#32 - Tyler, kocham cię
Drugi raz świat Josha się całkowicie zawalił. W tym przypadku może i wolał chorobę Tylera niż to, czego świadkiem był teraz. To działo się za szybko, przestał za tym nadążać już dawno, a kiedy miał znowu odzyskać tę kontrolę - znowu wszystko się niszczyło. Targały nim emocje, których nie odczuwał nawet po wieści o białaczce Josepha. Rozpacz, przerażenie, tęsknota, złość na samego siebie. Nawet wspomnienie o tym, że Debby uratowała Tylera, nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Było jeszcze za wcześnie, aby to wszystko zrozumiał i pojął, bo przez natłok informacji nie nadążał za wszystkim. Był zbyt przytłoczony tym, że zaraz miał stracić swojego najbliższego przyjaciela, aby zdołać pojąć i choćby spróbować zrozumieć, że osoba która życzyła mu śmierci, rzeczywiście uratowała mu życie. Jadąc tu, sądził, że będzie źle, ale nie, że aż tak. Myślał, że może w końcu Tyler zgodził się na chemioterapię, zasłabł, złamał coś czy podpalił przypadkiem swój dom, ale nie, że miał być przy nim w momencie jego odejścia. Nie, że jechał na pożegnanie z nim.
Ani myślał, aby wyjść z sali i zostawić go tu samego. Nie zwracał uwagi na wiecznie niezadowoloną salową, na swojego ojca, na innych pacjentów czy nawet na to, że Madison dalej się nie pojawiła. Liczył się teraz tylko i wyłącznie Tyler, przy którego łóżku Josh dalej siedział, nie zamierzając odejść ani na chwilę, chociażby do toalety czy po kawę, którą na całe szczęście przynosiła mu jego mama, za co był jej niesamowicie wdzięczny. Zawsze była przy nim w trudnych sytuacjach, starała się go wspierać i pomóc odbić się od dna. Tym razem wiedziała, że nie była w stanie tego zrobić i chciała po prostu okazać mu swoje wsparcie. Wiedziała, że przeżywał teraz prawdziwe piekło i mu współczuła. Sama czuła ukłucie w sercu, patrząc na bladą osobę nieruchomego Tylera. Często przechodziła przez podobne sytuacje, kiedy traciła pacjenta i musiała przekazywać tę wiadomość jego bliskim, ale teraz to był jej syn. Nie mogła na to patrzeć z boku i udawać, że nic się nie dzieje.
Josh drżącymi dłońmi głaskał chłodne ręce nieprzytomnego bruneta, który wydawał się jakby był pogrążony w śnie, jakby śnił o czymś dobrym, dalekim od zła całego tego świata, od jego choroby i rozpaczy sianej wokół jego postaci. Żółtowłosy był już na tyle zmęczony, że nie miał sił choćby płakać. Był głodny, a jego brzuch ciągle o tym przypominał. Siedział tu już parę długich, ciągnących się w nieskończoność godzin bez śniadania czy obiadu, ale to nie zdołało odciągnąć go od Tylera, od którego sylwetki nie odrywał wzroku. Czasami nawet wydawało mu się, że chłopak się poruszył, odwzajemnił uścisk dłoni, uśmiechnął. I choć było to niemożliwe z medycznego punktu widzenia ze względu na jego śpiączkę, Dun ciągle w takim przypadku gwałtownie się wybudzał z otępienia z nadzieją i przyspieszonym tętnem, że może jednak Tyler wyjdzie z tego cało.
- Tyler? Tyler? Słyszysz mnie? To ja, Josh - za każdym razem odpowiadała mu tylko cisza, przerywana pikaniem respiratora.
Mężczyzna powoli zaczynał tracić już wszelką nadzieję. Jego tata potwierdził, że szanse na uratowanie Josepha były minimalne i niewątpliwie potrzebny do tego był cud. I tak jak Josh nigdy nie był wierzący w przeciwieństwie do reszty swojej rodziny, tak teraz gorliwie modlił się o zdrowie ciemnowłosego. Nic innego mu nie pozostało niż czekać, więc mimo braku jakiegokolwiek pojęcia o tym, dosłownie błagał Boga o to, aby Tyler wydobrzał.
Dobrych kilka sekund zajęło mu poczucie tego, że ktoś stojący za nim trzyma go delikatnie za ramię. Podniósł wzrok i ujrzał blondynkę, która w końcu zdołała dotrzeć do szpitala. Jej oczy były zaczerwienione, co miało zwiastować to, że zaraz się rozpłacze. Josh bez zawahania wstał i przytulił do siebie Madison, której łzy szybko zmoczyły jego koszulkę. Łagodnie głaskał ją po plecach, pustym wzrokiem wpatrując się w jakiś punkt za nią. Jego gardło od płaczu było na tyle wysuszone, że nie zdołał wypowiedzieć choćby słowa i czekał, aż kobieta się nieco uspokoi. Nawet ona - rodzona siostra Tylera, która spędzała z nim całe swoje dzieciństwo - nie było w stanie choćby domyślić się tego, co czuł Josh w tej chwili, ale to nie zmieniało faktu, że także to wszystko mocno przeżywała. Akurat miała go odzyskać, nie chciała go drugi raz stracić. Nie wybaczyłaby sobie tego, tak samo jak i Joshua.
- P-pójdę s-spytać lekarza o n-niego - wymamrotała po paru minutach, posyłając ostatnie smętne spojrzenie na nieruchomą sylwetkę chłopaka. Żółtowłosy kiwnął głową i wrócił na swoje krzesełko ustawione obok łóżka. - Kupić ci coś? - spytała jeszcze przed wyjściem. Dwudziestojednolatek odruchowo pokiwał przecząco głową, by wkrótce usłyszeć dźwięk zamykanych drzwi. Ujął delikatnie dłonie chorego, starając się nie zwracać uwagi na bandaże pokrywające jego przedramiona, na których było widać czerwone plamy. Westchnął i schylił się nad nim, by oprzeć głowę o materac. Był na tyle wycieńczony, że już po chwili usnął w tej pozycji, wsłuchując się w dźwięki aparatur utrzymujących przy życiu osobę, która nadawała sens jego życiu.
Obudził się dopiero, kiedy do jego uszu doszło długie, przeciągłe pikanie. Zerwał się od razu, obserwując jak grono lekarzy i pielęgniarek biegnie w ich stronę. Przerażony zwrócił wzrok w stronę ekranu respiratora, na którym widoczna była długa, prosta linia, która mogła oznaczać tylko jedno.
Serce Tylera się zatrzymało, a wraz z nim również serce Josha.
- Tyler! Nie, nie, nie, Tyler! - krzyczał, w następnej chwili będąc odciąganym siłą od łóżka pacjenta, aby zrobić miejsca dla personelu. Nie poddał się jednak od razu, bo nie chciał opuszczać chłopaka w tym stanie, więc dopiero ochroniarz zdołał odsunąć go na bezpieczną odległość. Z gardła Josha wydobył się stłumiony przez wyschnięte na wiór gardło krzyk. Bezczynnie obserwował, jak jego własny ojciec usiłuje uratować Tylera z pomocą defibrylatora i innych aparatur.
Nagły przypływ adrenaliny związany z nieuchronną stratą Josepha sprawiła, że Josh odzyskał siły i wykorzystał element zaskoczenia, aby wyrwać się ochroniarzowi i podbiec do łóżka. Pan Dun ostatecznie pozwolił mu zostać w miarę wygodnym miejscu przy głowie chłopaka, którego włosy kolorowowłosy zaczął uspokajająco gładzić. Po jego policzkach łzy spływały strumieniami, a on sam drżał na całym ciele, mając duże problemy z ustaniem na nogach.
- Nie bój się, jestem przy tobie. Będzie dobrze, wyzdrowiejesz, wrócimy do domu. Boże, po co wyjeżdżałem. Powinienem zostać. Przepraszam, Tyler, nie powinienem tego robić, przepraszam - mamrotał pod nosem bez przerwy, obserwując jak jedna z pielęgniarek wykonuje reanimację na tak kruchej i delikatnej klatce piersiowej bruneta, która, wydawać by się mogło, miała się rozsypać w proch przy mocniejszym podmuchu wiatru. - Tyler, proszę, obudź się - łkał, klękając przy łóżku z niemocy i osłabienia.
- Odsunąć się - przerwał mu jego ojciec, przykładając do ciała chłopaka elektrody. Josh posłusznie, ale jakże niechętnie puścił go na chwilę, aby samemu nie zostać potraktowanym prądem, by zaraz znowu przylgnąć do niego.
- Błagam, Ty, nie zostawiaj mnie. Nie poradzę sobie bez ciebie, proszę, nie rób mi tego. Nie mam nikogo poza tobą, Tyler, błagam, nie umieraj. Poradzisz sobie, jesteś silny, tylko proszę, nie rób mi tego - kontynuował drżącym, łamiącym się głosem. Czuł, że go traci, co wpływało na to, że gadał coraz większe bzdury. Wierzył w to, że dzięki mówieniu do niego, zatrzyma go przy sobie na dłużej. - Nie mogę cię stracić. Tyler, kocham cię.
- Czas zgonu... Dziewiętnasta dwadzieścia osiem.
~*~*~*~*~*~*~*~
¯\_(ツ)_/¯
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro