3. Nadzieja umiera ostatnia
Przerażające, szare oczy wwiercały się we mnie z taką nienawiścią, że przez moment naprawdę uwierzyłam, że mnie widzi. Zrozumiałam, że kurtyna opadła na tyle, że wejście do korytarza za mną było widoczne. Poczułam, że zaschło mi w ustach. Mało brakowało. Wstrzymałam oddech i starałam nie poruszyć się ani o cal.
— McAvoy! — warknął gardłowo Malfoy, ruszając w moją stronę. Zamknęłam oczy i w myślach szybko rzuciłam zaklęcie kameleona. — Miałeś szukać pozostałych, co tu do cholery robisz?
— Panie Malfoy, znaleźliśmy ślady walki w zachodnim skrzydle, ale po gówniarzach ani śladu.
Poczułam na karku zimny oddech śmierciożercy i zamarłam. Znalazłam się pomiędzy młotem, a kowadłem. Dosłownie. Wystarczy jeden krok Lucjusza Malfoya...
— Przeklęte bachory! — zaklął pod nosem. Spojrzał ponad moją głową i zmarszczył wąskie brwi. — Jak mogły wam uciec?!
— Nie nasza wina! — usprawiedliwiał się drugi, po głosie sądząc dużo młodszy śmierciożerca. — Ta mała szlama ich wyprowadziła...
— Granger — dodał wyjaśniająco Draco, który do tej pory tylko przysłuchiwał się rozmowie. Zrobiłam ostrożnie krok w stronę zejścia do lochów, stawiając stopę najciszej jak się da. — Widziałem, jak Weasley wciąga ją do szkoły, pewnie są teraz razem.
Spojrzałam na Rona. Wystawiał tylko czubek rudej czupryny, a ja i tak zdołałam zarejestrować jego przerażone spojrzenie. Błagałam w myślach, aby nie zrobił nic głupiego — jak wtedy w dworze Malfoyów.
— Trzeba ich było zabić, kiedy mieliśmy do tego okazję — odciął się Lucjusz.— McAvoy. Obstawcie wszystkie możliwe wyjścia ze szkoły.
Popatrzyłam na wspomnianego mężczyznę i żołądek podszedł mi do gardła. Wyglądem nie wyróżniałby się zbytnio z tłumu —ciemnobrązowe, postrzępione włosy sięgały mu ramion, a brązowe oczy poruszały się leniwie i z pewnym znużeniem. Jednak jego lewy policzek szpeciła długa, głęboka blizna przechodząca bezpośrednio przez oko. Oczodół był pusty, poczerniały od zakrzepniętej krwi i prawdopodobnie źle wyleczonej klątwy. Cofnęłam się.
— Istnieją też tajne wyjścia, ojcze — dodał Draco nieco niepewnie. Szare oczy ojca zwróciły się na chłopaka i przeszyły badawczym spojrzeniem.
— Podasz je wszystkie. McAvoy. — Lucjusz ponownie zwrócił się do mężczyzny bez oka, a jego ręka poszybowała do szyi podwładnego. — Masz mi znaleźć te dzieciaki. W przeciwnym razie pozbawię cię drugiego oka. Zrozumiałeś mnie?
Zrobiłam kolejny krok do tyłu, czując, że kończy mi się czas. Zaklęcie kameleona nie działało długo, jeśli było wypowiedziane niewerbalnie. McAvoy charknął i próbował odepchnąć od siebie Lucjusza, jednak po chwili po prostu skinął głową i wysapał: — Tak jest.
Upadł na ziemię, kiedy Malfoy rozluźnił uścisk i natychmiast zaczął rozcierać obolałą zapewne szyję. Kolejny krok...
— Draco! — wrzasnął Lucjusz. — Pójdziesz z nim.
Młody blondyn kiwnął głową, jednak kiedy wymijał ojca, ten złapał go za ramię. Draco aż skrzywił się z bólu.
— Nie zawiedź mnie tym razem.
Chłopak wyrwał się i rozcierając ramię ruszył za McAvoyem w stronę korytarza, z którego przyszliśmy. Cofnęłam się o kilka kolejnych kroków, aż poczułam silne ramiona ciągnące mnie w tył i wpadłam prosto w ramiona Rona.
Stałam tak przez moment i wdychałam zapach jego bluzy. Gdyby nie jego ramiona pewnie leżałabym już na ziemi. Dopiero kiedy mój oddech się uspokoił wyswobodziłam się z jego objęć i skinęłam mu głową. W kompletnej ciszy ruszyliśmy schodami w dół, nasłuchując głosów z holu. Szliśmy w ciemnościach, wolno stawiając stopy na betonowych stopniach. Zwykle po obu stronach klatki paliły się stłumione świece. Dopiero podążając zimnymi lochami w ciemności zrozumiałam, co napawało niektórych uczniów takim lękiem. Chłód, bijący od kamiennych ścian przenikał w najgłębsze zakamarki mojego ciała. Nogi zaczęły mi dygotać, a z ust wydostawała się para, widoczna w słabym świetle ze szczytu schodów. Kiedy znaleźliśmy się wystarczająco daleko wypowiedziałam zaklęcie.
— Lumos.
Jasne światło z końca różdżki rozświetliło kamienny korytarz. Zerknęłam na Ginny, wciąż podtrzymywaną przez Neville'a i przełknęłam ślinę. Słowa ugrzęzły mi na końcu języka. Nie potrafiłam wydusić z siebie ani słowa. Szłam w milczeniu koło Rona, którego dłoń wciąż mocno ściskała moją.
— Nie mogę uwierzyć, że to się stało — wyszeptałam. — Ron, jak... Co my teraz zrobimy?
Nie miałam odwagi na niego spojrzeć. Poczuła jednak, że zacisnął mocniej lodowate palce.
— Uciekniemy stąd. A potem spróbujemy dokończyć to, co zaczęliśmy.
Nadzieja w jego głosie niemal dodała mi otuchy. Zastanawiałam się, czy powiedział to co myślał czy to, co ja chciałam usłyszeć. W co sam chciał wierzyć. Zamek obstawiony był przez śmierciożerców, a my byliśmy ledwie garstką dzieciaków, niedoświadczonych i zbyt młodych. To nie był zbyt radosny scenariusz.
Nagle ze szczytu schodów usłyszeliśmy krzyki i odgłos stawianych w pośpiechu kroków. Zatrzymaliśmy się i w przerażeniu nasłuchiwaliśmy dźwięków, które z zatrważającą prędkością zbliżały się w naszą stronę.
— Tam! — rzucił szeptem Ron i pociągnął mnie w stronę końca korytarza. Rozwidlał się w dwie strony.
— Gdzie teraz?
Zanim zdążyłam dokończyć pytanie usłyszałam dwa słowa, które znów przyprawiły mnie o wstrzymanie oddechu:
— Tam są!
Śmierciożercy rzucili się w naszą stronę, jednocześnie bombardując nas gradem zaklęć. Zaczęłam biec, nie myśląc nawet czy podążamy w dobrym kierunku. Biegłam przed siebie, zmuszając ciało do ogromnego wysiłku, aby poruszać się jeszcze szybciej. Oddychałam tak płytko, że miałam wrażenie, że zaraz braknie mi tchu w płucach. Nagle klątwa przeleciała tuż nad naszymi głowami, a ja w instynktownym odruchu skierowałam różdżkę za siebie i krzyknęłam: — Drętwota!
Usłyszałam charakterystyczny odgłos padającego na ziemię ciała. Uśmiechnęłam się do siebie i wypadłam za zakręt, natychmiast wyhamowując. Dwóch rosłych mężczyzn wyrosło przed nami jak spod ziemi.
— Avada...
— Protego! — wrzasnął Ron, odpychając mnie do tyłu. Tarcza odbiła zaklęcie w atakującego, który padł martwy na ziemię.
— Incendio!
Odwróciłam się gwałtownie do tyłu i zobaczyłam, jak płonące ciało pada na ziemię, tuż przed stopami Ginny Weasley, której różdżka wciąż drżała w dłoni.
— Avada Kedavra! — krzyknęła z nienawiścią i kolejny śmierciożerca padł na ziemię.
W tej chwili Ron złapał mnie mocno za ramię.
— Jesteś cała?
— Tak, Ron, ja...
Nie zdążyłam dokończyć, ponieważ po korytarzu rozległ się przerażający krzyk. Dziecięcy krzyk. Natychmiast zlokalizowałam jego źródło i rzuciłam się do biegu. Słyszałam Rona, który biegł tuż za mną. Skręciłam gwałtownie w lewo i dostrzegłam małą dziewczynkę, klęczącą na ziemi. Nad nią stała blondynka, która natychmiast odwróciła się w naszą stronę, dość zaskoczona naszym pojawieniem się. Wyciągnęłam różdżkę w jej stronę, jednak ona w zawrotnym tempie złapała małą za włosy i przeciągnęła przed siebie.
— Puszczaj ją — warknęłam, a kobieta zmierzyła mnie swoim stalowym spojrzeniem.
— Bo co? Zabijesz mnie? — zaśmiała się szyderczo. Poczułam Rona, który przywarł plecami do moich pleców. Podążyłam szybko wzrokiem w jego stronę i zobaczyłam zarośniętego śmierciożercę celującego w niego różdżką. W tamtym momencie coś we mnie pękło.
— Tak — odparłam, powoli odwracając głowę w stronę kobiety. — Zabiję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro