Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Magnetyzm oczu i szaleństwo serca

Nie wiem, po prostu NIE WIEM, jaka piosenka by tu pasowała, więc rozdział bez piosenki ani filmiku ;). Brakowało mi też pomysłu na tytuł do rozdziału, mam jednak nadzieję, że ten pasuje mimo wszystko :/.

(PRZECZYTAJCIE INFO NA KOŃCU ROZDZIAŁU!)




- Wygrałam! - krzyknęłam do mojego brata, popędzając konia i zostawiając Mordreda daleko w tyle.

- Niedoczekanie! - zawołał, ale choć starał się jak mógł, jego rumak nie był w stanie mnie doścignąć.

Okrążyłam park jako pierwsza i zeskoczyłam z grzbietu zwierzęcia na polu ćwiczebnym pośród braw zebranych tam dam i współczujących spojrzeń rycerzy, którzy pocieszająco poklepywali księcia po plecach, skoro tylko zsiadł ze swego wierzchowca.

Uśmiechnęłam się triumfalnie, a Mordred przewrócił oczami.

- Niech ci będzie! Ale to twój koń prześcignął mojego. Gdybyśmy to  m y  się ścigali...

- Też bym wygrała, bo w przeciwieństwie do ciebie nie mam na sobie kolczugi. A ty byś się szybko zadyszał - wpadłam mu w słowo.

Uśmiechnął się z niedowierzaniem.

- Możliwe... ale nie sądzę, że zdołałabyś wygrać ze mną walkę mieczem!

- Uczono mnie jej.

- Och, wierzę! Ale na pewno nie przykładano się do twojej nauki jak gdybyś była chłopakiem. Raczej żebyś umiała się bronić niż walczyć.

Sarknęłam.

- Nie liczba godzin treningu decyduje o talencie! - Rozejrzałam się po niedużej grupce zgromadzonej wokół nas i oznajmiłam głośno: - Pokonałabym każdego jednego z was!

- Przyjmuję wyzwanie! - rozległ się miękki baryton, który sprawił, że moje serce z jakichś powodów przyśpieszyło.

Odwróciłam się, by zobaczyć jak tłumek rozstępuje się przed sir Lancelotem. Rycerz uśmiechnął się szeroko. Wyprostowałam się i zadarłam nieco głowę, by spojrzeć mu w oczy, gdy stanęliśmy na przeciwko siebie.

- Powiedziałam, że ci się przedstawię, gdy wrócisz, ale... chyba jest to już zbędne - stwierdziłam.

Zaśmiał się, błyskając rzędy białych zębów, odcinających się na tle jego smagłej karnacji.

- Cóż, jak widzisz, jestem z powrotem! Śpieszyłem dniem i nocą ze swoim zadaniem, by wrócić i dowiedzieć się, kim jest ta tajemnicza nieznajoma, która umie rozmawiać z moim wierzchowcem... a tu okazuje się, że jesteś najważniejszą damą na dworze!

- Po mojej matce - zauważyłam przytomnie.

Zawahał się.

- Prawda - powiedział powoli - ale ona już jest raczej matroną. Ty jesteś księżniczką i przyszłością Camelotu. - Skłonił się lekko.

Musiałam przyznać, że jego słowa mi pochlebiają.

- Co z tą walką?

Uniósł brew.

- Odważna jesteś! - ocenił. - Skoro nalegasz... - Dobył swojego miecza, a ja sięgnęłam po swój długi sztylet.

Spojrzał na niego krytycznie.

- Poradzę sobie - uprzedziłam jego wątpliwości.

Wzruszył ramionami.

Krążyliśmy przez chwilę wokół siebie, aż pierwszy wymierzył we mnie cios. Sparowałam go, po czym odsunęliśmy się od siebie, by powtórzyć całą akcję jeszcze kilka razy.

W pewnym momencie rycerz nieoczekiwanie skierował kolejny cios na rękojeść mojej broni. Uchyliłam się w ostatniej chwili: gdyby uderzył, wypuściłabym broń z dłoni i zostałabym tym samym pokonana.

Z uznaniem skinął głową, ale ten moment go rozproszył, a ja zastosowałam ten sam manewr, co on przed chwilą.

Zatoczył się pod wpływem ciosu. Nie wypuścił miecza, ale niewiele brakowało. Usiłując zacisnąć palce na wysuwającej się spomiędzy palców rękojeści, nie zdołał zasłonić się, gdy przyłożyłam mu sztylet do szyi.

- Szach i mat - zadrwiłam.

Rozległy się nieśmiałe brawa dla mnie, pośród konsternacji widzów, że zdołałam pokonać najwaleczniejszego rycerza króla.

Lancelot westchnął ciężko, ale uśmiechnął się.

- Przyznaję bez bicia, masz pewne pojęcie o fechtunku. A może to ja wychodzę z wprawy...? A jak ci idzie z inną bronią?

Zadał bardzo dobre pytanie...

- Szczerze mówiąc... nie najlepiej - przyznałam. - Chciałabym lepiej strzelać z łuku. Nie przykładano zbytnio wagi do uczenia mnie tego w Astolacie. Powinnam się podszkolić.

Pokiwał głową z namysłem.

- W takim razie potrzebujesz dobrego łuku. Najlepiej ćwiczyć perfekcję na perfekcji, że się tak wyrażę!

Zachichotałam.

- Załatwisz mi jakiś?

Przyłożył dłoń do serca.

- Jeśli sobie tego życzysz, z przyjemnością. A gdy zostanie wykonany, pozwolisz, że udzielę ci lekcji?

Domyślałam się, że mnóstwo młodzików pragnie, by to właśnie Lancelot ich trenował. Zapewne wielu mu się narzuca. A  teraz sam oferował swoje nauki mnie...

- Będę zaszczycona - odparłam, dygając. - A zanim ów idealny łuk zostanie dla mnie wykonany, zgodzisz się dotrzymywać mi towarzystwa podczas konnych wypraw? Chciałabym poznać bliżej tutejsze tereny i nie pogardzę towarzystwem odważnego rycerza.

Ponownie schylił głowę.

- Cokolwiek rozkażesz, pani.

- Elaine - poprawiłam. - Chcę byśmy byli przyjaciółmi. Przyjaciele nie nazywają mnie ,,panią".

Uśmiechnął się.

- Elaine - powiedział ciepło.


                                                                 *

Minęło kilka dni. Codziennie spotykałam się z Lancelotem na konnych przejażdżkach. Dość szybko odnaleźliśmy z sobą wspólny język, okazał się serdecznym i wesołym kompanem. Dni w zamku należały do napiętych i stresujących, w jego towarzystwie na świeżym powietrzu mogłam naprawdę odpocząć.

Szybko się przekonałam, że mężczyzna nie traktuje mnie  jak księżniczki czy wielkiej damy, ale po prostu jako Elaine, tak jak o to prosiłam, co naprawdę mi odpowiadało. Przy nim czułam, że mogę być sobą, opowiadałam o swoich przemyśleniach, wrażeniach oraz dzieciństwie w Astolacie.

Lancelot okazał się idealnym słuchaczem. Rzadko mówił o sobie, natomiast chętnie słuchał i zapytany, pośpieszał z refleksją bądź radą dla mnie. Ceniłam to i choć po doświadczeniach z moimi rodzicami podchodziłam do ludzi z większym dystansem, jemu zaufałam naprawdę prędko.

Sama byłam zdziwiona, jak łatwo buduje się między nami więź, zważywszy na naszą sporą różnicę wiekową. Część mojego umysłu nieustannie podpowiadała,  że Lancelot jest raptem dwa czy trzy lata młodszy od mojego ojca, choć zarazem druga mówiła, że przecież mój ojciec spłodził mnie mając ledwie dziewiętnaście lat i wciąż nie ma jeszcze siwizny ani zmarszczek, więc analogicznie patrząc na rycerza, widziałam w nim po prostu przystojnego i eleganckiego mężczyznę, jakim był.

A jednak nie byłam pewna, co właściwie zaczynam czuć do Lancelota. Był bardzo przystojny, o południowej, nietutejszej urodzie i smukłej sylwetce, ale gdy na niego patrzyłam, nigdy nie widziałam w nim po prostu atrakcyjnego mężczyzny. Było coś pociągającego w jego wnętrzu, znajdowałam ukojenie w samej jego obecności...

Spytałam pewnego popołudnia Mordreda, kiedy przyszedł do moich komnat, co o tym sądzi.

- Może to nie jest wcale zauroczenie. To znaczy, widać, że on jest całkiem-całkiem, ale może twoje serce nie szuka wcale kochanka, tylko... bo ja wiem? Zastępczego ojca?

Prawie zakrztusiłam się wodą.

- Że co?!!! W Lancelocie?!

Wzruszył ramionami.

- Sama pomyśl. Artur nie ma dla ciebie czasu, nigdy go nie miał, twoja matka... cóż,  jest wobec ciebie jaka jest, a ciebie otaczają głównie młodzi ludzie. Gdy zjawił Lancelot, mężczyzna, który jest serdeczną i otwartą osobą w wieku naszych rodziców... w naturalny sposób przejął ich rolę. Potrzebowałaś, by swoją akceptację i sympatię okazał ci ktoś starszy. Potrzebowałaś rodzica.

- Nie patrzę na niego jak na rodzica - oświadczyłam sucho.

Chłopak przewrócił oczami.

- Nie  wiem,   jak na niego patrzysz! Pytałaś mnie o zdanie, więc je wyraziłem. Co się dzieje w twojej głowie, chyba wiesz lepiej ode mnie.

Westchnęłam i przeczesałam włosy palcami.

- Może masz rację... Przemyślę to. - Podniosłam wzrok na niego. - Przyszedłeś do mnie z jakąś konkretną sprawą ?

Mordred zawahał się, a po chwili wyciągnął spod płaszcza drewnianą szkatułkę z motywem wyrzeźbionych w niej kwiatów jabłoni. Ściągnęłam brwi.

- To z Avalonu?

- Tak. Od mojej matki. - Wyciągnął pudełeczko w moją stronę. - Przysłała to dla ciebie w prezencie.

Zamrugała oczami.

- Twoja matka? Bardzo hojny gest, zważywszy, że nie chciała, abym się urodziła.

- Elaine!

- Dobrze, już dobrze! Pokaż to! - wstałam z sofy i wyjęłam przedmiot z jego rąk.

Ostrożnie podniosłam wieczko i moim oczom ukazała się para srebrnych kolczyków - każdy z nich był wykonany w motywie drobnej gałązki z liśćmi. Potrzebowałam chwili, by rozpoznać je jako gałązki oliwne - symbol pokoju. Obok leżała niewielka karteczka zwinięta w rulonik.

- Są śliczne - przyznałam.

Odłożyłam szkatułkę na stolik i rozwinęłam liścik.



Droga Elaine!

Nie miałyśmy dotąd przyjemności się spotkać, jednak do Avalonu dochodzą słuchy o tym na jak urodziwą, utalentowaną i elokwentną młodą Damę wyrosłaś. Nie jest na razie możliwe, niestety, byśmy mogły poznać się osobiście i pozostaję mi jedynie wyrazić swój żal z tego powodu. Zdaję sobie sprawę, że możesz nie mieć o mnie najlepszego zdania w świetle licznych zatargów pomiędzy mną, a Twoimi rodzicami, mimo to pragnę Cię zapewnić, że nic z nich nie przekłada się - przynajmniej  z mojej strony - na relację między nami. Pragnę byś wiedziała, że życzę Ci wszelkiej pomyślności na dworze i w dowód mej sympatii posyłam Ci parę kolczyków z motywem rośliny niosącej pokój. Liczę, że będzie dane porozmawiać nam pewnego dnia i stać się przyjaciółkami oraz sojuszniczkami, zapewniam też, że możesz zwracać się do mnie w każdej potrzebie. Życzę Ci wszystkiego co dobre, moja Bratanico.

Jej Królewska Mość Królowa Krwi i Królowa Małżonka Camelotu, Obrana Królowa Błogosławionej Wyspy Avalon, Dziedziczka zamku Tintagel i Pierwsza Dama Królestwa Gorre

Lady Morgana z Pendragonów



No... tytulatury sobie nie żałowała, przemknęło mi przez głowę. Formalnie rzecz biorąc Morgana była Pendragonem jedynie poprzez przysposobienie (i jeśli się już kłócić: również przez unieważnione małżeństwo z moim ojcem), a co do reszty tytułów, jedynym który jej przysługiwał był ten dotyczący Avalonu - nikt poza nią nią samą nie uważał jej za prawowitej dziedziczki Camelotu ani Tintegelu (zamku jej biologicznego ojca, dawno przekazanego już innej dynastii), a tytuł ,,Pierwszej Damy Gorre" oznaczał ni mniej, ni więcej, tylko, że była żoną tamtejszego króla, ale już nie jest, bo się z nim rozwiodła. Nie miałam pojęcia, czy w ogóle jest formalnie uznane, by mogła się tak nazywać - ale było to nawet możliwe, skoro jej młodszy syn był następcą tronu Gorre. Siłą rzeczy, ona jako jego matka, była ponad inne tamtejsze damy...

Podniosłam wzrok na brata i uśmiechnęłam się.

- Gdy będziesz wysyłał list do matki, przekaż jej, że doceniam jej gest i bardzo dziękuję za podarek i list. - Zawahałam się. - Może też powinnam jej coś wysłać?

Chłopak zmarszczył czoło.

- Nie sądzę, żeby to było konieczne... W Avalonie ma taką magię, że może sobie wyczarować dosłownie wszystko, gdyby tego potrzebowała. - Zaśmiał się cicho, a ja wraz z nim.

- Em... - wyjrzałam za okno i mogłam zobaczyć za szybą ostry deszcz. - Widzę, że pada, więc chyba nie wyjdę dziś z zamku. Dotrzymasz mi wieczorem towarzystwa?

Zawahał się, rzucając szybkie spojrzenie na zewnątrz.

- Ja... mam sprawę do załatwienia. Tak, mimo tego deszczu.

Uniosłam brew. Co takiego ważnego niby miał, że nawet ulewa nie mogła go powstrzymać?

- Doprawdy? Z kim masz  tym razem ową sprawę? - spytałam, myśląc o tym, że od jakiegoś miesiąca Liwilla przestała się już pojawiać przy jego boku. - Znam chociaż tą osobę?

Zmarszczył tylko gniewnie czoło.

- Porozmawiamy później - uciął. - Na razie!

Pocałował mnie szybko w policzek, po czym obrócił się i wyszedł z komnaty, zanim zdążyłam go zatrzymać.


                                                                  *

- Czy dzisiaj wypada jakiś dzień przysłania podarków? - spytałam, prawie się śmiejąc, gdy Clarissant wniosła do mojej komnaty ozdobiony kilkoma pięknymi wstążkami łuk wykonany ze świeżego sosnowego drewna.

Moja kuzynka zachichotała.

- Sir Lancelot prosił, żebym przeprosiła w jego imieniu, że nie może dostarczyć ci tego osobiście, ale miał ważną naradę rycerzy, a chciał byś już to otrzymała...

Przejęłam broń i przyjrzałam się jej w zachwycie.

- Zazwyczaj trwa prawie miesiąc, nim łuk zostanie wykonany. Zanim rycerz go zamówi, a potem cieśla wykona... Tak się trafiło Mordredowi i Gawenowi. Nikomu nie śpieszy się wykonywać broni, nawet dla książąt! A Lancelot nakazał, by twój wyciosano w krócej niż tydzień. - Spojrzała na mnie uważnie. - Chyba widzi w tobie coś szczególnego.

Poczułam w piersi jakieś dziwne uczucie, a na moje policzki powoli wypłynął rumieniec.

Clarissant skrzyżowała ręce na piersi i uniosła brew.

- On ci się podoba, prawda?

Zarumieniłam się jeszcze bardziej. Podoba mi się? Nie byłam pewna. Nie pociągał mnie jak jakiś przeciętny młodzieniec w moim wieku. Ale prawdą było, że nie mogłam oderwać wzroku od jego twarzy, a bijąca od niego charyzma działała na mnie jak magnes...

- Może - przyznałam. - Ale czy to źle?

Clarissant zamyśliła się.

- Chyba go jakoś interesujesz - zgodziła się. - Ale nie wiem czy jako potencjalna kochanka. Poza tym jednym romansem przed laty, po który urodził się młody Galahad, sir Lancelot nigdy nie miał żadnej kobiety. Ani mężczyzny. Jakby... no wiesz, t e  sprawy go nie interesowały.

- Powtarzasz plotki - zwróciłam jej uwagę. - Nie wiesz jak u niego z tym naprawdę.

Położyła mi dłoń z troską na ramieniu.

- Po prostu nie chcę, byś się rozczarowała. Nie angażuj się, póki nie będziesz pewna, że z jego strony jest podobnie. - Wyraz jej twarzy złagodniał. - Ale odchodząc od tematu, on jest naprawdę dobrą partią. Jest właściwie pierwszym rycerzem królestwa, bogaty, w dodatku pochodzi z królewskiego rodu i cieszy się opinią prawego i moralnego... no, pomijając tą nieszczęsną sytuację z matką Galahada, ale to było lata temu. Oboje twoich rodziców bardzo go lubi. Kandydat na męża jak marzenie! Tylko... - skrzywiła się nieco - ...ten wiek...

- To taki problem? - zakpiłam.

Wzdrygnęła się.

- Politycznie, żaden. Ale pomyśl, że jak ty będziesz miała czterdzieści lat i dopiero zaczniesz się starzeć, on już będzie się ocierał o sześćdziesiątkę! Ja nie potrafiłabym poślubić kogoś, kto jest ponad dwa razy starszy ode mnie! Jakby ojciec mi kazał, to bym prędzej z wieży skoczyła! I niechby sam sobie brał ten ślub!

Wzniosłam oczu ku niebu.

- Dziękuję za twoje rady, Clarissant, są bezcenne. Obiecuję je rozważyć, gdy już  b ę d ę   wychodziła za mąż! A teraz, skoro deszcz i mrok uniemożliwiły mi przetestowanie tego łuku, możemy rozegrać partię warcabów lub szachów, zanim umrę z nudów.


                                                 *

Była już prawie północ, a ja czytałam właśnie przy świetle świecy stary manuskrypt znaleziony w bibliotece, opowiadający legendę o Smoku Pendragonów. Właściwie - o smokach. Wedle podania moi przodkowie stworzyli potęgę dynastii przy pomocy tych magicznych gadów.

Przez stulecia te dzikie stworzenia budziły strach w mieszkańcach Brytanii, ale z czasem zaczęły wymierać. Ostatnie smoki poddały się pod władzę ludziom - wcześniej ich gatunek siał terror na wolności, a potem robiły to w służbie ówczesnych władców Camelotu, pragnących poszerzać swe ziemie i utrzymać koronę.

Nikt nie wiedział jak tego dokonali - jak zmusili do posłuszeństwa przedstawicieli najdzikszego z gatunków zwierząt. Niby to lwy mają być władcami zwierząt? Nigdy nie wątpiłam, że póki żyły, to smokom należał się ten tytuł! Tym bardziej nurtowało mnie, dlaczego pozwoliły, by człowiek im rozkazywał...

Przyczyny były równie nieznane, jak ostateczny los gatunku wielkich gadów - każda opowieść, którą słyszałam, mówiła co innego. Ten tekst mógł rzucić sporo światła na sprawę, ale ku mojej frustracji, okazało się, że pleśń przeżarła całą resztę strony, poniżej akapitu rozpoczynającego historię, mogłam więc jedynie kląć na los i ludzi odpowiedzialnych za bibliotekę. Właśnie postanowiłam, że zwolnię ich przy swojej następnej wizycie w pomieszczeniu, kiedy rozległy się ciche kroki, a na podłogę padł cień.

Uniosłam głowę.

- Mordred? Coś się stało?

Mój brat westchnął. Powoli usiadł na krześle naprzeciwko. Brązowe loki miał mokre od deszczu, ale jego ubranie było suche, więc musiał się przebrać, zanim tu przyszedł.

- Można tak powiedzieć - przyznał.

Wziął głęboki oddech.

- Zamierzam zrobić coś, co zapewne cię zbulwersuje.

- Ach tak - odparłam uprzejmie.

- Planuję... ożenić się.

Podniósł na mnie wzrok, wyraźnie niepewny. Czułam się... dziwnie.

- Mam być zbulwersowana, bo to kobieta, a ty nie chcesz wszczynać rewolucji obyczajowej? - spytałam uprzejmie.

Zacisnął na moment szczęki, zirytowany.

- Nie chodzi o jej płeć - powiedział. - Ona... nie jest równa mi stanem.

Poczułam chłód, słysząc powagę w jego głosie.

Przez moment po prostu siedziałam osłupiała. A potem musiałam wytężyć całą siłę woli, by zachować spokój.

Było oczywiste, że Mordred jako jedyny książę krwi będzie musiał niedługo wziąć ślub, aby zapewnić przetrwanie rodu. Było również oczywiste, że jego wybranką może być tylko kobieta z tytułem damy - zatem córka rycerza, księcia lub króla. Ewentualnie - samodzielna królowa. Jednak mój brat właśnie mi oznajmił, że planuje mezalians...

- Proszę, powiedz mi, że to nie Liwilla - powiedziałam, a mój głos był zimny jak lód.

Chłopak tylko na mnie spojrzał, a ja mimowolnie zaczęłam miąć trzymany w ręce pergamin.

- Cholera, prosiłam, żebyś tego nie mówił! - warknęłam, uderzając ze złości pięścią w stół, aż świeca prawie podskoczyła.

- I nic nie powiedziałem - stwierdził niewinnie.

- Twoje milczenie wyjaśniło wszystko - syknęłam.

Przyłożyłam dłoń do czoła, usiłując jakoś złapać dystans.

- Czemu? - spytałam w końcu.

- Kocham ją - odparł po prostu.

Jęknęłam.

- Nikt nie zabrania ci jej kochać! Ani wielu innych, których miałeś - zauważyłam chłodno. - Co jest w niej takiego szczególnego?

Wciąż milczał, a ja zaczęłam nerwowo doszukiwać się przyczyny.

- Nosi twoje dziecko?

Skrzywił się.

- Nie! To znaczy... może? To... t e o r e t y c z n i e  możliwe. Ale nic mi nie mówiła.

Ręce mi opadły.

- Próbujesz mi powiedzieć, że zamierzasz poślubić Rzymiankę, w dodatku bezdzietną wdowę o wątpliwej reputacji i nie pierwszej młodości, która,  przynajmniej na wasz obecny stan wiedzy, nie jest  n a w e t  w ciąży?!!! Więc o co chodzi? Jest uległa, tak? To ci w niej odpowiada?

- Uległa?

Machnęłam ręką

- No, nie ma nic przeciwko, że miewasz przygody. I że lubisz też mężczyzn.

Mordred spurpurowiał na twarzy.

- Nie ma znaczenia, kogo  lubię! Liwilla jest i  będzie  jedyną osobą w moim sercu. I w mojej alkowie. Nic i  n i k t  tego nie zmieni - wycedził, a ja poczułam się nieswojo i uznałam, że może na razie pomilczę.

Chłopak oparł się niedbale o oparcie krzesła.

- Jeśli chodzi o kwestię rodzicielstwa... według ciebie mam mierzyć wartość mojej kobiety liczbą dzieci, które wyda na świat? - spytał.

- Tak! Nie! Och... - Wzięłam głęboki oddech, próbując się jakoś zebrać. - To godne podziwu, że wiążesz mariaż z czymś więcej niż tylko posiadanie potomka. Ale twoja żona ma być nie tylko twoją partnerką. Powinna zostać matką kolejnego króla, by dynastia mogła przetrwać. Naprawdę muszę ci to tłumaczyć?! Liwilla ma już dwadzieścia pięć lat, a w swoim poprzednim małżeństwie nie miała dzieci...

- Bo nie zostało skonsumowane - uzupełnił gładko.

Straciłam resztki cierpliwości.

- Doprawdy?! Wasz związek oraz dwa tuziny jej poprzednich także nie zostały?! Ten ślub wywoła wzburzenie wszystkich rycerzy, króla i królowej, a ty nawet nie masz gwarancji, że ci się opłaci! Naprawdę chcesz się narazić na utratę twarzy?!

Mordred się wyprostował, z jego twarzy biła pewna władczość.

- Ja, w przeciwieństwie do naszego ojca, nie wstydzę się miłości. Zamierzam o nią walczyć i panować z kobietą, którą kocham u boku!

- Możesz mieć ją u boku tak czy inaczej! Ale wybierz inną królową...

- By znosiła takie cierpienie jak twoja matka? - spytał ostro. - By zmuszała się do uśmiechu, zasiadając przy mężu, który jej nie kocha? By czuła się niedoceniona i samotna, by miała wrażenie, że jej obecność tylko go obciąża, a dwór wprawia tylko w zakłopotanie?! By nie była zdolna kochać urodzonych mu dzieci, bo przypominają jej o porażce, jaką odniosła, usiłując pokazać mu, że jest warta, by ją miłował?! - Pod koniec prawie krzyczał, opisując mi ból Ginewry, a ja wiedziałam, że wytrącił mi tym wszystkie argumenty.

- Masz słuszność - przyznałam w końcu niechętnie. - Ale szczerze wątpię, by matka dała się przekonać. Jak ją znam, to pewnie stwierdzi, że korona na skroniach warta jest cierpienia. I myślę, że ojciec uważa podobnie.

- Mylą się - oświadczył Mordred spokojnie. - Czy im się to podoba czy nie, dzisiejszej nocy Liwilla zostanie moją małżonką i następczynią tronu. A gdy nadejdzie czas naszego ojca i matka usunie się w cień, moja żona stanie się nową królową Camelotu.

Przez krótką chwilę pomyślałam, że nawet chętnie popatrzę na twarze rodziców, gdy mój brat oznajmi im ,,wspaniałą" nowinę. Bezcenne będzie zobaczyć samą minę matki, gdy usłyszy, komu w przyszłości przekaże swój tron...

- A co potem? - spytałam. - Co jeśli Liwilla nie da ci potomka? Pomyślałeś o przyszłości tych ziem?

- Pomyślałem - przyznał, patrząc mi prosto w oczy - i wiem, że wcale nie jestem jedynym dziedzicem. Wiem, że mógłbym przekazać tron siostrzeńcowi... gdybym go miał.

Gdy nie przestawał patrzeć na mnie wymownie, miałam szczerą ochotę go spoliczkować.

- Czy ty mnie  p r o s i s z, żeby, tak szybko jak to możliwe wyszła za mąż i  p o ś w i ę c i ł a   swoje ciało dla ratowania Pendragonów, bo tobie zachciało się amorów nie z tą kobietą, co trzeba?!

Wzruszył ramionami.

- No wiesz, nie każę ci brać ślubu zaraz. Jednak za kilka lat będziesz w wieku Liwilli, a jej zarzucasz, że jest za stara...

- Nawet jeśli wyjdę za mąż już jutro - powiedziałam z jadowitą uprzejmością - nie mam żadnej gwarancji, że mój wybranek będzie zdolny do spłodzenia potomka. Zamierasz zawierzyć los Pendragonów przypadkowi i temu, czy poślubię płodnego mężczyznę?!

- Dokładnie tak zamierzam zrobić - odparł miękko. - I zanim zaczniesz rzucać we mnie przekleństwami, przecież tego samego oczekiwałaś ode mnie, więc sprzeciwianie się będzie chyba w złym tonie, nie sądzisz ?

Gdy piorunowałam wzrokiem, wykonał ręką szeroki gest.

- Rozchmurz się, siostro. Przecież i tak kogoś poślubisz, prędzej czy późnej. Ojciec będzie tego chciał. Ja ci nikogo nie narzucam, po prostu stwierdzam, że powinnaś to zrobić w miarę szybko. Rodzice mogą być mniej liberalni w tej kwestii...

Urwał i nagle zmienił  ton na miększy:

- Wiem, że jesteś mną rozczarowana. Ale nie proszę cię o zgodę. Po prostu informuję. Chciałem, abyś wiedziała przed innymi, bo jesteś mi droga.

- Doceniam szczerość. A teraz, proszę, idź już, bo czuję się zmęczona. Możesz przekazać narzeczonej życzenia pomyślności z mojej strony - powiedziałam sucho.

Chłopak westchnął i skinął głową.

- Masz prawo być zła. Rozumiem. Ale proszę, nie odsuwaj się ode mnie. Nie zniosę tego.


                                                    *

Naprawdę byłam zmęczona, ale nie byłam w stanie zasnąć po rewelacjach, jakimi mnie uraczono.

Wiele godzin później stała w oknie jednego z korytarzy, patrząc jak pod osłoną ciemności, ale przy blasku różowego pasma świtu na horyzoncie, Mordred i Liwilla opuszczają zamkową kaplicę.

Oparłam dłoń o szybę, wzdychając.

- Zatem stało się. - Usłyszałam za plecami głos Gawena. - Liwilla jest teraz księżniczką.

Odwróciłam się w stronę chłopaka.

- To szaleństwo - wyszeptałam.

Młodzieniec spojrzał mi w oczy.

- Tak... szaleństwo. Ale... trudno mi teraz nie podziwiać twego brata. Dużo ryzykuje dla miłości... a jednak ma w sobie tę odwagę.

Ujął mnie za rękę.

- A ty? - spytał miękko. - Pomyśl o tym, że kogoś kochasz. Naprawdę nie byłabyś zdolna zrobić dla niego tego samego, co Mordred dla swojej... swojej żony? - W jego głosie zadźwięczała jakaś nuta, której nie umiałam odczytać.

Potrząsnęłam głową.

- Nie wiem. Nigdy nikogo nie kochałam. Nie jak kobieta - przyznałam.

Gawen wpatrywał się we mnie swoimi nieprzeniknionymi, pięknymi ciemnobrązowymi oczami, a w moim umyśle odżył obraz innych oczu tego koloru, na innej śniadej twarzy otoczonej kędziorami ciemnych loków...






Taki przejściowy rozdział... Mam nadzieję, że was nie zanudził ;). Napiszcie, co sądzicie!


Nudzę się trochę, bo mi strasznie wolno to pisanie idzie, więc ogłaszam Q & A, żeby nieco ożywić tą książkę ;) !

Możecie zadawać do mnie pytania, jakie chcecie (typu: jaki jest twój ulubiony napój, kolor, książka, czy masz jakieś zwierzę itp.). Przyjmuję do niedzieli do godziny 20:00.

Na razie!











Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro