Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

41. Wolność wyboru więzienia

Na dobry początek dyskretny komentarz do zaistniałej sytuacji towarzyskiej, od Aszli777, której niniejszym dedykuję ten rozdział. Nie wiem kochana, czy na pewno masz rację, ale każdemu wolno mieć własne zdanie, a już zwłaszcza tak estetycznie wyrażone, prawda? XDDD

🌲🌳>🍕🍝

Lav oczywiście się zgodziła, a że łatwiej wstać na zajęcia w południe niż na lekcje od ósmej rano, więc osobiście siedziała w samochodzie, który podjechał po Howard przed Czarną Oberżę. Dzięki temu mogły zacząć rozmawiać już po drodze na sobotni trening cheerleaderek w Culford High.

Fioletowej wystarczył jeden rzut oka na przyjaciółkę, żeby zapytać:

– Hej, dobrze się czujesz?

– Co, hmm, tak, już tak – mruknęła niewyraźnie Nessa, mimo podkładu strasząca nieco nienaturalną bladością.

– Już?

– No tak, już przecież wyszłam z tego koszmarnego domiszcza.

Storm aż się obejrzała za siebie, obrzucając krytycznym spojrzeniem oddalający się Czarny Dom Grantów.

– No fakt, nie jest zbyt piękny, heh – musiała przyznać.

– Jest porażająco brzydki, nie krępuj się – westchnęła rudowłosa.

– Ale wiesz, ludzie mieszkają w betonowych klockach, w lepiankach albo w szałasach pod skrawkiem blachy falistej nad głową... – próbowała zmienić jej perspektywę Lav. – Na pewno są brzydsze miejsca do mieszkania! Favele, obozy uchodźców, tam to dopiero musi być strasznie!

Howard popatrzyła na nią z namysłem. Zdawała sobie sprawę, że na tym świecie istniało wiele miejsc paskudnych, a wręcz niebezpiecznych, w których ich mieszkańcy nie mogli być pewni dnia ani godziny. I pewnie im nawet do głowy nie przyszło zastanawiać się nad ich urodą.

Ale przecież jej też nie o urodę (czy raczej jej brak) Nawiedzonej Chałupy teraz najwięcej chodziło! Czy jednak powinna wyjaśniać przyjaciółce, w czym tak naprawdę tkwił jej problem, związany z rezydencją Cole'ów?

Czy Lavender byłaby w stanie uwierzyć w atak ducha? A może raczej uznałaby ją za zaburzoną psychicznie, jak jej własna matka?

Tak się bowiem składało, że kiedyś w ich rozmowie o problemach z obydwiema rodzicielkami padła informacja o ciężkiej chorobie Mrs. Storm, przez którą już od roku przebywała ona w specjalistycznym ośrodku opieki dla osób z zaburzeniami odżywiania. Cierpiała też na tak zwane zaburzenie afektywne dwubiegunowe, znane też jako ChAD.

I nie zanosiło się, żeby ją stamtąd szybko wypuszczono.

Jak dobrze pójdzie, to rudowłosa tam do niej wkrótce dołączy, ha! Wystarczy jej jeszcze kilka wizyt z zaświatów i już totalnie przestanie wiedzieć, na jakim świecie żyła, a przecież w dzisiejszych czasach była na to jedna diagnoza: psychoza.

Pewnie nawet Chrystus zostałby dziś uznany za schizofrenika, prawda?

Więc co dopiero pewna zastraszona osiemnastolatka po wstrząśnieniu mózgu, której się zaczęło wydawać, że zamieszkała w nawiedzonym przez upiory domu. W którym od dwustu lat nikt inny nigdy ducha nie widział i nawet nie wiadomo czy na pewno słyszał.

Bo może to jednak jaskółki hałasowały w kominie?

I to sto czy więcej lat temu, nie w dwudziestym pierwszym wieku!

Więc choć Nessa już już otwierała usta, żeby się podzielić opowieścią o migotliwym duchu, który nawiedził w nocy jej sypialnię, to w ostatniej chwili zmieniła jednak zdanie i powiedziała jedynie:

– No wiem, chałupa jak chałupa, przynajmniej mam dach nad głową, prawda? A moje zarzuty natury estetycznej są oczywiście problemami pierwszego świata.

– Ty to powiedziałaś – zaśmiała się Storm – ale trudno się nie zgodzić, nie?

– Fakt. Dlatego z chorobliwym wyglądem tego miejsca bym sobie poradziła, dużo gorzej radzę sobie z jego chorymi mieszkańcami.

– Masz na myśli Rivera? A ten co znowu wymyślił?

– Powiedzmy, że jest nieodrodnym potomkiem długiego szeregu swoich przodków. To się musiało na nim odbić, a teraz odbija się na mnie.

W ten sposób nastolatka oględnie podsumowała toksyczny wpływ starego rodu Grantów na jej zdrowie psychiczne, po czym postanowiła zmienić temat:

– Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Jak przygotowania do Balu Zimowego?

– Jak to ma być coś przyjemniejszego, to szukaj dalej, słońce – sarknęła Storm, której już bokiem wychodził Hemingway i jego zwariowane pomysły, a zwłaszcza wymagania.

– Aż tak źle?

– Gorzej! Zwłaszcza iż dyr wreszcie zdecydował się na termin imprezy: w Walentynki. Chce upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, nie?

– Ale to chyba, no, dobry termin?

– Termin jest fajny, ale szkoda, że miesiąc temu tak nie uważał. Bo wiesz, co to teraz oznacza dla Komitetu Organizacyjnego?

– Nie wiem?

– Że mamy dokładnie półtora miesiąca na domknięcie wszystkiego na ostatni guzik. A wiesz, jaki to huk roboty?

– O rany, nie pomyślałam o tym!

– W dodatku czternastego lutego wszyscy coś organizują, więc musimy wymyślić jakieś super atrakcje, żeby się przebić. I żeby ludzie w wymiany naprawdę mieli co wspominać.

Nessa doznała nagle olśnienia i niemal wykrzyknęła:

– Słuchaj, jedną atrakcję od razu mogę ci podpowiedzieć. Poprośmy o występ Massimo. On jest naprawdę świetny, śpiewa jak prawdziwy artysta. I będzie zachwycony, jak mu damy okazję popisać się przed wszystkimi. Co ja mówię, raczej wniebowzięty!

– A wiesz, że to świetny pomysł? Zaproponuję mu minirecital. Może będziemy mu nawet mogli coś odpalić, bo Hemingway przynajmniej do jednego się przydał i dzięki swoim koneksjom załatwił nam dostęp do sali balowej na ratuszu.

– Ooo, mega, naprawdę!

– No tak, bo to budynek użyteczności publicznej i nie mogą nam wystawić zbyt słonego rachunku. Na razie mowa jest o pokryciu kosztów sprzątania i eksploatacji, a to jakoś udźwigniemy.

– Cool.

– Nom. Hunter siłą rzeczy zasponsoruje nam ochronę i jeszcze parę innych rzeczy.

A więc praktyczna Lavender uruchomiła także własne znajomości!

Jakby czytając w myślach przyjaciółki, Fioletowa dodała:

– Wiem, że on by nam chętnie opłacił cały ten bal, ale nie chcę tym obarczać wyłącznie jego. Sami jako Komitet Organizacyjny musimy się jak najbardziej wykazać, prawda?

– Tak, pewnie – przytaknęła Nessa, przeżuwając zasłyszaną informację.

Czyli dla Snowa koszt zorganizowania ich balu to jakieś drobne grosze? Aha.

– Potrzebujemy także innych darczyńców. Rozmawiałam już z ojcem oraz dziadkami Morgan i również zgodzili się nas wesprzeć.

– Rany, naprawdę dużo już zrobiłaś!

– Staram się. Inni też. Zresztą ty również nam możesz pomóc ze sponsorami, Nessa.

– Ale jak?

– To proste, zapytaj Alex, czy by nie dołączyła do grona naszych darczyńców. Myślę, że się zgodzi, w końcu to szkoła i bal jej syna!

Geez, że też rudowłosa sama o tym nie pomyślała. Chyba wciąż jeszcze zmagała się z poranną mgłą mózgową.

No i po prostu nie przywykła do proszenia o kasę kogoś poza matką, ale na rzecz szkoły mogła się przecież na to zdobyć.

O, i właśnie znalazła Komitetowi Organizacyjnemu jeszcze jedną sponsorkę!

Yolanda na pewno się ucieszy, że jej córka tak się zaangażowała w życie swojego nowego liceum!

Lavender tymczasem cieszyła się z czegoś innego:

– Hunter już mi obiecał, że przyjedzie i pójdzie ze mną na nasz bal. No zresztą spróbowałby nie, prawda? To będą nasze pierwsze Walentynki, od kiedy jesteśmy razem, a on tańczy jak marzenie!

Radość i szczęście na jej buzi rozjaśniły wnętrze pancernego samochodu z przyciemnionymi szybami, który nagle bardziej niż kiedykolwiek wcześniej skojarzył się rudowłosej z klatką.

Albo chociaż z furgonetką do przewożenia więźniów.

A jednak Fioletowa bynajmniej nie wyglądała na załamaną swoim losem i wszystkimi ograniczeniami, jakie najwyraźniej nakładał na nią związek z miliarderem.

Może wszyscy mieliśmy coś, co nas więziło i jak powiedział ktoś mądrzejszy od nich obu, wolność polegała tylko na możliwości wyboru naszego więzienia?

Czy w takim razie miłość była bardziej więzieniem, czy właśnie dawała chociaż namiastkę wolności? Cóż, Yolandzie chyba i jedno, i drugie, a jej córka ponosiła tego największe koszty.

Dlatego Nessa zakończyła te filozoficzne rozważania utwierdzając się w przekonaniu, że jej życie było na miłość za krótkie.

Jeśli Storm uważała inaczej, no to tym lepiej dla niej. Jednak Howard nie potrzebowała tych wszystkich korowodów, bycia zamykaną w miłosnej klatce, a potem konieczności uciekania z niej i zaczynania wszystkiego od nowa.

Ach, a bycia porzucaną przez faceta tym bardziej!

☆☆☆

Jak zwykle, nastolatka bardzo miło spędziła czas nad Bantam Lake. Na dobrą sprawę znała to miejsce dopiero od paru tygodni, a czuła się w nim bardziej jak w domu niż w którymkolwiek z miejsc, do których zawlokła ją matka.

To znaczy, może Czarny Dom Grantów mógłby tutaj mieć pewien potencjał, głównie ze względu na osobę Alex oczywiście. Ale po pierwsze, no cóż, był paskudną chałupą rodem z horroru, a po drugie był nawiedzony, więc też odpadał ze zmagań konkursowych.

Natomiast u Lavender były jednocześnie bardzo konkretne struktury i procedury, o które dbali Doña Regina oraz pracownicy odpowiedzialni za bezpieczeństwo rezydencji i jej mieszkańców, ale także sporo jakiegoś normalnego, codziennego luzu oraz wzajemnej życzliwości i sympatii.

Zaskakujące, zwłaszcza gdy się pamiętało o wysokim murze, pancernej bramie, wartownikach, dronach i diabli jeszcze wiedzieli o czym. Nad Bantam mogłoby wyglądać jak w koszarach, ale nie wyglądało, wręcz przeciwnie.

Nawet niektórzy pracownicy sprawiali bardziej wrażenie domowników niż wykwalifikowanej i zapewne świetnie płatnej kadry zawodowców. Ale może na tym też polegała magia tego miejsca, którego bardzo się nie chciało w związku z tym opuszczać.

Nessa pamiętała swoją wizytę w rezydencji w okolicach Święta Dziękczynienia i choć przebywał w niej wówczas Jego Srebrzysta Wysokość Snow, to bynajmniej nie zrobiło się przez to dużo bardziej zasadniczo, służbiście czy zimno.

Odnosiło się bardziej wrażenie, że do domu wrócił z koledżu syn gospodarzy, a nie pracodawca. I gdy znów wyjeżdżał, mieszkańcom pozostawała jeszcze nie szefowa, lecz jakby nastoletnia córka, w osobie Lav.

I to naprawdę było fajne.

Podobnie jak ich wyprawa na zakupy w niedzielę po południu, kiedy rudowłosa przyznała się przyjaciółce, że właściwie nie miała jeszcze żadnych prezentów gwiazdkowych, dla nikogo!

Obawiała się trochę spotkania na mieście ze swoim teoretycznie chłopakiem Massimo, z którym randkę odwołała pod pretekstem wyjazdu nad jezioro, ale co miała zrobić, musiała zaryzykować.

Ostatnio tak była pochłonięta szkołą, treningami, unikaniem całowania się z Sycylijczykiem i generalnie życiem towarzyskim, że ciągle odkładała wszystko na później, aż tu nagle okazywało się, że do Bożego Narodzenia zostało jej mniej niż tydzień!

Oczywiście miejscowe galerie handlowe oraz butiki także pękały w szwach od rozemocjonowanych klientów w ferworze świątecznych zakupów, co było dość uciążliwe.

Ale jednak nieśpieszna wędrówka od sklepu do sklepu, w dobrym towarzystwie – a dołączyli do nich dwu także Mel z Owenem – miała swój urok. Te gwiazdkowe dekoracje wszędzie, Mikołaje, elfy oraz Last Christmas, dobiegające z głośników.

Ogólnie nawet dało się przeżyć.

Oczywiście jak zwykle najdłużej utknęli w księgarni, bo co jak co, ale książka zawsze przecież była dobrym pomysłem na podarek i to dla każdego. Rudowłosa kupiła nawet jedną w ramach wspólnego prezentu dla młodocianych Antychrystów, żeby potem nie było, że o nich specjalnie zapomniała.

Sama z diabelskim uśmieszkiem na ustach, wybrała dla sympatycznej tubylczej młodzieży grubą cegłę, znaną jako ICD-11. Czyli inaczej jedenastą wersję Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych, sporządzoną przez Światową Organizację Zdrowia WHO.

Nad wiek rozwinięci najmłodsi Cole'owie będą sobie mogli w niej poczytać o psychopatycznym zaburzeniu osobowości i innych problemach psychicznych. Kto wie, może się w którymś odnajdą, uznała.

Kompletnie nie miała za to pomysłu na prezenty dla ich starszego brata ani dla Grasso, ale kiedy zwierzyła się z tego Lav, dziewczyna tylko się roześmiała i powiodła swoje stadko do butiku ze świątecznymi swetrami.

– Proszę – oświadczyła z zadowoleniem. – Do wyboru, do koloru! Brzydkie swetry na Gwiazdkę to przecież wiodąca amerykańska tradycja, wszyscy to wiedzą. Sama chyba kupię kolejny dla Huntera, na pewno się ucieszy, heh!

Howard zaświeciły się oczy. Pomysł był urzekający w swojej prostocie i perfidii, zwłaszcza iż niektóre projekty naprawdę mogły się przyśnić.

Po namyśle postanowiła nawet zachować ICD-11 dla siebie samej, a w zamian także dla siostry i brata Rivera wybrać jumpery, które znając ich gust ubraniowy będą stanowiły karę same w sobie. Najbardziej jaskrawe, kolorowe oraz w idiotyczne desenie.

Po prawdzie to w tym przybytku wszystkie takie były!

☆☆☆

Cóż, kiedy dwa dni wakacji od rzeczywistości szybko się skończyły i trzeba było do niej powrócić. A nie było dobrze.

Po pierwsze jeśli myślała, że River do tej pory ignorował ją w szkole, no to właśnie miała się przekonać, że od piątku znacząco podniósł swoje kompetencje w tym zakresie.

Już nawet nie udawał, że na nią nie patrzy, on po prostu jej nie widział.

Jakby nie istniała.

A do tego promieniował przejmujących, zamrażającym powietrze w płucach arktycznym chłodem.

Zupełnie jakby sam zamienił się w lodowiec.

Dziewczyna przez chwilę zastanawiała się, za co ją to spotkało? Teraz, w przedświąteczny poniedziałek oraz tak w ogóle.

Czy rzeczywiście tak bardzo się na nią wściekł, że wyszła rano w sobotę z jego sypialni, nie dając mu okazji się na niej powyżywać ani ponabijać?

No chory sadysta z niego!

Ze złości i urazy na Cole'a niemalże się rzuciła na szyję Massimo przy powitaniu, zwłaszcza iż miało ono miejsce pod klasą, gdy wpadli na siebie między lekcjami.

Oraz na oczach tamtego ogarniętego wieczną zmarzliną emocjonalną dupka.

Dziewczyna jednak powstrzymała swe zapędy, no bo to jednak był Grasso i jeszcze nie wiadomo jak by zrozumiał taki nieoczekiwany wylew jej serdeczności. Tym niemniej pozwoliła mu objąć się ramieniem i odprowadzić na stołówkę.

Ba, nawet się dzisiaj znalazło dla niego miejsce przy ich wspólnym stoliku, choć dziwnym trafem żadne z jej przyjaciół jakoś szczególnie nie przepadało za Sycylijczykiem. Który to chyba czuł, bo zwykle wybierał siedzenie z innymi kolegami.

Ale weekend niewidzenia się wymagał pewnej rekompensaty dla chłopaka. Zresztą wszystko było teraz lepsze niż ten mur lodowatego sprzeciwu dla istnienia Nessy, o jaki biedaczka odbijała się za każdym razem, gdy siadała w ławce obok Rivera.

Za jakie grzechy?!

A niestety, miało być jeszcze gorzej! Bo w końcu kiedyś musiała powrócić do Domu, Gdzie Diabeł Mówi Dobranoc.

Kiedy Lavender odwiozła ją po szkole dziewczyna najdłużej jak mogła unikała choćby zaglądania do swojej skalanej obecnością upiora, nawiedzonej sypialni. Nawet odrobiła lekcje w salonie na dole i zdrzemnęła się chwilę na kanapie.

No, ale nie mogła tam koczować przez całą noc, prawda? Potrzebowała dostępu do swoich rzeczy, ubrań i kosmetyków.

Zresztą kto wie, czy świszczący duch Grantów nie przylazłby za nią na parter domu? Jeszcze by sobie połamała nogi na jednej z koszmarnie niewygodnych klatek schodowych, uciekając przed  nim do...

No właśnie, do kogo? Niestety, ale przychodziła jej do głowy tylko jedna osoba w tym domu, będąca w stanie obronić ją przed upiorami.

Walczyła z tą myślą, równie mocno co z poczuciem upokorzenia i śmieszności. Cóż, kiedy chyba nie miała się do kogo zwrócić.

Yolanda jeszcze nie wróciła z Nowego Jorku i nawet jeśli jej córka rozważała przez chwilę schronienie się w jej sypialni, to po pierwsze nie potrafiła zapomnieć, że dokładnie w tym pomieszczeniu spłonęła swego czasu rudowłosa piękność.

I nie przypadkiem był on uważamy za sypialnię Ducha Lamentującego.

A po drugie, matka by ją osobiście zabiła, dowiedziawszy się po powrocie, że nastolatka urzędowała w jej pokoju. Pewne rzeczy były bowiem dla Yolandy święte.

Na przykład jej przestrzeń osobista.

Dużo przestrzeni osobistej. Nie miała jej prawa zakłócać nawet jej ukochana jedynaczka. No bo bez przesady, dość się już dla niej poświęciła, prawda?

Ba, ona ją osobiście urodziła!

A przecież nie musiała.

Dlatego szczękając nerwowo zębami, Nessa wzięła najdłuższy jak się dało prysznic i wpadła do swojego pokoju tylko po kołdrę i poduszkę.

Na wszelki wypadek idąc do łazienki zostawiła szeroko otwarte drzwi na korytarz, żeby nie zaskoczył ją widok po ich otwarciu.

A teraz stała pod drzwiami Cole'a, pukając w nie nieśmiało. Nie spodziewała się ciepłego przyjęcia.

I miała rację. Stojący w progu swej sypialni, półnagi gospodarz patrzył na nią z lodowatym niedowierzaniem, zupełnie jakby sam właśnie zobaczył ducha.

– Żartujesz, prawda? – odezwał się wreszcie, po dłuższej chwili ciężkiego milczenia.

Chyba usłyszała w jego głosie chrzęst kruszonego lodu. O rany, naprawdę był na nią wściekły. Ale co mogła zrobić innego?

Pokręciła więc tylko głową, ściskając w ramionach pościel i mimo narastającego blyskawicznie poczucia upokorzenia, patrząc na chłopaka prosząco.

– Nie – warknął, podjąwszy widać decyzję. Odmowną.

I niestety także zatrzasnął jej drzwi przed nosem.

O Jezu, no co miała zrobić? Rozważała przez chwilę rozbicie obozu pod jego sypialnią, ale wreszcie ze spuszczoną głową powlokła się do własnej.

Trudno, najwyżej zejdzie tej nocy na zawał.

Jednak łatwiej powiedzieć niż zrobić, bo z każdym krokiem szła wolniej, czując jakby przygniatała ją tona ostrych kamieni. A stopy grzęzły jej w jakiejś lepkiej, czarnej lawie, która wypłynęła nie wiadomo skąd i zalała antyczne deski podłogi jeszcze ciemniejszego niż zwykle oraz dziwnie złowrogiego korytarza Nawiedzonego Domu.

Może mimo wszystko przedarłaby się niestrudzenie do swego pokoju, jednak im bliżej się znajdowała, tym bardziej jej się wydawało, że znów słyszała ten dziwaczny oraz niesamowity ni to syk, ni jęk, który zapamiętała z poprzedniej wizyty ducha.

Dlatego wypuściła ze zmartwiałych rąk kłęby kołdry i poduszkę, po czym nagle przezwyciężywszy zasysanie jej stóp przez czarną lawę, zawróciła do sypialni Rivera.

Tylko że tym razem nie zapukała, po prostu wpadła do niej zdyszana i ledwo stojąc na nogach. Aż się musiała oprzeć plecami o drzwi, które za sobą zatrzasnęła.

Chłopak jeszcze się nie położył, stał pod regałem z książkami, jakby zamierzał sobie coś wybrać do czytania. Albo może właśnie odstawił książkę na półkę, whatever.

Aż go zatrzęsło na widok intruzki, ale wystarczył mu rzut oka jej pobladłą w międzyczasie twarz i błyszczące niepokojąco oczy, by jednak nieco jej odpuścić i nie wyrzucić od razu za drzwi.

Wyraźnie coś sobie znowu wymyśliła.

– Co się dzieje? – burknął, choć kosztowało go to jakieś pół roku życia.

Niestety Nessa nie odpowiadała. Opuściła nawet głowę, przez co pasma jedwabistych, w bursztynowym świetle nocnej lampki mocniej niż zazwyczaj rdzawych włosów zasłoniły jej buzię.

No i co on miał z nią zrobić? Westchnął rozdzierająco, po czym zdecydował, niemal zgrzytając zębami:

– Zostań, jeśli musisz. Ale nie zamierzam cię dzisiaj pocałować. Nie mam ochoty.

Słysząc to dziewczyna jednak podniosła na niego swoje pociemniałe obecnie, lśniące tęczówki. Z wyraźnie malującym się w nich jakimś czujnym napięciem.

– Odbierzesz sobie później? – upewniła się, przełykając nerwowo ślinę i starając się stłumić narastającą urazę.

W końcu to ona teraz czegoś chciała od niego, nie odwrotnie.

Więc to Cole mógł dyktować swoje warunki.

– Nie wiem jeszcze – odparł niechętnie. – Naprawdę nie mam pojęcia, co powinienem z tobą zrobić, kobieto.

Cóż, to w takim razie było ich dwoje. Rudowłosa przez chwilę zastanawiała się, czy może powinna mu podziękować, ale uznała, że nie przeszłoby jej to przez gardło.

Ku własnemu zaskoczeniu zdała sobie sprawę, że narzucona przez niego, głupia reguła z wymianą "pocałunek za nocleg" wiele jednak upraszczała.

Bez niej stawała się dłużniczką Rivera, a ona nie cierpiała mieć długów.

Cóż, kiedy duchów nienawidziła jeszcze bardziej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro