną szczęśliwy. Nie tak naprawdę.

Westchnął boleśnie.

- Skąd wiesz? - wyszeptał. - Skąd wiesz, jeśli nie próbowaliśmy...

- Bo  w i d z ę. Moja matka poślubiła mężczyznę, w którym się zakochała. Ale on zawsze kochał inną kobietę. Moja matka nie znalazła z nim szczęścia. Cierpi każdego dnia, tęskniąc za prawdziwą miłością. Nikomu bym nie życzyła takiego losu i nie skażę na niego ciebie. Bo zależy mi na tobie dość mocno, by widzieć w tobie kogoś więcej niż tylko młodego przystojnego rycerza.

Nic nie mówił, tylko na mnie patrzył,  a w brązowych oczach błyszczały mu kolejne łzy. Moje policzki również były mokre.

- Posłuchaj - powiedziałam stanowczo.

Wbiłam mu palce głębiej w kark i sięgnęłam po swoje wieszcze  p r z e c z u c i e. Nie byłam jasnowidzem, ale dzięki połączeniu z magią, umiałam dojrzeć wystarczającą dużą liczbę elementów przyszłości.

- Zakochasz się ponownie - powiedziałam. - To się znów stanie. Będzie to dla ciebie o wiele bardziej niezwykłe i niesamowite niż to, co my z sobą mieliśmy. Tamta historia również potoczy się boleśnie. Ale się wydarzy, a kobieta, którą spotkasz, będzie cię kochać tak, jak na to zasługujesz! P r z y s i ę g a m.

Połączyłam nasze usta w pocałunku, w który przelałam to, co czułam do Gawena - coś co było pełne namiętności, fascynacji i zażyłości, intensywne, ale zbyt słabe, by można było zbudować na tym wspólne życie i założyć szczęśliwą rodzinę.

Chłopak westchnął i przyciągnął mnie do siebie mocniej. Nasze usta przywarły do siebie ściśle w ostatnim kontakcie, a nasze serca pochłonął żar.

Gdy płomień wygasł, odsunęliśmy się od siebie. Między nami ziała bezdenna przepaść rzeczywistości.

- Żegnaj, Elaine.

- Żegnaj, Gawenie.


                                                             *

Był wczesny ranek, a w powietrzu zawieszona była mgła, gdy ja i Clarissant dosiadłyśmy naszych wierzchowców.

- Jesteś pewna? - spytała po raz tysięczny moja kuzynka. - Nie jest za późno, by się wycofać...

- Wiesz  d l a c z e g o  i  z  c z y j e g o  powodu to  robię - ucięłam. - Nie mogę zrezygnować.

Spojrzałam na nią.

- Ale potrzebuję w tej podróży kogoś mi bliskiego - powiedziałam, a mój głos prawie się załamał.

Clarissant odwróciła wzrok.

- Jedźmy - szepnęła niechętnie.

Była blada i ledwie panowała nad głosem.

- Kieruj się za mną - przykazałam.

Dotknęłam dłonią karku swojego rumaka i przesłałam mu w myślach obraz zatoki, w której cumowała łódź Świętej Wyspy Avalon.

Koń zarżał, a po chwili niósł mnie w kierunku siedziby mojej ciotki.





Medalion służący się z czarami miłości skojarzył mi się z Freyą, bo była skandynawską boginią miłości, a ze Skandynawii do Brytanii rzut beretem...

A potem sprawdzam wikipedię z czystej ciekawości - i okazało się, że Freya faktycznie miała taki medalion! Nosił nazwę Klejnot Brisingów albo Brisingamen ;). Przeznaczenie chciało tego artefaktu w tej opowieści! XD



Wiem, że wszyscy się zastanawiacie, co właściwie wyprawia Elaine. Jeśli ktoś jest skonsternowany - dobrze! Tak właśnie miało być! Kolejny rozdział wszystko ujawni...

I oczywiście w następnej części  - po ośmiu rozdziałach nieobecności - zobaczymy wreszcie Morganę ;).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro