II prawo dynamiki Newtona (cz. 2)
Stali naprzeciw siebie jak byk i matador na corridzie, a Bakugou zastanawiał się, który z nich jest którym – biorąc pod uwagę, iż matador ma zabić byka, ale byk potrafi często śmiertelnie ugodzić w ramach samoobrony.
No właśnie, kto tu się właściwie przed kim bronił...?
Deku stał spokojnie, jakby cała wszechobecna atmosfera poruszenia oraz napięcia zupełnie go nie ruszała – jakby znajdował się w dźwięko- i widoko-szczelnej bańce, odcinającej go od świata, a zostawiającej sam na sam z własnym spokojem.
Bakugou więc podejrzewał, iż jest tym, który pozostaje bardziej poruszonym. Tym, po którym widać zdenerwowanie oraz nabuzowanie całym starciem.
Że to on jest bykiem.
W takim razie zamierzał ugodzić matadora na tyle poważnie, aby wygrać tę walkę...
***
Starcie faktycznie przypominało dziką, pozbawioną zwyczajowych zasad oraz programu rozrywkowego, corridę – nawet jeżeli byk najwyraźniej usiłował przejąć rolę matadora, a matador z kolei, wyglądał jakby myślami cały czas przebywał gdzie indziej.
Co nie znaczyło, iż nie walczyli jak równy z równym – o nie! Momentów zwrotnych, kiedy szala przechylała się to na stronę jednego, to na drugiego, było mnóstwo, i każdy, łącznie z Prezesem Mic'kiem, komentatorem, dawno stracił rachubę.
Jak to zwykle bywa, w pamięci widzów najlepiej zachował się początek oraz koniec starcia, natomiast cały „międzyczas" był mieszaniną kolejnych uderzeń, okazyjnych wrzasków oraz eksplozji, z nich zaś każda kolejna szybko przestała czymkolwiek odróżniać się od poprzednich.
Początek był... dosyć sentymentalny. A przynajmniej zdaniem uczniów klasy trzeciej „a", którzy pamiętali pierwsze prawdziwe starcie tej dwójki, jeszcze z początku nauki, gdy Bakugou zaatakował sierpowym z prawej, a jego dziecięcy przyjaciel przewidział cios i zdołał zdobyć przewagę (która wprawdzie ostatecznie doprowadziła do przegranej, ale jednak...).
Od tamtego czasu Katsuki oraz Izuku przeszli wiele starć; Bakugou zdołał pozbyć się zwyczaju zaczyniania prawym sierpowym, urozmaicił repertuar, nie popełniał już podobnych błędów.
Mimo to, Deku i tak zdołał – jak, mało kto wiedział, parę osób się domyślało – przewidzieć ruch dawnego przyjaciela.
Lewy sierpowy, mało kreatywna zagrywka, ale może właśnie dlatego mogłaby zadziałać jako element zaskoczenia, został natychmiastowo odparowany. Midoryia wykorzystał chwilowo opuszczoną osłonę pod postacią lewej ręki, żeby wycelować w ten sam policzek i pierwsze uderzenie zdobyć dla siebie.
Oczywiście, efekt ciosu nie utrzymał się długo – nie na kimś, kto miał za sobą trzy lata intensywnego treningu bohaterskiego. Lecz pierwszy punkt poszedł na konto Deku, co mogło zawarzyć tak na moralach walczących jak i dopingu widowni.
A być może nawet na ostatecznym wyniku.
I być może zaważyło, gdyż, ponad pół godziny później (a dokładnie trzydzieści jeden minut, dwadzieści trzy sekundy), obaj chłopcy, wyczerpani, zdyszani, Deku tracący energię, Bakugou, mimo dużej ilości potu gromadzącej się na jego skórze, coraz słabiej krzeszący kolejne eksplozje, zostali zdani na siłę nagich mięśni.
Nagich nawet bardziej dosłownie niż w przenośni, gdyż obydwaj mieli ubrania w przysłowiowych strzępach, eksponując falujące od szybkich oddechach klatki piersiowe.
Uraraka oraz Iida zacisnęli mocno dłonie, ona przyciśnięte do piersi, on do boków, jak robot, którym w głębi duszy pewnie był (ale nie żeby Momo to przeszkadzało – pocieszająco gładziła jego nadgarstek).
Dwaj walczący rzucili się na siebie z wystawionymi ramionami, niczym bokserzy na ringu albo zwierzęta w klatce.
To był ten moment walki, kiedy zmęczenie, determinacja oraz adrenalina, powoli wypychały zasady „czystej gry" zastępując je zwierzęcymi instynktami, pierwotną wolą przetrwania oraz odruchami ciała.
Bakugou wgryzł się w ramię Deku, usiłując zmusić go do wycofania, za co oberwał uderzenie czaszką drugiego chłopaka w skroń. Izuku z pewnością również musiało to zaboleć, ale Bakugou mógł się skupić jedynie na dzwonieniu oraz złowróżbnym świergotaniu we pod czaszką, które po chwili dogoniło też sekundowe zaćmienie.
Bakugou wiedział, że wiele dłużej nie pociągnie i musi skończyć starcie najszybciej jak to możliwe – każdą dostępną metodą.
Aizawa stał z boku, obserwując uczniów uważnie i mając zamiar interweniować za minutę, dwie. Ten etap starcia robił się naprawdę niebezpieczny, mężczyzna nie zamierzał ryzykować bezpieczeństwa uczniów w imię szczeniackiej rozgrywki.
Po głowie już od pewnego czasu pałętało mu się wspomnienie historii o dwóch równie silnych walczących wilkach, które zagryzły siebie nawzajem. zbyt wiele razy słyszał historię o dwóch wilkach, mających tę samą siłę, które w starciu zamordowały siebie nawzajem, a żaden nie wygrał.
Tyle, że wilki zdawały się tylko na siłę, a w starciu bohaterów chodziło również o myślenie...
Bakugou udawał, iż słabnie. Chciał dać przeciwnikowi poczucie fałszywej przewagi. Zaczął się nieco uginać na nogach, nieco cofać. Dało mu to chwilę aby odzyskać nieco siły, na chwilę rozluźnić mięśnie.
Jednak wówczas mięśnie Deku stwardniały niczym żelazo – przycisnął Bakugou gwałtownie ku ziemi. Ten szarpnął się wprawdzie, chcąc temu zapobiec, ale ostatecznie poleciał na bruk: przy lądowaniu źle postawił stopę, syknął z bólu i upadł na tyłek
Deku spojrzał na niego wielkimi ze strachu oraz przejęcia oczami.
– Kacchan, nic ci nie jest...? – wyszeptał, jego ruchy na chwilę zamarły, mięśnie rozluźniły się, cała postawa jakby zwiotczała, sflaczała i przed Bakugou przez ułamek sekundy ponownie stał ten mały, zagubiony chłopiec, który chciał pomóc wstać mu z rzeki.
Bakugou widział, jak ten już wyciąga rękę, jakby chciał pomóc mu wstać, po czym zatrzymuje się wpół gestu, wahanie odmalowane na twarzy. Cofnął się, zabrał rękę. Mięśnie powoli zaczynały znowu twardnieć.
Bakugou nie wiedział, czy gest bardziej go rozwścieczył, czy też zranił, ale wiedział, że to wystarczyło, aby porwał się na nogi z nowymi pokładami energii.
Natarł na Deku, jednakże ten zrobił unik w bok. Nadal miał te zmartwione oczy, a w głowie Katsukiego niemalże huczało: Kacchan, nic ci nie jest? Kaccahn nic ci nie jest? Kacchan, Kacchan, Kacchan...?
Od dnia ich kłótni, ani razu się tak do niego nie zwrócił.
I może samo imię, sam pseudonim z dziecięcych lat, wystarczyłby, żeby Bakugou nieco zmiękł, żeby może odpuścił, może, nawet jeśli nie pozwolił Deku wygrać, to przynajmniej pogodziłby się z przegraną, gdyby do niej doszło.
Przecież to nie tak, że nie widział, ile jego przyjaciel przez ostatnie lata pracował...
Ale fakt, iż dostał coś, co nie należało do niego, coś na co, zdaniem Bakugou, nigdy nie zasługiwał i nie miał prawa zasłużyć, coś na co Katsuki, Todoroki, albo inny przyszły bohater, trenujący od dziecka, powinien zapracować...
To paliło ogniem równie żywym, co durne, natrętne pytanie: „wszystko w porządku?".
Nie, wszystko nie jest, kurwa, w porządku! – miał ochotę krzyknąć mu w twarz, bo praktycznie kuśtykał na, najpewniej, skręconej kostce, wszystko go bolało, miał wrażenie, że zaraz padnie z wycieńczenia, a do tego walczył z dziecięcym przyjacielem, nie będąc pewnym, czy właściwie walczy o to durne podium, czy już może o ich przyjaźń...
Deku zauważył kuśtykanie.
Nie wahał się – kopnął w ranną kostkę. Włożył w ten ruch cały impet, całą pozostałą mu siłę, wykrzesał nawet kilka zielonych iskier sugerujących, iż zostało mu jeszcze nieco z mocy – po czym upadł na plecy, a przy zderzeniu powietrze gwałtownie uciekło mu z obolałych płuc.
Bakugou niemalże warknął, czując potężne kopnięcie. Zachwiał się, może nawet by ustał, ale kostka ostatecznie nie wytrzymała. Zaś on sam był zbyt rozproszony upadkiem Deku –usiłował się szarpnąć, aby go dopaść – poleciał do boku, wprost na skręconą nogę, i gruchnął ciężko o podłoże.
Całe jego ciało, jakby po niewczasie, przeszedł potężny impuls bólu, sugerujący, iż moc Deku rozniosła się po nerwach, organach, każdej kończynie. Bakugou dosłownie zawył, czując jak jego ciało staje się wewnętrzną miazgą bólu oraz okaleczonych synaps.
Miał wrażenie, iż zaraz zwariuje, drgając spazmatycznie, od czaszki po małe place u stóp – nie mógł wstać, ani wykonać żadnego, w pełni kontrolowanego ruchu. Tylko spazmatyczne szarpnięcia cierpiących mięśni.
Domyślił się, że większość kości w jego ciele została, na skutek impulsu, złamana, a wściekłe spojrzenie, które posłał mu podnoszący się z ziemi Deku sugerowało, iż tym ostatnim ciosem przekazał wszystko to, co sam znosił przez ostatnie trzy lata, a może i dłużej.
Bakugou nie czuł wprawdzie tego samego bólu, ale leżąc poskręcany jak nieprzyjemnie wyglądający precel i obolały jakby coś go rozjechało, przez chwilę, dosłownie przez ułamek sekundy, zastanawiał się, czy przypadkiem nie ocenił źle wkładu, jaki Deku włożył w dotarcie do obecnego momentu...
Jednakże wrażenie natychmiast zniknęło, kiedy Deku podniósł się, i nie rzucając mu już więcej żadnego spojrzenia, stanął wyprostowany, przodem do publiki. Ta, dopiero zrozumiawszy co się stało, zawyła niepewnie, gratulując zwycięzcy, ale też spoglądając z niepokojem na przegranego.
Deku nie zamierzał pomóc mu wstać. Tak jak nie zamierzał zrobić tego, kiedy Bakugou skręcił przez niego kostkę. Grał. Grał o wysoką stawkę i zgarnął pełną pulę, co tylko się potwierdziło w momencie kiedy dopadła go – wyraźnie powstrzymująca płacz – Uraraka. Rzuciła się chłopakowi na szyję, po czym, zapewne nawet nie do końca świadoma swoich czynów, pocałowała go, co wywołało – tym razem już jak najbardziej szczere – gwizdy oraz okrzyki aprobaty ze strony tłumu.
Bakugou obserwował wszystko z poziomu podłogi, podczas kiedy sensie Aizawa zmierzał w jego stronę szybkim krokiem. Zaraz za nim szła ekipa medyczna. Katsuki patrzył, nie mając możliwości reakcji, jak Uraraka odrywa się od Deku, a wszystkie emocje niemalże z komiczną wyrazistością malują się na jej twarzy; szok pomieszany z nagle spływającym zażenowaniem, wstydem oraz głębokim rumieńcem. Zaczęła unosić się szybko do góry, zasłaniając rozpaloną twarz rękami, na co Deku przyciągnął ją ku sobie, z pobłażającym, ale czułym, uśmiechem.
Kiedy Bakugou został zabrany z placu, a medycy nieśli go ku skrzydłu szpitalnemu, gdzie miał zostać zapewne wycałowany przez ich szkolną pigułę, widział tylko jak nierealistycznie filmowa scena całującej się pary nastolatków oraz wiwatującego tłumu, znika z jego pola zasięgu.
Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, iż być może był czarnym charakterem pewnej, może ważniejszej od jego własnej, historii...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro