Rozdział 6
-Ale co ze sprawą?! - Clary szybkim krokiem przemierzała pokój. - Muszę znaleźć Morgensterna!
-Możesz to robić w kryjówce - powiedział i machnął ręką. Wszystkie rzeczy zaczęły chować się do szafek, a na meblach pojawiły się płachty białego materiału.
-Nie, i dobrze o tym wiesz - żachnęła się. - Muszę być na miejscu!
-Clary, kochanie - Bane podszedł do niej i złapał za ramiona. - Musimy uciekać. Po za tym... Valentine sam tu przyjdzie. I to szybko.
-Świetnie. Więc wskaże im miejsce i się stąd wyniosę - wzruszyła ramionami.
-Clarisso...
-Nie. Zostaję. Koniec tematu.
Wyrwała się z uścisku czarownika i ruszyła w stronę drzwi.
Jace opadł zmęczony na podłogę. Od kilku godzin trenował, i choć był przyzwyczajony do kilkugodzinnych treningów, to zmęczenie zawsze dawało mu się we znaki tak samo.
-A więc jaki jest plan? - obok niego usiadła Izzy, ciężko dysząc.
-Nie ma żadnego planu - chciał wzruszyć ramionami, ale uznał to za zbyt wymagające.
-Nie wierzę Ci. Jace Wayland nigdy nie zostawiłby tak ważnej sprawy w rękach czarownika.
-Być może - uśmiechnął się. - Ale od kiedy to Jace Wayland ma plan?
-Znowu gadacie w trzeciej osobie? - Alec położył się obok Izzy. - Nie macie lepszych zajęć?
-Za to Alec Lightwood zawsze ma plan - stwierdziła czarnowłosa, ignorując wypowiedź brata.
-Co na to Izzabelle, żeby Alexander coś dla nas zaplanował? - Jace zmusił się do podniesienia głowy i oparcia ją o ścianę tak, by mógł widzieć całe pomieszczenie.
-Izzabelle uważa to za świetny pomysł.
-Alec?
-Ale co wy chcecie w ogóle zrobić?
-Znaleźć Valentine'a - ton, jakim mówiła Izzy dawał jasno do zrozumienia co sądzi o niedomyślności brata.
-Mieliśmy zostawić to Clary.
-Dostałeś od niej jakąś wiadomość? - Alec nie odpowiedział. - No właśnie.
-Nie możemy działać na dwa fronty. Jeśli zleciłeś to czarownikowi to pozostaw to czarownikowi - mruknął Alec.
-Kim jesteś i co zrobiłeś z Alec'iem? - Jace wbił w czarnowłosego zdziwione spojrzenie.
-O co ci znowu chodzi?
-Zachowujesz się jak... nie ty.
-Nie wiem o czym mówisz.
Izzy spojrzała znacząco na Aleca i wymownie wskazała na drzwi.
-Z resztą... muszę iść.
Czarnowłosy gwałtownie wstał i mimo palącego bólu w mięśniach niemal biegiem opuścił salę treningową.
-Co mu się stało? - Jace spojrzał na Izzy.
Izzy uśmiechnęła się niewinnie.
-Jest... z kimś umówiony.
-Słucham?!
-Nawet jemu zdaża się chodzić na randki - wzruszyła ramionami. - A pro pos randek... ja też mam dzisiaj jedną. Wrócę późno!
Szybko wstała i ruszyła w kierunku drzwi.
-Czy to znaczy, że ja też powinienem zacząć się z kimś umawiać? - wstał i spojrzał w jedno z niewielu okien. - Nie, napewno nie.
Ruszył w kierunku drzwi.
Nie miał czasu na randki. Był Nocnym Łowcą.
Zanim jednak dotarł do drzwi do pomieszeszczenia wpadła Sophie, Nocna Łowczyni, która niedawno przyjechała do Instytutu.
-Clary Fray weszła do Instytutu! - powiedziała szybko. - Zniszczyła zabezpieczenia. Hodge każe wszystkim ustawić się...
-Odwołajcie akcję - wszedł jej w słowo blondyn.
Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem wymalowanym na śniadej cerze.
-Słucham?
-Nie jesteś głucha, Sophie. Clary przyszła do mnie - biegiem ruszył w kierunku schodów.
Clary stała na środku ogromnej sali w otoczeniu Nocnych Łowców. Każdy z nich trzymał w ręku broń i patrzył na nią z nieukrywaną pogardą.
-Naprawdę uważacie, że to - machnęła ręką w nieokreślonym kierunku - może mnie powsztrzymać? Gdybym chciała was zaatakować zrobiłabym to już dawno.
Nikt jej nie odpowiedział.
-Jeśli nie usuniecie się z drogi będę zmuszona użyć siły - zaczęła po raz kolejny.
Tym razem usłyszała kilka prychnięć.
-Ja byłam grzeczna - uśmiechnęła się szeroko. - Prawo nie będzie miało mi nic do zarzucenia.
A potem błyskawicznie uniosła obie ręcę i rozłożyła je szeroko. Posypały się iksry, a kilku Nephilich torujących jej przejście, z szokiem wymalowanym na twarzy, upadło na podłogę.
-Co tu się dzieje? - do pomieszczenia wszedł postawny mężczyzna, na oko koło czterdziestki. Między blond włosami zaczęła pojawiać się siwe pasemka.
-Szukam Jace'a Waylanda - powiedziała powoli Clary, jak gdyby mężczyzna był niedorozwiniętym dzieckiem. - Ale wasi ludzie bardzo chcą mi to uniemożliwić.
W tej chwili mężczyzna przestał rozglądać się po pomieszczeniu i spojrzał na rudowłosą.
-Jocelynn - wyszeptał zszokowany. - Joc...
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Już chciała mu odpowiedzieć, ale przez główne wejście wbiegł Jace. Kilka sekund po nim pojawiła się Sophie.
-Zostalwcie ją w spokoju! - krzyknął Jace. - Odłóżcie broń! Clary nie jest zagrożeniem!
-Polemizowałabym - mruknęła Fray pod nosem, tak by nikt nie usłyszał.
Nikt nie posłuchaj Jace'a.
-Hodge! - warknął Jace do postawnego mężczyzny. - Każ im schować broń. Clary nie przyszła tu walczyć.
-To... to jest Clary Fray? - spytał nieprzytomnie Hodge, wciąż wpatrując się w dziewczynę.
-Ten facet raczej nie jest zbyt bystry, co? - powiedziała, niby do siebie, Fray.
-Hodge rozmawialiśmy o tym. Clary pomaga nam odnaleźć Valentine'a! - Jace gorączkowo rozglądał się po pomieszczeniu. Ostatnie czego chciał to by któryś z Łowców zaatakował dziewczynę.
Jeśli jej coś się stanie w Insytucie, Magnus natychmiast zerwie umowę - to było pierwsze co przyszło blondynowi do głowy.
-Hodge! - mężczyzna spojrzał na Jace i skinął głową.
-Ona nie jest zagrożeniem! Możecie się rozejść! A ty - zwrócił się do Clary - napraw to co im zrobiłaś. Cokolwiek to jest - machnął ręką w kierunku leżących na ziemii.
-Proste zaklęcie unieruchamiające - wzruszyła ramionami i opuściła ręce.
Wszyscy natychmiast wstali i zmierzyli ją wrogim spojrzeniem. Prychnęła.
-Po co tu przyszłaś? - spytał Jace, gdy wszyscy wrócili do swoich zajęć, a oni zostali jedynie z Hodge'm.
-Wiem gdzie jest Valentine.
Alec szybkim krokiem przemierzał ulice Nowego Jorku. Trzęsły mu się ręcę i ze zdenerowania bolał go brzuch. Był niemal pewien, że pójście na drinka z Magnusem nie było najlepszym sposobem na spędzenie wieczoru. Wręcz przeciwnie. Nie powinien się z nim widywać poza spotkaniami dotyczącymi zleceń. Mimo to zatrzymał się przed wysokim budynkiem. Strażnik wpuścił go bez pytań, uprzedzony przez Bane'a.
W końcu Lightwood stanął przed misternie zdobionymi drzwiami i nacisnął dzwonek.
Magnus natychmiast otworzył. Alec szybko obejrzał go od góry do dołu. Mężczyzna miał na sobie do połowy rozpiętą, lawendową, koszulę, skórzane spodnie i mnóstwo brokatu. No i nie miał butów.
Przy kimś takim każdy czułby się zwykły i szary.
-Cieszę się, że jednak przyszedłeś, Alexandrze.
Jeeest! Wakacje! Boże, jestem takim szczęśliwym człowiekiem!
Żartuję. Już drugi dzień zalegam na kanapie i się nudzę.
Macie jakieś plany na wakacje?
Kocham,
Nataria :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro