14. Stracone nadzieje
Poczułam na sobie czyjeś spojrzenie.
Oskarżycielskie spojrzenie.
Nie miałam siły. Spojrzałam na Rona i niemal natychmiast do moich oczu nabiegły łzy. Patrzył na mnie, jakbym była winna całemu złu, jakie spadło na jego rodzinę, a ja nie miałam siły się dłużej bronić. Poczułam ścisk w piersiach. Szloch, jaki chciał się wydostać z pewnością aktywowałby kolejną pułapkę, dlatego wysiliłam wszystkie mięśnie, aby się opanować. Ale widząc ich spojrzenia... Minęłam chłopaka, który nawet nie spróbował mnie zrozumieć. Byłam zła. Na siebie, na niego, na cały świat.
Dlaczego to nie spotkało mnie? Dlaczego to nie mogłam być ja?
"Ponieważ masz swój mózg i umiesz racjonalnie myśleć".
Słowa Snape'a rozbrzmiały w mojej głowie i rozpoczęły zażartą gonitwę. Bitwę, która miała rozstrzygnąć, kto jest winny tragedii. Nie potrafiłam wyprzeć z umysłu zawiedzionej miny Neville'a i łzy niekontrolowanie pojawiły się w moich oczach. Szłam przed siebie, stawiając ciche kroki, chociaż w tej chwili było mi wszystko jedno, czy zginę. Byłam dla samej siebie porażką. Nie miałam problemu ze zdaniem egzaminów, uwarzeniem skomplikowanych eliksirów czy rzucaniem morderczych zaklęć na wrogów. Chociaż to ostatnie przyszło mi z wielkim trudem. Nigdy nie powinnam jednak wierzyć w siebie na tyle, aby ktoś oddał swoje życie w moje ręce. Nigdy nie powinnam nikogo oszukiwać.
Nagle poczułam, że ktoś idzie obok mnie. Poczułam na ramieniu lekki uścisk i odwróciłam głowę, stając twarzą w twarz z profesorem Snape'em. Musiałam wyglądać jak ostatnia sierota — ze łzami w oczach i podpuchniętą twarzą. Zasmarkana dziewucha, jak zawsze. Ale jego wzrok wcale nie sugerował, jakby miał zaraz mi wygarnąć. Widziałam w jego oczach niemy rozkaz do wzięcia się w garść. Zerknęłam na pozostałych i wiedziałam, że muszę go posłuchać. Im już nigdy nie obiecam, ale sama sobie poprzysięgłam, że wydostanę nas stąd. Choćby za cenę własnego życia. Przemierzając kolejne metry w kompletnej ciszy powoli zaczynaliśmy tracić pojęcie upływu czasu. Nawet, kiedy opuściliśmy wilgotny korytarz nikt nie odezwał się ani słowem. Metry powoli zmieniały się w kilometry, a minuty, jakie spędziliśmy w podziemiach przeradzały się w godziny. Nie zorientowałam się, w którym momencie nasza grupa zamieniła się w dwie. Ron i bliźniaki oddzielili się od nas, idąc w tyle. Żadne z nich nie wypowiedziało ani słowa.
Korytarz wił się przez długi czas, dając nam chwilę oddechu. Z żadnej strony nie buchał ogień, nie groziło nam niebezpieczeństwo, a mimo to widziałam, że każde z nas idzie z wyczulonym refleksem. Przynajmniej to chciałam widzieć.
— Zrobimy krótką przerwę — zarządził w pewnym momencie Snape, a ja dopiero wtedy zdałam sobie sprawę jak bardzo moje ciało było ociężałe. Profesor przysiadł na ziemi, przywołując siostrzenicę do siebie, a Ron osunął się po ścianie kawałek dalej. Schował twarz w dłoniach i patrząc na niego nie mogłam już dłużej wytrzymać. Był moim przyjacielem, cokolwiek by się nie stało. Przeszliśmy razem zbyt wiele, abym teraz się od niego odsunęła. Wiedziałam, że piszę się na kolejną falę oskarżeń lub zupełny brak odzewu, ale musiałam spróbować. Za bardzo zależało mi na tym, aby zrozumiał.
Podeszłam do niego i usiadłam obok. Podłoga była twarda, ale każda chwila wytchnienia dla nóg okazała się zbawienna. Ron nie poruszył się ani na mnie nie spojrzał. Zabolało.
— Ron, proszę — zaczęłam cicho. — Porozmawiaj ze mną.
Brak reakcji. Czułam, że narasta we mnie złość, ale nie mogłam dać się ponieść. Czułam się niemal tak bezradna jak on. Z tą różnicą, że to nie ja straciłam siostrę.
— Proszę — powtórzyłam ciszej. — Zrozum, Ron, ja... — Spojrzałam na swoje dłonie, nie do końca wiedząc, jak właściwie zacząć. — Nie tego chciałam.
Błękitne oczy w końcu na mnie spojrzały, a ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
— Co mam zrozumieć? — wymamrotał chłopak zachrypniętym głosem. — Że moja siostra nie żyje?
Tym razem to ja się nie odezwałam. Patrzył na mnie wyczekująco, a ja tylko siedziałam z otwartymi ustami i nie wiedziałam, co powiedzieć.
— Powiedz mi, Hermiona, co mam zrozumieć. Ginny nie żyje, nie ma jej. Rodziców też.
— Tak strasznie mi przykro, Ron — wyszeptałam, jednak nie spodziewałam się, że ta odpowiedź tak go zdenerwuje.
— Przykro? PRZYKRO? — krzyknął, podnosząc się z ziemi. — TY nikogo nie straciłaś! Twoi rodzice żyją, rodzeństwa nie masz, JAK MOŻE BYĆ CI PRZYKRO? — Wstałam z ziemi, ze łzami w oczach patrząc na rosnący gniew na twarzy chłopaka. — To przez ciebie to wszystko się stało! Ginny miała rację, nigdy nie powinniśmy byli tu wchodzić, ale zaufaliśmy ci! Bo TY zawsze przecież masz rację! — Jego słowa raniły mnie jak małe sztylety, wbijające się prosto w serce. Całe przekonywanie samej siebie, że profesor miał rację, legło w gruzach.
— Nie, nie zawsze! — krzyknęłam, nie hamując już płaczu. Czułam, że złość i bezradność chcą znaleźć ujście, a ja już nie miałam siły ich powstrzymywać. — Ron, pomyliłam się, przepraszam, ale to nie tylko moja wina...
— TO JEST TYLKO I WYŁĄCZNIE TWOJA WINA! — wrzasnął Ron, robiąc krok w moją stronę. Za jego plecami dojrzałam bliźniaków, których krzyki postawiły na nogi, ale żaden nie kwapił się do pomocy. — Zawsze musisz być najmądrzejsza i zawsze musisz mieć rację, a teraz przez tą twoją przemądrzałą decyzję moja siostra nie żyje! NIE ŻYJE, ROZUMIESZ?!
— Rozumiem, Ron, i jej śmierć boli mnie tak samo jak ciebie! Czy ty nie pojmujesz, że gdybym wiedziała jak to się skończy, to w życiu nie pozwoliłabym wam wejść? Nigdy sama bym o tym nie pomyślała! Każdego z nas to dotknęło i nie tylko śmierć Ginny, Ron. Parvati i Luna też zginęły przeze mnie, wiem o tym! Ale wrzeszczenie na mnie nie przywróci im życia!
Czułam się coraz bardziej bezsilna. Wrzaski i płacz wycisnęły ze mnie całą energię, a obolałe nogi chwiały się tak, że najmniejszy ruch mógłby mnie przewrócić.
— Nic nie przywróci im życia — usłyszałam niespodziewanie, lecz dźwięk tego głosu zaskoczył mnie. Odwróciłam się i spojrzałam na stojącą za mną Elenę, w której oczach świeciły się łzy. — I to nie jest twoja wina — dodała, patrząc na mnie — tylko moja.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro