Rozdział 14
Pov. Stark
Oparłem się o siedzenie i sapnąłem ze złością. Gówniarz spóźniał się już piętnaście minut. A mówiłem mu, że po niego przyjadę i nie chcę czekać. Mówiłem! Może... może nie zawsze przyjeżdżałem, ale byłem przed piętnastą, a sierota nie mogła mnie nie zauważyć. Jego głupawi koledzy zdążyli się już znudzić oglądaniem samochodu I odeszli, a... uh, mój dzieciak nie wyszedł nawet ze szkoły.
-Uhh... nie znoszę dzieci...- mruknąłem ze złością, odchylając głowę w tył.
Już chciałem odjechać, zostawiając sierotę na pastwę komunikacji miejskiej, ale w tym momencie, zobaczyłem grupkę dzieciaków w jednej z bocznych uliczek. Uniosłem jedną brew. Dzieciaki zgradziły się wokół czegoś. Wypuściłem głośno powietrze. Na pewno tam był. Siedzi sobie ze swoimi kolegami, a ja tu czekam. Zmarszczyłem brwi, czując przypływ złości. Co on sobie wyobrażał, do cholery?
Wysiadłem z samochodu, z gniewem w oczach ruszając w stronę dzieciaków. Zmarszczyłem delikatnie brwi. Ktoś tam jest. Na ziemi. Dookoła niego powstało zbiorowisko. Co się stało? Ktoś zemdlał? Ktoś umarł?
Stanąłem jak wryty, gdy zobaczyłem, co tak naprawdę się tam działo. Sierota... mój dzieciak, klęczał pod murem, podpierając się rękami o ziemię. Z nosa leciała mu krew. Jego plecak leżał niecałe pół metra dalej, a zeszyty i książki porozrzucane były dookoła chłopca.
-I co, Parker, już nie jesteś taki cwany, hmm?- zapytał blondyn, zdecydowanie wyższy od mojego dzieciaka, a wszyscy dookoła roześmiali się. Chłopiec nie odezwał się. Zwiesił jedynie głowę. To najwidoczniej nie spodobało się jego oprawcy, który chwycił go mocno za kołnierz koszulki i potrząsnął nim- lepszym się odpowiada, sieroto!- warknął, wywołując kolejną falę śmiechu. Brunet zadrżał widocznie, starając się cofnąć, jakby chciał wtopić się w mur. Uchyliłem lekko usta, wciągając powietrze. On... nazwał go sierotą. Nie podobało mi się to. Zrobił to tak... szyderczo. Jakby to była jego wina. Jakby... przecież on...
-Hej, Flash!- zawołał ktoś z tłumu, po czym podał chłopakowi papierowy kubek z jasnym, gęstym koktajlem. Blondyn, nie zastanawiając się za wiele, powoli zaczął wylewać jego zawartość na mojego podopiecznego, co publika nagrodziła gromkim śmiechem. Zacisnąłem szczękę.
Powinienem coś zrobić. Powinienem to przerwać. Pomóc mu. Ale... nie mogłem. Nie wiedziałem czemu, ale nie mogłem. Ja... po prostu wryło mnie w ziemię. Nie potrafiłem nic zrobić. Ja po prostu... nigdy go takiego nie widziałem. Tak, owszem, słyszałem, że płacze w pokoju, ale... nie sądziłem, że... że ten dzieciak może mieć tak przyziemny, powszechny problem, jak dręczenie w szkole. Spider Man, agent Tarczy, adoptowany syn Tony'ego Starka jest prześladowany w szkole. To było wręcz niedorzeczne. I... nigdy jeszcze nie czułem... tak wielkiej chęci chronienia go, co było paradoksalne w połączeniu z tym, że naprawdę nie potrafiłem ruszyć się z miejsca. I... z tym, że nie potrafiłem ochronić go nawet przed sobą.
-No i co, sieroto? Rozpłaczesz się?- kolejna salwa śmiechu, wraz z którą chłopiec zacisnął drżące piąstki. Po jego włosach i twarzy spływała jasna ciecz, a policzki bruneta płonęły.
-Z-Zostawcie mnie...- powiedział cicho, wciąż mając spuszczoną głowę. Pokręciłem lekko głową. Dlaczego tak cicho? Czemu tak niepewnie? Czemu się nie obroni?! Jest silny! Silniejszy niż oni wszyscy! Czemu na to pozwala?!
-Bo co nam zrobisz?- roześmiał się blondyn, zerkając ukradkiem na swoich znajomych- myślisz że jak ci ciotka zeszła, to wszystkim będzie cię żal?- chłopak kucnął przy brunecie, uśmiechając się szyderczo, po czym chwycił w dwa palce kraniec kurtki, uszytą przez Kirsten- ale chyba dobrze na tym wyszedłeś, co? Ta twoja kochana ciocia nie kupiłaby ci czegoś takiego- zaśmiał się, wciąż trzymając materiał między palcami. Dzieciak nic nie powiedział, jedynie zacisnął powieki, gdy chłopak szarpnął nim lekko- ładna kurteczka. Może ją sobie wezmę, hmm?
Gdy pojedyncza łza spłynęła po policzku chłopca, co wywołało kolejną salwę śmiechu, otrząsnąłem się. Ruszyłem przed siebie, biegnąc szybciej niż kiedykolwiek. Tak, nie byłem dobrym opiekunem. Nie byłem dobrym człowiekiem. Źle go traktowałem. Ale ten dzieciak był jedyną osobą, która coś dla mnie znaczyła. I nikt nie miał prawa go krzywdzić. Absolutnie nikt. Nawet... szczególnie ja. Powinienem przecież... powinienem go chronić.
Pchnąłem mocno chłopaka, który "przewodniczył" grupce. Blondyn upadł z hukiem na ziemię, po czym posłał mi zdezorientowane i przerażone spojrzenie. Zmarszczyłem mocno brwi, starając się wyrazić w moim spojrzeniu całą nienawiść, jaką palałem do tego dzieciaka. Chłopak nie miał w sobie za grosz tej pewności siebie, którą wcześniej emanował.
-Co ty sobie wyobrażasz, gówniarzu?!- wręcz wysyczałem te słowa, podnosząc przerażonego blondyna za kołnierz.
-J-Ja... j-ja...- zaczął dukać.
-Spieprzać stąd. Wszyscy- warknąłem, łypiąc na pozostałych, którzy na razie tkwili w szoku. Szybko jednak pozbierali się, uciekając z uliczki- a ty...- spojrzałem znów na chłopaka przed sobą- ciesz się, smarkaczu, że nie zabijam dzieci. I dziękuj Bogu, czy w kogo tam wierzysz, że przyszedłem zanim zdążyłeś okraść moje dziecko, bo uwierz mi, skończyłoby się to dla ciebie bardzo, bardzo źle- wycedziłem przez zęby, potrząsając nim lekko- zapamiętaj sobie raz na zawsze, śmieciu, że jeśli jeszcze raz ośmielisz się tknąć mojego syna, pożałujesz. Bardzo- wysyczałem, specjalnie tytułując sierotę swoim synem, zważywszy na to, że osobiście się nim ostatnio mianowała, po czym złapałem go za kark i pchnąłem przed siebie- przeproś go- warknąłem. Chłopak nie ruszył się z miejsca- powiedziałem, żebyś go przeprosił, gówniarzu!- krzyknąłem z furią w głosie, nie przejmując się tym, jak dzieciak przede mną drżał.
-P-Przep-praszam- wyjąkał blondyn, po czym spojrzał na mnie błagalnie.
-Spieprzaj, zanim zmienię zdanie i coś ci zrobię- rzuciłem, machając na niego ręką. Ten niemalże natychmiast odwrócił się i pognał w nieznanym mi kierunku. Dopiero teraz, zwróciłem uwagę na chłopca, który wciąż klęczał na ziemi, wpatrując się we mnie z szokiem na twarzy- żyjesz?- rzuciłem, nieco ostrzej niż powinienem. Chłopiec szybko pokiwał głową- no to wstawaj i chodź. Ile można na ciebie czekać?- westchnąłem, wzruszając ramionami, po czym zaczekałem chwilę, aż młodszy podniesie się z ziemi i ruszyłem w kierunku samochodu. Dzieciak w pośpiechu pozbierał swoje rzeczy i szybko mnie dogonił.
-D-Dziękuję, panie Stark- mruknął cicho, idąc obok mnie ze spuszczoną głową. Kiwnąłem lekko głową.
-Piętnastu na jednego to trochę nie fair- rzuciłem w odpowiedzi. Chłopiec kiwnął lekko głową. Wsiadłem do samochodu od strony kierowcy, i dopiero gdy zobaczyłem, jak dzieciak siada obok mnie, starając się niczego nie zabrudzić tym... tym czymś, co na niego wylali, poczułem jak cała złość odchodzi. Spuściłem wzrok. Byłem jego opiekunem. A jego dręczyli w szkole. To na pewno nie pierwszy raz. Potrzebował pomocy? Na pewno. Choć nie rozumiałem, dlaczego nie radził sobie z tym sam, potrzebował pomocy. W takim razie, na pewno liczył na mnie. Nie, on wiedział, że nie może na mnie liczyć. I... to nie było właściwe. Nie miał nikogo innego. Powinienem coś zrobić. Cokolwiek. Spytać. Choć spytać.
Zacisnąłem dłonie na kierownicy. Mogłem to zrobić. Mogłem. Musiałem.
Potrzebujesz pomocy?
Potrzebujesz pomocy?
Potrzebujesz pomocy?
-Chyba nie muszę dzwonić do jego rodziców, co dzieciaku? Poradzisz sobie sam, co nie?- rzuciłem, wciąż bardziej oschle niż bym chciał. Młodszy kiwnął jedynie głową, wbijając wzrok za okno. Ruszyłem w kierunku wieży, dając sobie burę w myślach. Naprawdę nie potrafiłem nawet zaoferować dzieciakowi pomocy? To brzmiało tak, jakbym liczył na to, że nie będę musiał mu pomagać. Jakbym wcale nie chciał tego robić. Ale... przecież chciałem. Bardzo chciałem. Powinienem iść do dyrektora? Do jakiegoś nauczyciela? Może niech Fury załatwi mu jakąś inną szkołę? Albo... uh...
-Co to byli za idioci?- spytałem w końcu. Chłopiec westchnął słabo.
-Flash i... ludzie, którzy chcą mu się przypodobać- mruknął brunecik, nie odrywając wzroku od okna- półgłówki- dodał, na co uśmiechnąłem się delikatnie.
-Chyba faktycznie. Nie umiał powiedzieć nic poza "ja"- zauważyłem. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, dzieciak zachichotał pod nosem. Uniosłem lekko brwi, zerkając na niego. Kąciki moich ust drgnęły.
-Dziękuję...- zaczął chłopiec. Skrzywiłem się i machnąłem dłonią, uciszając go.
-Czemu tego nie załatwisz? Jesteś silniejszy, więc w czym problem?- spytałem. Dzieciak wypuścił powietrze.
-Są słabsi- mruknął beznamiętnie.
-I co?
-Nie zrozumie pan- rzucił od razu, a jego spojrzenie ściemniało. Zmarszczyłem lekko brwi i uchyliłem usta, ale ostatecznie nie odezwałem się. Dojechaliśmy do domu w ciszy, a gdy tylko zaparkowałem w garażu, dzieciak odpiął pasy i zarzucił sobie plecak na ramię, wysiadając z samochodu.
-Powieś kurtkę w szafie w przedpokoju. Ktoś zabierze ją jutro do pralni- rzuciłem. Chłopiec kiwnął lekko głową, po czym zatrzasnął drzwi i odwrócił się bez słowa. Odprowadziłem go wzrokiem do windy i westchnąłem cicho. Dzieciak robił się bezczelny. Skłamałbym, gdybym powiedział, że w ogóle mi się to nie podobało.
Wysiadłem z auta i ruszyłem w ślady chłopca, rozmyślając o wczorajszym dniu. O propozycji Fury'ego. Dzieciak dopiero co założył strój, a on już chciał wywieźć go na kilka dni. Nie podobało mi się się i... naprawdę poczułem ulgę, gdy sierota odmówiła. Nie chciałem, żeby gdziekolwiek wyjeżdżał. Byłem jakiś taki... spokojniejszy, kiedy dzieciak tu był.
Pov. Peter
Odchyliłem głowę w tył, pozwalając, by ciepła woda spływała po moich włosach i wypułkiwała z nich mleczny koktajl. Chciało mi się płakać na myśl, że pan Stark widział to wszystko. To całe upokorzenie. To, jak żałosny byłem. Na pewno tak właśnie o mnie myślał. Żałosna, słaba sierota. Nie powinno mnie obchodzić, co o mnie myślał, ale... naprawdę było mi przykro. Nie chciałem, żeby ktokolwiek mnie takiego oglądał. Zawsze dbałem bardzo sumiennie, by ciocia pod żadnym pozorem nie dowiedziała się o moich problemach w szkole. Nie mogła wiedzieć. Nie umiałaby mi pomóc, co tylko by ją dobijało, a... przecież miała już tyle własnych problemów. Oboje mieliśmy nasze małe, przyziemne problemy codziennego życia, które teraz zdawały się być tak nieistotne. Mój nowy opiekun nie wyobrażał sobie nawet zmartwień takich jak konieczność oszczędzania ciepłej wody, albo robienia codziennie chudej zupy na obiad, bo nie starczy pieniędzy na nic lepszego. Ale przecież to nie były kłopoty. Mieliśmy siebie. Nawet... nawet nie zdzwaliśmy sobie sprawy z tego, jakie to szczęście. Dopiero teraz...
Szybko ubrałem się i wybiegłem z łazienki. Woda kapała z moich mokrych włosów, gdy ze łzami w oczach wyciągnąłem kocyk spod materaca. Przytuliłem się do niego, łkając bezsilnie. Upadłem na kolana, otwarcie płacząc. Dlaczego wcześniej tego nie widziałem? Dlaczego nie dostrzegałem tego, jak ulotne jest moje szczęście? Powinienem być bardziej wdzięczny. Więcej jej pomagać. Częściej być w domu. Do... do samego końca, nie powiedziałem jej o Spider manie. Okłamywałem ją aż do końca. Przez... przez całe życie. Choć mialem tyle okazji, żeby jej powiedzieć. A mimo to... mimo to, ja... ja nigdy...
-P-Przepraszam... c-ciociu ja... p-przepraszam- zapłakałem, chowając twarz w kocyku- k-kocham cię, c-ciociu... p-przepraszam...
Pov. Stark
Cofnąłem rękę znad klamki. Podniosłem wzrok, słysząc płacz. Zamrugałem, stawiając mały krok w tył. Nie mogłem tam teraz wejść. Wystarczyło, że widziałem go pod szkołą. Byłby zły, gdyby wiedział, że jestem też świadkiem jego płaczu. Odwróciłem się i oparłem plecami o ścianę, słuchając, jak chłopiec płacze. Płakał głośno i rozdzierająco, prawdopodobnie zupełnie nie przejmując się tym, że ktoś go może usłyszeć.
Cel mojej niedoszłej wizyty poszedł w zapomnienie, gdy ułyszałem zza drzwi, jak dzieciak mamrocze niewyraźne przeprosiny. Moje oczy zapiekły od łez, a ja nawet ich nie przetarłem. Też przez to przechodziłem. To poczucie winy. Mogłem zrobić to, zrobić tamto. Mogłem być lepszy. Ale nie byłem i nic już tego nie zmieni. Ale... to tak bardzo bolało. I zawsze będzie boleć, wiedziałem o tym. Jego też. Ten chłopiec... on już zawsze będzie cierpieć. Odejście bliskiej osoby to coś, z czym można sobie poradzić. Ale te wyrzuty były najgorsze.
Objąłem się ramionami jak małe dziecko, zaciskając usta w kreseczkę. Nie mogłem ruszyć się z miejsca. Chciałem... naprawdę chciałem jakoś mu pomóc, ale... nie umiałem. Nie wiedziałem jak. Sobie pomagałem tylko w jeden, jedyny znany mi sposób. Ale... prędzej skoczyłbym z dachu wieży, niż pozwolił dzieciakowi zniszczyć sobie w ten sposób życie. On... był jeszcze mały. Ja w jego wieku... byłem zupełnie inny. Byłem nieodpowiedzialny i niedojrzały. Ten chłopiec został sam na świecie i musi być dorosły. A ja? Mnie nigdy nie spotykały konsekwencje. Jedyną karą było to, że... było mi tak strasznie źle. Tak strasznie...
*****
1946 słów
Hejka!
Dobra, możemy się umówić, że nie będę trzymać się tego wcześniejszego minimum 2K? Bo, nie chcę wydawać przedwczesnych osadów, ale chyba powoli blokada mi mija, więc mogłabym spróbować napisać kilka krótszych rozdziałów. Co Wy na to?
Mam nadzieję, że się podobało :)
Do zobaczenia<3<3<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro