Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11

Hodge zarządził izolację Instytutu. Wszyscy Nocni Łowcy znajdujący się w tamtej chwili na zewnątrz byli zdani na siebie, bo połączenie z centralą zostało przerwane bez wyjaśnienia.

Instytut był przeszukiwany metodycznie od najniższych pięter do najwyższych, przy każdym wyjściu ustawiono dwóch strażników, wszyscy zostali postawieni w stan najwyższej gotowości. Wtedy też Hodge zniknął w ferworze poszukiwań w jednej z sypialni szeregowych domowników.

- Szukają cię – rzucił w kierunku jasnowłosego mężczyzny siedzącego na łóżku ze stelą w dłoni.

- Zauważyłem – odpowiedział chłodno tamten. – Nie da się nie zauważyć alarmu, który podniosłeś. Mam przeszukać siódme piętro w poszukiwaniu... siebie – w jego głos wkradł się drwiący ton. – Jak myślisz, uda mi się siebie znaleźć?

- To nie jest zabawne – Hodge rozejrzał się nerwowo. – Jeśli cię znajdą zawiśniemy oboje.

- Bez przesady - blondyn machnął lekceważąco ręką. – Clave nie wiesza swoich. Jest zbyt słabe na taki pokaz siły – wstał – nie, mnie bardziej interesuje dlaczego ukryłeś, że Clarissa jest w Nowym Jorku. Szukałem jej po całym świecie, a ona była tutaj, bezpieczna, tuż pod twoim nosem.

- Nie miałem pojęcia, że tutaj jest. Jocelynn nie pokazała się w Instytucie, odkąd... - umilkł, gdy poczuł czubek steli mężczyzny pod żebrami.

- Wciąż nie umiesz mnie okłamać – blondyn pokręcił głową. – Ale tym zajmiemy się później. Skoro Clarissa jest tutaj to Kielich Anioła też. Zdobądź go. A Jorah w tym czasie przeszuka siódme piętro.

Blondyn odsunął się od Hodge'a.

- Oczywiście, Vale...

- Mów mi Jorah. Nigdy nie wiadomo kto słucha – blondyn wyszedł z pomieszczenia, zostawiając zaniepokojonego Hodge'a samego.



Nagłe pojawienie się portalu w jednym z licznych zaułków na Bronxie wystraszyło jedynie kilka kotów. Gdy wyskoczyła z niego Clary nie było tam już żadnej żywej duszy, która mogłaby to zauważyć. Dziewczyna otrzepała się z niewidzialnych pyłków i ruszyła w stronę opustoszałej ulicy. Szła przed siebie przez kilkanaście minut, gwałtownie skręciła w lewo i zniknęła w burej ścianie, po czym zmaterializowała się w gustownie urządzonym lofcie, który służył czarownikom za tymczasową kryjówkę.

- Clary, dobrze, że jesteś – rudowłosa rozejrzała się. Na fotelu obok niej rozsiadł się mężczyzna z kieliszkiem wina w dłoni. Jego ubrania bardziej pasowały do ubiegłego wieku niż do obecnego, a w ciemnych włosach dało się zauważyć kilka srebrnych pasm. Jednak największą uwagę przyciągały małe, ciemne, różki wyrastające z miejsca, w którym kończyły się jego włosy.

- Ragnor! – zawołała dziewczyna i wtuliła się w czarownika.

- Też się cieszę, że cię widzę – mężczyzna zaśmiał się na ten nagły przypływ czułości.

- Skąd się tu wziąłeś? Przecież u siebie byłeś bezpieczny.

- Magnus napisał, że Catarina zniknęła. Nie mogłem tego zignorować – odsunęli się od siebie. – Mówiąc o zniknięciach... lepiej idź do Magnusa. Umiera z niepokoju.

- Dlaczego? Przecież nie widzieliśmy się raptem...

- Prawie dwa dni – Ragnor wszedł jej w słowo. – W tej chwili to o wiele więcej czasu niż potrzeba by zacząć się martwić.

- Miałam przybyć, gdy znajdę Valentine'a...

- Martwiłem się, że on znajdzie cię pierwszy – oboje się odwrócili. Magnus stał w drzwiach, a kilka kroków za nim Alec.

- Nie zdążył. Ale oboje byliśmy w Instytucie – Clary spochmurniała.

- Co? Valentine jest w Instytucie? Muszę iść im... - zaczął Alec, ale rudowłosa weszła mu w słowo:

- Nic nie zdziałasz. Odizolowali się od świata.

- W takim razie powinieneś zostać tutaj – powiedział szybko Magnus. – Nowy Jork jest teraz zbyt niebezpieczny by tak po prostu spacerować bez celu.

- Umiem się obronić – odpowiedział sztywno Alec.

- W to nie wątpię – Magnus uśmiechnął się do chłopaka, na co ten odwrócił szybko wzrok.

- Nie wiem jak wy – zaczęła Clary, przerywając intymną ciszę, która pojawiła się między Magnusem a Aleciem – ale ja muszę się przespać. Do potem! – złapała Ragnora za nadgarstek i ruszyła w kierunku wyjścia.

Gdy znaleźli się z dala od Bane'a i Lightwooda, Ragnor spytał:

- Dlaczego mnie wyciągnęłaś? Mam kilka spraw, które muszę omówić z Mag...

- Uwierz mi, w tej chwili Magnus, nie jest w stanie myśleć o nikim kto nie jest tym niebieskookim Nocnym Łowcą – przerwała mu Clary beztroskim tonem.

Ragnor otworzył szerzej oczy.

- Ten chłopak?

Clary wzruszyła ramionami.

- Co ja poradzę? Miłość jest ślepa. A zakochany Magnus jest ślepy i głuchy.

- Kochanie Nocnego Łowcy to głupota - mruknął Ragnor pod nosem.

Clary się zaśmiała, szturchając mężczyznę.

- Nie będzie tak źle.

Nie ma nic śmieszniejszego niż zakochany przyjaciel.

I nic tragiczniejszego niż przyjaciel, który utracił swoją miłość.



Podczas gdy cały Instytut pogrążył się w poszukiwaniach, Jace zaszył się w głównej sali bankietowej, za fortepianem, próbując przypomnieć sobie skąd zna Clary. Gdy zamykał oczy i myślał o niej miał przed oczami tylko ciemną noc, wejście do Instytutu i dziwne skojarzenie morza krwi. I choć dwie pierwsze rzeczy mogły mieć ze sobą jakikolwiek związek, tak duża ilość krwi była absolutnie niemożliwa. Tylko raz widział by ktokolwiek pojawił się w Instytucie oblany czerwoną krwią.  Tamten Nocny Łowca zniknął po kilku dniach, miał zostać przetransportowany do Idrisu.... Jace nie kojarzył jego imienia, ale pamiętał, że był od niego starszy tylko o kilka lat. Blondyn o wiecznie niezadowolonym spojrzeniu... 

"Skup się" - skarcił się w myślach Jace. - "Clary, skąd znasz Clary?"

Wieczór, park przed Instytutem i Clary... co Clary mogła robić przed Instytutem? Nie miała po co się tu pojawiać. Nie spotykał się z nią żaden Nocny Łowca (z pewnością było by o tym bardzo głośno przez długi czas. Po za tym nawet Ci, którzy spotykają się z Podziemnymi - tu Jace'owi od razu na myśl przyszła Izzy - starają się to robić w stosownym oddaleniu od oczu Nephilim), żaden też nie prosił ją o pomoc... 

Aż nagle uderzyło go wspomnienie dnia, w którym Maryse i Robert Lightwoodowie przyprowadzili go do Nowojorskiego Instytutu i oznajmili mu, że to jego nowy dom; i wieczoru, który nastąpił po nim podczas, którego nie miał co ze sobą zrobić, bo jeszcze nikogo nie poznał. Uciekł do parku. 

- Hodge - powiedział cicho Magnus, rozglądając się po parku. Obok niego stała rudowłosa dziewczynka. Żadne z nich nie zauważyło niskiego, blondwłosego chłopca, siedzącego w krzakach z nożem i kawałkiem drewna.

- Czego chcesz, czarowniku? - burknął nieprzyjemnie Hodge, wychodząc z cienia.

- To dziecko - wskazał na dziewczynkę - to córka Jocelynn Fairchild, Clarissa. Zabierz ją do swoich - delikatnie popchnął rudowłosą w stronę Hodge'a.

- Czyś ty oszalał? -syknął Nocny Łowca, gorączkowo się rozglądając. - Zabierz ją stąd natychmiast!

Magnus prychnął.

- Jest Nocną Łowczynią. Waszym problemem, nie moim - skrzyżował ręce na piersi.

- On wciąż jej szuka - warknął cicho Hodge i syknął, łapiąc się za szyję. - Nie wolno mi mówić o... niczym... z nim... związanym - wysapał. - Jego poplecznicy chowają się wszędzie, gotowi by uderzyć.

- Przecież Valentine nie żyje - zauważył Magnus. Clary stała między nimi i strzelała zalęknionym spojrzeniem od jednego do drugiego.

- Gówno prawda... Jace?! - Magnus i Hodge jednocześnie odwrócili się w kierunku blondyna ukrytego w krzakach. - Co ty tu robisz?

- Fantastycznie! - Magnus zaklaskał. - Zabierz koleżankę i oprowadź ją po Instytucie - i zanim Hodge zdążył zaprotestować, wyciągnął Jace'a z zarośli po czym popchnął w stronę budynku. - No już, migiem.

Zanim jednak zniknęli do uszu Jace'a dobiegły słowa Hodge'a:

- On nigdy nie przestanie jej szukać, a ja nie potrafię zapewnić jej bezpieczeństwa.

Córka Jocelynn Fairchild. Żony Valentine'a. 

Jace uderzył w klawisze. Tego wolałby nie pamiętać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro