Rozdział 22
- Przez te lata nasłuchałem się wielu ciekawych wieści o waszej dwójce - mówił Valentine. - Byłem spragniony informacji. Moje dzieci, ukochane dzieci, rozdzielone, bez rodziców. To rozdzierało mi serca. Bardzo mi przykro z powodu Jocelyn, Clarisso - przyłożył dłoń do serca. Clary mogłaby przysiąc, że przez chwilę widziała na jego twarzy prawdziwy smutek. - Jej śmierć nigdy nie była częścią moich planów. Joc powinna być tutaj. Z nami.
- Nie wiem o czym mówisz - powiedziała chłodno Clary. - Ja nie mam matki. Nigdy jej nie miałam.
Valentine przymknął oczy i wziął głęboki wdech. Gdy je otworzył jego twarz wykrzywiła furia.
- Ten plugawy czarownik ci to wmówił! - warknął.
Jace z niepokojem obserwował rozwój wydarzeń. Już wcześniej nie był zadowolony z sytuacji, w której się znaleźli, ale teraz... nie. Nie pora na czarnowidztwo. Myśl strategicznie - pouczał sam siebie, tak jak Alec pouczał go tyle razy. - Jeśli Valentine do nich podejdzie...
Nawet z tej odległości widział jego pas z bronią. Widział serafickie ostrza, które powinny być głównym orężem Nocnych Łowców. Widział broń posrebrzaną - na wilkołaki, broń z żelaza - na faerie i osinowe kołki na wampiry.
I rzeczywiście, zupełnie jakby anioły odpowiedziały na jego prośby, Valentine zaczął iść w ich kierunku. Clary wciąż stała z założonymi rękoma z tyłu klatki i patrzyła na mężczyznę z nienawiścią wymalowaną na twarzy. Jace wyskoczył do przodu. Jeśli tylko uda mu się sięgnąć do pasa Valentine'a...
Jego plan nie zakładał jednego - że Valentine też sięgnie po broń. A właśnie tak się stało. Zanim Jace wyciągnął rękę przez kraty, Valentine dobył serafickiego ostrza, wyszeptał imię anioła i błyskawicznie wysunął rękę do przodu.
Jace jęknął, po części z bólu, po części z zaskoczenia. Serafickie ostrze ugodziło go kilkukrotnie zanim upadł zaciskając ręce na przesiąkającej krwią koszulce. Usłyszał krzyk. Clary - uświadomił sobie.
I rzeczywiście - Clary z przerażeniem patrzyła na odgrywaną przed nią scenę. Nie spodziewała się ataku, a bez magii i jakiejkolwiek broni była bezbronna. Nie bez powodu stała po za zasięgiem dłoni Valentine'a.
- Zobaczymy czy to co o tobie mówią jest prawdą, Clarisso - warknął Valentine'a. - Jakie są twoje zdolności? I które z nich to sztuczki Bane'a?
Nazwisko czarownika wypowiedział z pogardą.
Clary upadła na kolana przy Jace'ie. Słyszała kroki oddalającego się Valentine'a, co przyjęła z ulgą. Przez chwilę byli względnie bezpieczni.
Rozejrzała się. Nie miała niczego czym mogła by zatamować ranę. Ubrania chłopaka coraz bardziej przesiąkały krwią.
Zdjęła z siebie bluzkę i docisnęła ją do brzucha Jace'a.
- Półnaga czarownica - powiedział cicho blondyn - to dobry ostatni widok.
- Nie- warknęła ostro Clary. - Przeżyjesz.
- Skoro ty nie masz tu magii a ja steli... - usiłował wzruszyć ramionami co przypłacił tylko kolejną falą bólu. - Gdyby ktoś pytał - nie zwrócił uwagi na jej słowa - to umarłem w walce.
- Tak śpieszno ci na tamten świat? - prychnęła. - Nic tam ciekawego.
- Zobaczymy - zakaszlał.
Na jego ustach pojawiły się plamy krwi.
Gdy Sophie wbiegła do Instytutu, panował tam względny spokój. Większość Nocnych Łowców przeczesywała Nowy Jork w poszukiwaniu Clary Fray, a nieliczni którzy pozostali, odpoczywali przed swoją wartą. Dwie osoby pilnowały centrum dowodzenia.
Jej pojawienie się ich zmobilizowało.
- Wszcząć alarm - powiedziała do strażnika stojącego przy głównym wejściu - Wayland zniknął.
Alec właśnie szedł w kierunku sali treningowej, gdzie planował wyładować cały stres nagromadzony w ciągu ostatnich dni, a Izzy zdążyła spałaszować jedynie jedną trzecią lazanii, gdy alarm ich ogłuszył. Oboje się skrzywili i ruszyli w kierunku centrum dowodzenia.
- Zaskoczyli nas jakieś pół kilometra na zachód od doków należących do wilkołaków - opowiadała Sophie. - Straciłam przytomność. Chyba nas ogłuszyli... - pokręciła głową - nie jestem pewna. W jednej chwili szliśmy, a w drugiej obudziłam się z bólem głowy. Jace'a nigdzie nie było.
Alec opadł na krzesło. Wiedział. Wiedział, że coś jest nie tak, ale postanowił to zignorować. Tyle się działo wokół, że postanowił zignorować fakt, że odczuwał niepokój Jace'a. Nie, coś silniejszego niż niepokój. Uznał, że skoro emocje nasilają się od kilku dni to chodzi tylko o sprawę Valentine'a i nie ma potrzeby tego roztrząsać. A teraz, gdy z runy parabatai napływało do niego to wszystko zdał sobie sprawę, że zawiódł. Powinien wiedzieć. Słuchać. A nie ignorować.
Gdy nad tym myślał, potrafił rozpoznać moment, w którym Jace został ogłuszony. Pamiętał jak nagle emocje opadły. Wydawało mu się, że Jace po prostu skupia się na misji. Zwłaszcza, że potem wróciły.
Izzy położyłam mu ręce na ramionach w geście wsparcia. "Wszystko będzie dobrze."
Alec chciał w to wierzyć.
Sophie skończyła swoją relację i patrzyła wyczekująco na grupę Nocnych Łowców. Wtedy do Aleca dotarło, że nie ma nikogo kto mógłby nimi pokierować. Hodge był zamknięty i wciąż nie dostali z Idrisu wiadomości kto go zastąpi.
Alec zerknął na zebranych. Większość z nich była młodsza od niego albo niedawno przybyła i nie miała pojęcia o Nowym Jorku.
Izzy też o tym pomyślała. Wzmocniła uchwyt. "To musisz być ty."
Alec wiedział. Wstał z krzesła i najpewniejszym głosem na jaki go było stać, powiedział:
- Sophie, idź do infirmerii, niech sprawdzą czy nic ci nie dolega. Rozesłać wiadomości w teren. Poinformować, że poszukiwania obejmują nie tylko Fray, ale i Jace'a - mówił spokojnie i stanowczo, jakby miał jakiś plan. - Przygotować się do wyjścia w teren. Valentine'a nie może być daleko. Znajdziemy go, choćby nie wiem co.
Wyszedł z centrum dowodzenia a Izzy za nim.
- Zajrzyj do naszego więźnia - powiedział cicho, gdy szli korytarzem - może dowiesz się czegoś nowego.
- Jasne - Izzy zatrzymała się i złapała Aleca za rękę. - Jak się czujesz?
- To w tej chwili nie ma znaczenia - powiedział i ruszył dalej.
Życie Simona nie było zbyt ekscytujące. Każdą wolną chwilę poświęcał muzyce - razem z kilkoma kolegami próbował nawet założyć zespół. Plan szybko legł w gruzach, gdy okazało się, że Simona przeprowadza się na stałe do Nowego Jorku, ale zapał pozostał.
W jedynych chwilach, w których nie pochłaniała go muzyka, pracował. Albo grał w gry wideo. Ewentualnie odsypiał zarwane noce. No i cały czas się uczył, by spełnić marzenia swojej matki i w przyszłości zostać księgowym.
Nic ekscytującego ani niebezpiecznego.
Najbardziej szaloną rzeczą jaką zrobił w swoim życiu było przejechaniu kilku przystanków bez biletu.
Nie mniej Simon lubił swoje nudne życie. Jasne, marzyły mu się przygody i niespodzianki - jak każdemu. Nigdy nie czuł potrzeby ich realizowania.
Za takim trybem życia idzie poczucie bezpieczeństwa, które potrafi zapewnić tylko stabilność. Simon nigdy się nie bał. Nie tak naprawdę - gdy czujesz, że twoje życie jest zagrożone. Był spokojnym, cywilizowanym człowiekiem i nigdy nie czuł przerażenia zwierzęcia zagonionego w róg.
Przyjazd do Nowego Jorku to zmienił. Simon nie poznawał Clary ani siebie. Nie rozumiał tego co dzieje się wokół niego. Przez większość czasu był zdezorientowany. Nie potrafił umiejscowić zdarzeń w czasie. Obawiał się, że tracił zmysły. Tylko takie wyjaśnienie przychodziło mu do głowy. To które przedstawiła mu Izzabelle uważał za znacznie mniej prawdopodobne. W ogóle nie był pewien czy seksowna zabójczyni demonów naprawdę istnieje - nie zachowywała się jak ktoś kto mógł istnieć.
Porwanie przez dziwnego taksówkarza było kulminacją wszystkiego co go spotkało odkąd przyjechał do miasta.
Simon czuł przerażenie. Szczere, zwierzęce przerażenie. Nie zastanawiał się czy to dzieje się naprawdę - czy mężczyzna ma rogi, wypytuje go o opiekuna Clary, który rzekomo jest czarownikiem i inne dziwne, niepokojące szczegóły. Obchodził go tylko fakt, że groził mu okropną śmiercią, a po zmuszeniu do opuszczenia pojazdu, wepchnął go do jakiegoś opuszczonego magazynu.
- Jestem przyjacielem Clary - powiedział po raz kolejny Simon głosem pełnym przerażenia.
- Nie - stwierdził beznamiętnie mężczyzna. - Ja jestem przyjacielem Clary. I tak się składa, że znam wszystkich innych jej przyjaciół, mogę ich policzyć na palcach jednej ręki. Taka z niej dziewczyna, że nie lubi ich mieć za dużo. Co więcej żadne z nich nie udawało by Przyziemnego. Odsłoń swoją prawdziwą twarz i powiedz czego chcesz od Magnusa!
Ragnor uniósł dłoń, na której pojawił się płomień.
- Przysięgam, że... - zaczął Simon, ale głos utkwił mu w gardle.
Był zbyt przerażony by mówić.
Simon od zawsze wiedział, że Magnus Bane to szemrany typ. Szaleniec przed nim był tego ostatecznym dowodem. Gdyby Clary to zobaczyła... nie. W tamtej chwili dotarło do niego, że Clary najprawdopodobniej o tym wie. Co więcej zna się z tym osobnikiem!
Nie wiedział co dzieje się z nim, ale z był pewien, że z jego przyjaciółką też nie jest za dobrze. Nie jeśli zadaje się z takimi ludźmi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro