Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• ku chwale ojczyzny

Przerwa majowa! Jeeej!
Arkusz maturalny z tamtego roku do zrobienia i dwie lektury do przeczytania! Um...

Z cyklu: nie cierpię mojego LO i części nauczycieli :v 

Idę na obiad, a Wam życzę miłego czytania ^^ 


Łyżwiarze mają różne zasady, które częściowo kierują ich życiem. Dotyczą wielu sfer — ciała, rozumu, duszy. Między nimi jest jedna, ważna dla wszystkich reguła — nigdy, ale to przenigdy nie denerwuj swojego trenera. Słuchaj jego poleceń. Szanuj. I nie rób niezapowiedzianych wycieczek. Zwłaszcza za granicę.

— Jesteś nieodpowiedzialny — warknął Yakov w samochodzie. — Jak możesz uciekać do Japonii? I to z tym idiotą?

— O rany, ale wróciłem, dobra? — odparł Jurij tym samym tonem. Zaplótł ramiona na piersi i oparł się wygodniej o drzwi. — Mogłem sobie tam zostać, a wróciłem.

— Nie, nie mogłeś — zaprzeczył trener. — W życiu byś nie przegapił czegoś takiego. 

Jurij obrzucił go gniewnym spojrzeniem. Yakov dobrze go znał i potrafił wytknąć wiele jego cech, o istnieniu których większość jego znajomych nie miała pojęcia. Starzec wychował go razem z dziadkiem chłopaka i widział wszystko, co działo się z Jurijem. 

— Wali mnie to — fuknął. — Ile będziemy jechać do internatu?

— Nie wiem. Są korki.

— Tu codziennie są korki.

Naburmuszony Jurij oparł głowę o szybę i zamknął oczy. Z jego twarzy zniknęła złość, a pojawiła się obojętność. Uciął sobie drzemkę, kiedy trener chciał go surowo ochrzanić. Yakov patrzył w milczeniu na delikatne rysy chłopaka. Jego kości policzkowe rysowały się ostro, aż nazbyt ostro pod skórą i rzucały delikatnie cienie na policzki. Jasne włosy zasłaniały część twarzy. Wyglądał tak krucho. Jednak szmaragdowe oczy, zasłonięte w tamtym momencie powiekami, potrafiły rzucić spojrzenie mówiące o prawdziwym charakterze właściciela. Potrafiły być zimne, pełne nienawiści i pogardy. Obcy człowiek zadałby sobie pytanie "Skąd w tej pięknej istocie tyle negatywnych emocji?". Jednak Yakov znał przeszłość Jurija. I samego Plisetsky'ego. Nie starał się go zmienić jak niektórzy, jedynie chciał wydobyć na wierzch starannie ukrywane emocje świadczące o tym, że Jurij Plisetsky nie jest złą, pozbawioną moralności i kultury osobą.

Zrezygnowany Yakov usiadł wygodniej. Ich kierowca odetchnął cicho z ulgą. Często woził ich w jakieś miejsca i był zmuszony do wysłuchiwania ostrych słownych potyczek. W tamtym momencie kierował samochodem na spokojnie. Zatrzymał się na czerwonym świetle. Widział przed sobą aż do sygnalizacji kilkanaście samochodów i wiedział, że sobie trochę poczekają. 

Jurij ostrożnie otworzył jedno oko. Szmaragdowa tęczówka przesuwała się pod rzęsami, oceniając sytuację. Yakov patrzył przez okno, przeklinając pod nosem. Dłonie Plisetsky'ego powoli skierowały się do pasa, którym był przypięty. Cichutko go rozpiął i odsunął od siebie. Samochód gwałtownie podjechał do przodu, a Jurij z trudem zachował niezmienioną pozycję. Znowu stop. Tym razem przed nimi było tylko jedno auto. Dyskretnie sprawdził, czy ma w kieszeni kurtki portfel i telefon. Były. Korzystając z tego, że Yakov pochylił się do przodu i rozmawiał z kierowcą, położył dłoń na klamce.

Ku chwale ojczyzny.

Nacisnął klamkę i prędko wyskoczył z samochodu.

 — JURIJ! — ryknął Yakov. Jednak był już za późno. Jurij Plisetsky, Rosyjski Punk, zdążył zwiać. Przebiegł między stojącymi samochodami i skierował się w stronę jednego z zaułków.

— Mam objechać tę część i go znaleźć? — zapytał spokojnie kierowca. Z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Dawno nie miał takiego ubawu. Wiedział, że Jurij Plisetsky odwali kiedyś coś takiego.

Yakov w odpowiedzi uraczył go solidną wiązanką, która wręcz wybitnie opisywała, co się stanie z Jurijem. Twarz trenera była aż purpurowa z wściekłości. Ręce mu dygotały, z gardła wychodziły najgorsze przekleństwa.

—  Spokojnie — przerwał wściekłą tyradę kierowca. — Ten chłopak nie jest głupi. 

— JEST GŁUPI! Najgłupszy kretyn, jaki istnieje! Jeśli nie wróci wieczorem do internatu, to go zapier...

— Halo, szefie, przecież wróci!

Yakov zaklął jeszcze raz. Potem odetchnął głęboko, licząc od dziesięciu w dół.

— W porządku. Bądź w pogotowiu, jak już dojedziemy.

Tymczasem zbuntowany nastolatek pędził wąską uliczką, czując na twarzy silny wiatr. Jego jasne włosy niemal za nim frunęły. Biegł znanymi sobie od dzieciństwa uliczkami, kierując się w stronę jednego miejsca. A dokładniej hotelu. Gdyby został z Yakovem w samochodzie, mógłby tam pojechać dopiero wieczorem. Albo rano. A musiał być tam jak najszybciej.

Zatrzymał się przed schodami prowadzącymi do drzwi wejściowych hotelu i oparł dłonie na kolanach, dysząc. Potem odgarnął włosy do tyłu i uniósł głowę do góry. Budynek górował nad nim, jednak jasne kolory sprawiały sympatyczne wrażenie. Skrzywił się i pobiegł po schodach w górę. Bez ceregieli wszedł do środka i rozejrzał się. Recepcja była niedaleko wejścia, przy ścianie. Podszedł tam i spytał o konkretną osobę. Recepcjonistka, zaskoczona jego widokiem, prędko wpisała nazwisko i podała mu numer pokoju. Teoretycznie nie powinna tego robić ze względu na bezpieczeństwo, ale rozpoznała Jurija i wiedziała, kim jest dla tej drugiej osoby. Niby wiedziała. No i kto chciałby narażać się Rosyjskiemu Punkowi?

Jurij wjechał windą na drugie piętro i skierował się do jednego z pokoi. Był przepełniony pewnością siebie, dopóki nie stanął pod drzwiami. Tam jego odwaga wyparowała. Odetchnął głęboko, wahając się przed zwykłym zapukaniem. Nie widział go jakiś czas. Rozmowy przez skype się nie liczyły. Chciał zobaczyć przyjaciela na żywo. 

No, Jurij, davai, ponaglił się w myślach. Uniósł rękę i już miał pukać, gdy drzwi nagle się otworzyły.

— Wahałeś się przez minutę i trzydzieści sekund — poinformował go spokojnie Otabek Altin. Jego twarz była jak zawsze nieruchoma, ale w ciemnych oczach tańczyły radosne ogniki. 

***

— Głodny jestem — westchnął Phichit.

— Nic nowego — zauważył Yuuri, podnosząc głowę znad albumu, który zrobił przyjaciel. Po sekundzie szybko się pochylił, aby nie oberwać poduszką. — Hej, ja tu zajęty jestem!

— Idziemy zaraz na dół, na kolację?

Japończyk przypomniał sobie o prezencie, który przywiózł dla przyjaciela i trenera.

— Mam coś lepszego — poinformował Phichita.

Szybko wstał i otworzył torbę. Ustawił się tak, aby Phichit nic nie widział, po czym wyciągnął pojemniki z potrawką wieprzową. Kilkanaście godzin w zamknięciu nie mogło być dla niej dobre, ale od czego ma się nadnaturalne dary? Przyłożył dłonie do pojemników i skupił się przez chwilę, a potrawka stała się wręcz idealna. Odwrócił się i pokazał Phichitowi, co ma. Tajlandczyk pisnął z zachwytu i rzucił się do jedzenia.

— Najlepszy na świecie katsudon!

— Zawołaj Celestino. Albo idź z tym do niego — polecił mu Yuuri. Ten popędził do drugiego pokoju z pojemnikami. 

Yuuri uśmiechnął się rozbawiony i usiadł wygodnie na łóżku, przewracając stronę w albumie. Był nim zachwycony. Phichit spędził dużo czasu, wybierając zdjęcia do wywołania i starannie wklejając je na puste kartki. Posegregował je okresami. Sam album pokazywał historię Chulanonta od pierwszych łyżew po ostatnie zawody. Yuuri śmiał się cicho na widok zdjęć małego chłopca, który krzywo stał na lodzie. Dzieciak stawał się coraz starszy i dojrzalszy, ale szczery, piękny uśmiech oraz ciepłe iskierki w oczach pozostały. Można by czasem pomyśleć, że Phichit był arcyduszą, która wybrała dobro. Jednak Tajlandczyk był zwyczajną duszą, która po prostu była czysta, nieskalana złem.

Przewrócił kolejną stronę i roześmiał się głośno. Całą kartkę zajmowało ich wspólne zdjęcie. Pierwsze, jakie kiedykolwiek zrobili. Pamiętał ten dzień doskonale. 

Przyjechał do Detroit pełen stresu. Celestino, którego jeszcze dobrze nie znał, wywarł na nim duże wrażenie. Uśmiechał się miło, opowiadając o treningach, zawodach i tym, co można robić w wolnym czasie. Zaprowadził go do pokoju, który miał dzielić z innym podopiecznym Cialdiniego.

— Zaprzyjaźnicie się — powiedział. Praktycznie wepchnął Yuuriego do pokoju i zamknął drzwi.

Japończyk rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu z parą łóżek, biurek i szaf. Były także dwa obrotowe fotele. Jedno stało przy jednym z biurek. Drugie tuż przy łóżku, zarzucone ubraniami. Pokój prezentował się całkiem przytulnie, głównie przez dekoracje zawieszone przez współlokatora. Współlokatora, który podnosił się z kolorowej pościeli. Yuuri przez chwilę myślał, że chłopak ma kolorowe włosy do ramion, ale ten wtedy sięgnął i ściągnął z siebie... dwa brązowe chomiki.

— Cześć! — zawołał radośnie, podchodząc do niego. — Witam w skromnych progach, współlokatorze! Jestem Chulanont. Phichit Chulanont. Lepszy od Bonda.

Yuuri uśmiechnął się do Phichita, już rozluźniony.

— Katsuki Yuuri. Nie będę podkradać twojego powitania. — Uścisnął mu rękę.

— Mam nadzieję, że nie masz ze sobą kota, bo moje dzieciaczki zeżarłyby go w nocy. — Pokazał na biegające po łóżku chomiki. Dwa brązowe miały towarzystwo w postaci jednej czarnej kuleczki, dwóch jasnych i jednego pręgowanego. Wszystkie razem bawiły się na pościeli.

— Zostawiłem psa w domu, jest bezpieczny.

Phichit wybuchnął śmiechem.

— Już cię lubię. Rozwalaj się tu, zróbmy chaos. Ale najpierw uśmiech.

—  Jaki uśm... auć!

Phichit wyciągnął rękę z telefonem i zrobił im szybkie zdjęcie. On sam uśmiechał się pogodnie i puszczał oczko, a nowy przyjaciel miał zaskoczoną minę i ciemne rumieńce na twarzy.

Yuuri uśmiechnął się do własnych wspomnień i sprawdził kolejne strony. Phichit umieścił tam ciekawsze zdjęcia z treningów, wspólnych zawodów, spacerów, imprez... nawet to, gdzie Yuuri spał rozwalony na łóżku, a po nim biegały chomiki. Na jednej ze stron było jego zdjęcie sprzed dwóch lat, jak wygrał Grand Prix, z podpisem "Brawo, Yuu!". 

— Yuuri? — Przez drzwi zajrzał Chulanont. Mówił szeptem, a jego oczy błyszczały podejrzanie. — Chodź coś zobaczyć. SZYBKO. 

— Co? — Katsuki szybko odłożył album i pobiegł do Phichita. Ten pociągnął go za rękę i zaciągnął parę kroków do wielkiej rośliny w doniczce.

— Mogę im zrobić zdjęcie? — spytał szeptem Phichit. Yuuri ostrożnie wyjrzał zza zielonych liści. 

Nagle poczuł coś dziwnego. Jak słabe uderzenie w serce. Słabe, nic nie znaczące. Jednak to, że pojawiło się znikąd, coś zwiastowało. Yuuri otworzył szerzej oczy, łapiąc się za pierś. Phichit cicho parsknął.

— Aż tak się wzruszyłeś? — spytał szeptem. Yuuri nie odpowiedział. Jedynie uśmiechnął się wymijająco i spojrzał ponownie tam, gdzie mu pokazywał przyjaciel.

Jurij Plisetsky. Arcydusza. Był tu. Brwi Yuuriego podjechały w górę, kiedy zobaczył towarzystwo chłopaka. A stał tam Otabek Altin, ubrany w czarne spodnie, ciężkie buty i skórzaną kurtkę. Przy drobnym Juriju wydawał się być olbrzymem. A co najciekawsze, Otabek nie był tak poważny jak zawsze. Jego usta nie były zaciśnięte w wąską linię. Patrzył na Jurija z delikatnym uśmiechem. Sam Plisetsky nie miał na swojej twarzy wiecznej złości. Jego szczupłe policzki były nieco zarumienione, kiedy mówił coś z ożywieniem do Otabka. 

Yuuri i Phichit obserwowali parę przyjaciół, dopóki ci nie zniknęli w windzie. Kiedy drzwi się za nimi zasunęli, obaj usiedli wygodniej na podłodze. Phichit triumfalnie pokazał przyjacielowi kilkadziesiąt zdjęć, które zrobił. Ten jedynie przewrócił oczami. W głowie cały czas zadawał sobie pytanie, czym było to dziwne uderzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro