Rozdział 11
Hodge zarządził izolację Instytutu. Wszyscy Nocni Łowcy znajdujący się w tamtej chwili na zewnątrz byli zdani na siebie, bo połączenie z centralą zostało przerwane bez wyjaśnienia.
Instytut był przeszukiwany metodycznie od najniższych pięter do najwyższych, przy każdym wyjściu ustawiono dwóch strażników, wszyscy zostali postawieni w stan najwyższej gotowości. Wtedy też Hodge zniknął w ferworze poszukiwań w jednej z sypialni szeregowych domowników.
- Szukają cię – rzucił w kierunku jasnowłosego mężczyzny siedzącego na łóżku ze stelą w dłoni.
- Zauważyłem – odpowiedział chłodno tamten. – Nie da się nie zauważyć alarmu, który podniosłeś. Mam przeszukać siódme piętro w poszukiwaniu... siebie – w jego głos wkradł się drwiący ton. – Jak myślisz, uda mi się siebie znaleźć?
- To nie jest zabawne – Hodge rozejrzał się nerwowo. – Jeśli cię znajdą zawiśniemy oboje.
- Bez przesady - blondyn machnął lekceważąco ręką. – Clave nie wiesza swoich. Jest zbyt słabe na taki pokaz siły – wstał – nie, mnie bardziej interesuje dlaczego ukryłeś, że Clarissa jest w Nowym Jorku. Szukałem jej po całym świecie, a ona była tutaj, bezpieczna, tuż pod twoim nosem.
- Nie miałem pojęcia, że tutaj jest. Jocelynn nie pokazała się w Instytucie, odkąd... - umilkł, gdy poczuł czubek steli mężczyzny pod żebrami.
- Wciąż nie umiesz mnie okłamać – blondyn pokręcił głową. – Ale tym zajmiemy się później. Skoro Clarissa jest tutaj to Kielich Anioła też. Zdobądź go. A Jorah w tym czasie przeszuka siódme piętro.
Blondyn odsunął się od Hodge'a.
- Oczywiście, Vale...
- Mów mi Jorah. Nigdy nie wiadomo kto słucha – blondyn wyszedł z pomieszczenia, zostawiając zaniepokojonego Hodge'a samego.
Nagłe pojawienie się portalu w jednym z licznych zaułków na Bronxie wystraszyło jedynie kilka kotów. Gdy wyskoczyła z niego Clary nie było tam już żadnej żywej duszy, która mogłaby to zauważyć. Dziewczyna otrzepała się z niewidzialnych pyłków i ruszyła w stronę opustoszałej ulicy. Szła przed siebie przez kilkanaście minut, gwałtownie skręciła w lewo i zniknęła w burej ścianie, po czym zmaterializowała się w gustownie urządzonym lofcie, który służył czarownikom za tymczasową kryjówkę.
- Clary, dobrze, że jesteś – rudowłosa rozejrzała się. Na fotelu obok niej rozsiadł się mężczyzna z kieliszkiem wina w dłoni. Jego ubrania bardziej pasowały do ubiegłego wieku niż do obecnego, a w ciemnych włosach dało się zauważyć kilka srebrnych pasm. Jednak największą uwagę przyciągały małe, ciemne, różki wyrastające z miejsca, w którym kończyły się jego włosy.
- Ragnor! – zawołała dziewczyna i wtuliła się w czarownika.
- Też się cieszę, że cię widzę – mężczyzna zaśmiał się na ten nagły przypływ czułości.
- Skąd się tu wziąłeś? Przecież u siebie byłeś bezpieczny.
- Magnus napisał, że Catarina zniknęła. Nie mogłem tego zignorować – odsunęli się od siebie. – Mówiąc o zniknięciach... lepiej idź do Magnusa. Umiera z niepokoju.
- Dlaczego? Przecież nie widzieliśmy się raptem...
- Prawie dwa dni – Ragnor wszedł jej w słowo. – W tej chwili to o wiele więcej czasu niż potrzeba by zacząć się martwić.
- Miałam przybyć, gdy znajdę Valentine'a...
- Martwiłem się, że on znajdzie cię pierwszy – oboje się odwrócili. Magnus stał w drzwiach, a kilka kroków za nim Alec.
- Nie zdążył. Ale oboje byliśmy w Instytucie – Clary spochmurniała.
- Co? Valentine jest w Instytucie? Muszę iść im... - zaczął Alec, ale rudowłosa weszła mu w słowo:
- Nic nie zdziałasz. Odizolowali się od świata.
- W takim razie powinieneś zostać tutaj – powiedział szybko Magnus. – Nowy Jork jest teraz zbyt niebezpieczny by tak po prostu spacerować bez celu.
- Umiem się obronić – odpowiedział sztywno Alec.
- W to nie wątpię – Magnus uśmiechnął się do chłopaka, na co ten odwrócił szybko wzrok.
- Nie wiem jak wy – zaczęła Clary, przerywając intymną ciszę, która pojawiła się między Magnusem a Aleciem – ale ja muszę się przespać. Do potem! – złapała Ragnora za nadgarstek i ruszyła w kierunku wyjścia.
Gdy znaleźli się z dala od Bane'a i Lightwooda, Ragnor spytał:
- Dlaczego mnie wyciągnęłaś? Mam kilka spraw, które muszę omówić z Mag...
- Uwierz mi, w tej chwili Magnus, nie jest w stanie myśleć o nikim kto nie jest tym niebieskookim Nocnym Łowcą – przerwała mu Clary beztroskim tonem.
Ragnor otworzył szerzej oczy.
- Ten chłopak?
Clary wzruszyła ramionami.
- Co ja poradzę? Miłość jest ślepa. A zakochany Magnus jest ślepy i głuchy.
- Kochanie Nocnego Łowcy to głupota - mruknął Ragnor pod nosem.
Clary się zaśmiała, szturchając mężczyznę.
- Nie będzie tak źle.
Nie ma nic śmieszniejszego niż zakochany przyjaciel.
I nic tragiczniejszego niż przyjaciel, który utracił swoją miłość.
Podczas gdy cały Instytut pogrążył się w poszukiwaniach, Jace zaszył się w głównej sali bankietowej, za fortepianem, próbując przypomnieć sobie skąd zna Clary. Gdy zamykał oczy i myślał o niej miał przed oczami tylko ciemną noc, wejście do Instytutu i dziwne skojarzenie morza krwi. I choć dwie pierwsze rzeczy mogły mieć ze sobą jakikolwiek związek, tak duża ilość krwi była absolutnie niemożliwa. Tylko raz widział by ktokolwiek pojawił się w Instytucie oblany czerwoną krwią. Tamten Nocny Łowca zniknął po kilku dniach, miał zostać przetransportowany do Idrisu.... Jace nie kojarzył jego imienia, ale pamiętał, że był od niego starszy tylko o kilka lat. Blondyn o wiecznie niezadowolonym spojrzeniu...
"Skup się" - skarcił się w myślach Jace. - "Clary, skąd znasz Clary?"
Wieczór, park przed Instytutem i Clary... co Clary mogła robić przed Instytutem? Nie miała po co się tu pojawiać. Nie spotykał się z nią żaden Nocny Łowca (z pewnością było by o tym bardzo głośno przez długi czas. Po za tym nawet Ci, którzy spotykają się z Podziemnymi - tu Jace'owi od razu na myśl przyszła Izzy - starają się to robić w stosownym oddaleniu od oczu Nephilim), żaden też nie prosił ją o pomoc...
Aż nagle uderzyło go wspomnienie dnia, w którym Maryse i Robert Lightwoodowie przyprowadzili go do Nowojorskiego Instytutu i oznajmili mu, że to jego nowy dom; i wieczoru, który nastąpił po nim podczas, którego nie miał co ze sobą zrobić, bo jeszcze nikogo nie poznał. Uciekł do parku.
- Hodge - powiedział cicho Magnus, rozglądając się po parku. Obok niego stała rudowłosa dziewczynka. Żadne z nich nie zauważyło niskiego, blondwłosego chłopca, siedzącego w krzakach z nożem i kawałkiem drewna.
- Czego chcesz, czarowniku? - burknął nieprzyjemnie Hodge, wychodząc z cienia.
- To dziecko - wskazał na dziewczynkę - to córka Jocelynn Fairchild, Clarissa. Zabierz ją do swoich - delikatnie popchnął rudowłosą w stronę Hodge'a.
- Czyś ty oszalał? -syknął Nocny Łowca, gorączkowo się rozglądając. - Zabierz ją stąd natychmiast!
Magnus prychnął.
- Jest Nocną Łowczynią. Waszym problemem, nie moim - skrzyżował ręce na piersi.
- On wciąż jej szuka - warknął cicho Hodge i syknął, łapiąc się za szyję. - Nie wolno mi mówić o... niczym... z nim... związanym - wysapał. - Jego poplecznicy chowają się wszędzie, gotowi by uderzyć.
- Przecież Valentine nie żyje - zauważył Magnus. Clary stała między nimi i strzelała zalęknionym spojrzeniem od jednego do drugiego.
- Gówno prawda... Jace?! - Magnus i Hodge jednocześnie odwrócili się w kierunku blondyna ukrytego w krzakach. - Co ty tu robisz?
- Fantastycznie! - Magnus zaklaskał. - Zabierz koleżankę i oprowadź ją po Instytucie - i zanim Hodge zdążył zaprotestować, wyciągnął Jace'a z zarośli po czym popchnął w stronę budynku. - No już, migiem.
Zanim jednak zniknęli do uszu Jace'a dobiegły słowa Hodge'a:
- On nigdy nie przestanie jej szukać, a ja nie potrafię zapewnić jej bezpieczeństwa.
Córka Jocelynn Fairchild. Żony Valentine'a.
Jace uderzył w klawisze. Tego wolałby nie pamiętać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro