Rozdział 54
Ostatnio: Tony zabrał Peter do rezydencji, którą wybudował dla Pepper, żeby ukryć się tam, dopóki nie zabezpieczy Wieży przed Adrianem. Peter dowiedział się, że Tony ukrywał przed nim to, jak zginęła May.
Pewnie większość już nie pamięta xD
Pov. Stark
Peter siedział przy stole w milczeniu. Patrzył pustym wzrokiem na swoje grzanki, które zdążyły już ostygnąć. Miał zapuchnięte oczy, czerwone policzki i sine kręgi pod oczami, a jego włosy były oklapnięte. Wyglądał dokładnie tak jak wtedy, gdy wziąłem go do siebie. Załamany i bez chęci do życia. Smutny. Zły. Tak zamyślony, że zdawał się nie zauważać niczego dookoła siebie.
Samotny.
A ja nie wiedziałem co mogę zrobić. Nie umiałem mu pomóc, tak samo jak wtedy. Tak jak wtedy, byłem zupełnie bezużyteczny. Nieobecny w jego małym świecie, w którym panował obecnie smutek i strach. Chciałem mieć dar do pocieszania, jak niektórzy ludzie. Pepper taka była. Zawsze wiedziała co powiedzieć i jak się zachować. Ja byłem nietaktowny i grubiański, a ona subtelna i urocza. Gdyby tu była, usiadłaby przy Peterze, przytuliła go i powiedziała coś bardzo trafionego tym swoim miłym, ciepłym głosem, a on natychmiast pozbyłby się tej pustki z oczu. Ale Pepper tu nie było. Ani jego cioci. Żadnej z tych opiekujących się nami kobiet, bez których ciężko było nam żyć. Peter był skazany na mnie i moją nieporadność.
-Czemu nie jesz, Pete?- spytałem głupio, bo dobrze wiedziałem czemu nie jadł. Chłopiec drgnął, wyrwany z myśli. Przez chwilę zastanawiał się o co mi chodzi, prawdopodobnie analizując dogłębnie moje słowa. Dopiero po chwili podniósł na mnie wzrok, a potem spojrzał na swoje grzanki. Zacisnął usta, przymykając na chwilę oczy. Nie podobało mu się to pytanie.
-Nie jestem głodny- szepnął, nieco zachrypniętym głosem. Nie pił nic od rana, musiał mieć suche gardło. Westchnąłem cicho, przez chwilę zastanawiając się, czy powinienem wstać i zrobić mu herbatę. Jednak wtedy, musiałbym zostawić go samego, a nie uśmiechało mi się to.
-Potrzebujesz kalorii i witamin, żeby twój organizm mógł się regenerować- zauważyłem. Młodszy kiwnął głową, wypuszczając powietrze, po czym podniósł grzankę do ust i zaczął powoli jeść. Chciałem wiedzieć o czym myśli. Co myśli.
-Skąd wiedziałeś?- spytał w pewnym momencie młodszy. Przełknąłem ślinę.
-Fury mi powiedział- odparłem cicho.
-Jesteście pewni?
Zacisnąłem usta, kiwając wolno głową.
Peter odłożył grzankę na talerz i przyłożył dłoń do ust, spuszczając głowę.
-Pete...
-Od kiedy wiesz?- przerwał mi młodszy. Miał łzy w oczach. Pokręciłem lekko głową.
-Nie, Pete...
-Od kiedy?- powtórzył, nieco ostrzej. Zamknąłem oczy, wypuszczając powietrze.
-Od dłuższego czasu- mruknąłem, a chłopiec kiwnął głową. A po tym, otworzył szerzej oczy i przycisnął dłoń do ust- Pete, musisz zrozumieć, ja...
-Dlaczego mi nie powiedziałeś?- szepnął. Miał zaciśnięte gardło.
Pokręciłem lekko głową, zaciskając usta.
-Dzieciaku, ja nie... to by niczego nie zmieniło, tylko... obwiniałbyś się, a ja nie chciałem...- zacząłem, nie patrząc młodszemu w oczy.
Spodziewałem się płaczu, albo złości. Ale Peter wstał i wybiegł z jadalni, a ja odrzuciłem głowę w tył i wypuściłem powietrze, uderzając pięścią w stół.
-Peter!- zawołałem, wstając- proszę cię, Pete, wysłuchaj mnie!
Wszedłem za chłopcem do sypialni i zmarszczyłem brwi. Postawiłem parę kroków w głąb pomieszczenia, żeby zajrzeć do łazienki, a tam, załamałem ręce. Peter wymiotował.
Podszedłem do dziecka, klęknąłem przy nim i zacząłem delikatnie masować go po plecach okrężnym ruchem dłoni. Młodszy krztusił się, a łzy spływały po jego twarzy.
-Cii, spokojnie- szepnąłem, gładząc go po plecach. Peter w końcu przestał wymiotować. Przetarł usta papierem toaletowym, po czym oparł rękę o muszlę i schował w niej twarz. Jego ciałem wstrząsnął głośny szloch. Zacisnąłem usta, posyłając mu współczujące spojrzenie. Chłopiec przysunął się do mnie, żeby wtulić się w moją klatkę piersiową. Otoczyłem go ramionami.
-To... to niesprawiedliwe, Tony. To nie fair, ja tylko... ja tylko chciałem... ona nic nie zrobiła, była... była taka dobra...- zaczął, a ja przytaknąłem cicho, tuląc go.
-Wiem, dzieciaku. Wiem, że to niesprawiedliwe.
*****
Pov. Peter
Było już ciemno, gdy leżałem w łóżku, w milczeniu patrząc w sufit. Rezydencja nie była ulokowana w centrum, tak jak Wieża, więc żadne światło nie wpadało do środka. Tylko dzięki wyostrzonym zmysłom byłem w stanie cokolwiek zobaczyć.
Byłem sam. Całkiem sam.
W zasadzie, już od dłuższego czasu byłem sam. Pan Stark mógł się starać, ale nie był rodzicem. Nie był opiekunem. Nawet nie chciał być. On chciał mieć towarzystwo, nie dziecko. I choć mógł mnie wiele nauczyć, może nawet rzeczywiście pomóc i dać względne poczucie bezpieczeństwa, nie był i nigdy nie wkroczy w moje życie jako dobry, odpowiedzialny ojciec, tak jak zrobił to wujek Ben. Byłem zdany na siebie.
Wujek Ben. Tak bardzo za nim tęskniłem. Tak bardzo go teraz potrzebowałem. Ojca, który przytuliłby mnie, czule i ciepło, ale też stanowczym głosem nakazał mi wziąć się w garść, żeby wspólnie wymyślić rozwiązanie. Tylko że teraz, nie było rozwiązania. To nie był problem, który można było rozwiązać. I nie było żadnego ojca. Ani żadnego wujka Bena.
Nie miałem już siły płakać. Łzy mi się skończyły. Więc po prostu leżałem i patrzyłem.
Adrian Toomes. Dlaczego zabił May? Dlaczego ją? Dlaczego nie mnie? To ja byłem winny. To ja byłem na tej misji. Ona nic nie zrobiła. Bardziej niż ja zasługiwała na życie.
Zacisnąłem zęby. Byłem taki zły, taki wściekły, ale nic nie mogłem zrobić. Mogłem tylko leżeć i patrzeć.
Czułem się taki bezsilny. Powinien działać, robić... cokolwiek. Cokolwiek, żeby za to zapłacił, ale... jak?
Nawet nie pamiętałem tego nazwiska. Adrian Toomes. Brzmiało znajomo, ale nie mogłem przywołać do niego żadnej twarzy.
Obróciłem się na bok i skuliłem lekko. Miałem dość patrzenia na sufit.
Zamknąłem oczy. Miałem ochotę iść do pana Starka, sprawdzić, czy też przewraca się z boku na bok, zamiast spać, ale nie miałem siły. Choć nie czułem do niego żalu za to, że ukrywał przede mną to wszystko. Chciał dobrze. I może... może rzeczywiście wolałem nie wiedzieć. Nie wiedzieć o May, o Adrianie Toomes, o tym, co próbował zrobić mi, że chciał mnie zabić, Boże, chciał mnie zabić, że tak naprawdę mógłbym być teraz martwy. Powinienem być martwy. Tak jak May, która zginęła przeze mnie.
Adrian Toomes. Zamknąłem oczy. Przeklęte nazwisko, które będzie dręczyć mnie do końca życia. Brzmiało znajomo. Dziwnie znajomo.
Adrian Toomes.
Toomes.
Jak...
Otworzyłem szeroko oczy.
Jak Liz Toomes.
Liz Toomes, o której ktoś wymyślił paskudną plotkę, że jej ojciec odsiedział kilka lat w więzieniu.
Liz Toomes, u której byłem na przyjęciu kilka tygodni przed śmiercią May.
Zerwałem się z łóżka.
*****
1008 słów
Hejka!
O Jezu udało się zmartwychwstałam tak się cieszę xD
Mam nadzieję, że się podobało :)
Do zobaczenia<3<3<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro