Rozdział 1
-Clarissa! - potężny krzyk przetoczył się przez dwudziestopiętrową kamienicę przy Fulton Street na Brooklynie. - Jeśli w ciągu dwóch minut nie zobaczę cię ubranej w salonie, to przysięgam, że nawet Magnus cię nie obroni!
-Nikogo nie zamierzam bronić - stwierdził męski głos, ziewając.
-Clarissa! - warknęła kobieta, a gdy nie usłyszała odpowiedzi zaczęła walić pięścią w drzwi. - Clary, do jasnej cholery!
-Taa... - mruknęła przeciągle rudowłosa dziewczyna zakopana w pościeli po drugiej stronie drzwi. - Już wstaję.
-Masz natychmiast otworzyć te drzwi, albo będziesz zbierała drzazgi z podłogi! - warknęła kobieta i ponownie uderzyła pięścią w drzwi.
-Catarina, uspokój się i przestań demolować mi mieszkanie. Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do twoich wybuchów - powiedział spokojnie mężczyzna.
Rudowłosa otworzyła oczy. Leżała na łóżku, zaplątana w kołdrę a wokół niej panowały egipskie ciemności. Po omacku znalazła lampkę nocną, włączyła ją i wstała. Bałagan, który zobaczyła przywołał grymas niezadowolenia. Zaklnęła pod nosem i machnęła ręką, po czym nie oglądając się za siebie ruszyła w kierunku łazienki.
Gdy wróciła do pokoju, umyta, uczesana i ubrana, ten w niczym nie przypominał rozgardiaszu, którym był kilka minut wcześniej.
-O co się ciskasz? - mruknęła rudowłosa otwierając drzwi.
-Czy choć przez chwilę możesz być poważna?!
-Zawsze musisz tak krzyczeć? – dziewczyna zbyła pytanie Catariny i tylko wbiła w nią przeszywające spojrzenie.
Wysoka, gibka kobieta wyglądała na jakieś trzydzieści pięć lat. Długie srebrne włosy odbijały światło, a w szarych, szklanych oczach można było się przejrzeć. Jednak największą uwagę przyciągała jej skóra. Na ogół niebieska, w tej chwili purpurowa.
-Zawsze musisz być taka krnąbrna? – odparowała.
-Przecież mówiłam ci, że nigdzie nie idę. Nie zamierzam pracować z Przyziemnymi! – Clary podeszła do ogromnego lustra w złotej, misternie zdobionej ramie i przyjrzała się swojemu odbiciu z uwagą.
-Clary, musisz coś zrobić ze swoim życiem. Nie możesz wiecznie mieszkać u Magnusa i udawać, że wiecznie będziesz nastolatką – westchnęła Catarina.
Magnus przypatrywał się ich kłótni z kanapy w salonie.
-Mam szesnaście lat, nawet w świecie Przyziemnych to za wcześnie na pracę.
-Nie masz wykształcenia, jeśli nie będziesz miała też doświadczenia to w przyszłości nigdy nie znajdziesz dobrej pracy. A wątpię żeby uśmiechało ci się być panią z osiedlowego spożywczaka – obie skrzywiły się na tę wizję. – Chociaż... - dodała Catarina po chwili zastanowienia – nawet do tego potrzebujesz jakiejś podstawy.
-Przestań się martwić, Cat – Clary odłożyła szminkę i złapała kobietę za ramiona. – To moje życie. Wiem jak chce je spędzić.
-Impreza to nie jest sposób na życie!- Catarina strzepnęła dłonie rudowłosej i złapała się pod boki.
-Dobrze, wystarczy tego dobrego – odezwał się nieoczekiwanie Magnus wstając z kanapy. – Na dziś koniec. Clary wygrała, więc nigdzie nie idzie. A Catarina za piętnaście minut powinna być w szpitalu, więc się pośpieszy – uśmiechnął się promiennie, podchodząc do nich.
-CO?! – Catarina spojrzała na zegarek. – Cholera, znowu się spóźnię!
- Nie zapomnij wpaść jutro na kolejną kłótnię! - zawołał Magnus, za wybiegającą Catariną.
-A więc, moja droga - zaczął Magnus - powiedz mi, jaki to wspaniały masz plan na życie, co?
-Złożyłam papiery na ASP - wyjaśniła dziewczyna.
-Masz szesnaście lat i jesteś bez szkoły.
-Czy ja ci wyglądam na szesnaście lat? - okręciła się wokół własnej osi. - a papiery to nie problem.
-Nie moja sprawa - wzruszył ramionami i rozejrzał się. - Idziesz dzisiaj do Pandemonium?
-Nie wiem. Może wpadnę - Clary wzruszyła ramionami.
-To wpadnij. Mam spotkanie biznesowe - po tych słowach ruszył w głąb domu.
-Z kim?! - krzyknęła za nim.
-Jeśli ci powiem, nie przyjdziesz! - zaśmiał się i zniknął za zakrętem.
-Jace, jesteś pewien, że to dobry pomysł?
Alexander Lightwood i Jonathan Wayland szybkim krokiem szli wzdłuż Gates Avenue. Uzbrojenie po zęby, z ponurymi minami, wyglądali na tych których zazwyczaj wszyscy radzi się unikać.
Ale z jakiegoś powodu nikt nie rzucał im krzywych spojrzeń.
-Alec, daj spokój. Dlaczego miałby być zły?
-Bo łamiemy kilkanaście zasad?
-A od kiedy to łamanie tych beznadziejnych zasad jest złe?
Zatrzymali się przed ścianą budynku.
-Jace! - jęknął Alec i uderzył go w ramię.
-Przecież nie robimy nic złego! - Jace odgarnął blond kosmyk, który co chwil wpadał mu do oka.
-Zawsze tak mówisz! I kończy się dwugodzinną pogadanką! - Alec z niepokojem przyglądał się swojemu towarzyszowi, który opukiwał ścianę.
-To tutaj - oznajmił po chwili.
Sprzeczka z przed kilku sekund poszła w niepamięć. Z twarzy mężczyzn zniknęły wszelkie emocje. Pełni skupienia weszli w ścianę budynku. I zniknęli. Nikt nawet na nich nie spojrzał.
Izzabelle Lightwood to kobieta jedyna w swoim rodzaju. Piękna, niebezpieczna, seksowna. Czy to dziwne, że nigdy nie zawiodła i każda ofiara wpadała w zastawioną na nią pułapkę?
-Izzabelle.
Dziewczyna odwróciła się.
Przed nią stał wysoki, przystojny mężczyzna. Z jego twarzy nie dało się wyczytać wieku, ale młode, zdrowe ciało wskazywało na mniej niż trzydzieści lat. Oczy temu przeczyły i mówiły o wiele więcej niż można przeżyć przez trzydzieści lat.
-Meliorn - delikatnie się uśmiechnęła.
-Co cię do mnie sprowadza?
-To zawsze mój drogi - podeszła do niego i delikatnie go pocałowała. - Informacje.
-Oczywiście. Przecież w tym wszystkim tylko informacje się liczą - stwierdził gorzko.
-Tylko dlatego to istnieje - sprostowała dziewczyna i cofnęła się kilka kroków. - Na szczęście mamy wystarczająco dużo czasu by poświęcić się też innym sprawom.
Meliorn uśmiechnął się drapieżnie na te słowa. Złapał dziewczynę za rękę i pociągnął w stronę uchylonych drzwi.
-Co chcesz wiedzieć?
-Wszystko o Magnusie Bane'ie i jego prawej ręce.
-O tej rudowłosej diablicy? - mężczyzna zatrzymał się i rzucił Izzabelle zdziwione spojrzenie.
-Jest aż taka groźna? - dziewczyna uśmiechnęła się niewinnie.
-Gorzej.
Simon Lewis wysiadł z taksówki na rogu Dekalb Avenue i skierował się do wysokiego, burego budynku. Patrząc na niego był pewien jednego. Żaden z mieszkańców takiego bloku nie może być zwykłym, szczęśliwym, szarym człowiekiem. Prędzej dresem, szukającym niewinnego nerda by zabrać mu portfel i delikatnie poturbować. O dziwo, ten opis doskonale pasował do Simona.
-Bez przesady - mruknął pod nosem. - Clary tu mieszka. Chciałeś jej zrobić niespodziankę? Chciałeś. Więc teraz nie....
Drzwi się otworzyły i z budynku wybiegła wysoka brunetka, zderzając się z Simonem. Zanim zdezorientowany chłopak doszedł do siebie, kobieta wstała, krzyknęła przeprosiny i zniknęła za skrzyżowaniem Spencer Street.
-Dobra, to było dziwne - mruknął do siebie Simon, otrzepując spodnie. Następnie ponownie spojrzał na budynek. - Odwagi Simon.
Wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Nieznajoma nie zawracała sobie głowy zamknięciem drzwi, więc przynajmniej chwilowo, nie był zmuszony do konfrontacji z mieszkańcami. W zasadzie w tamtej chwili jego jedynym marzeniem było wejście do środka i znalezienie Clary. Wtedy byłby szczęśliwi i żadni obcy ludzie nie napawali by go przerażeniem.
Niestety, nie zdążył zrobić kilku kroków a przed nim stanął kolejny obcy.
-Kim jest i czego tu szuka?! - warknął, a na czole zaczęła pulsować żyłka.
"Cholera" - przemknęło Simonowi przez głowę. - "Jestem w ciemnej dupie."
Jestem z nowym rozdziałem :D Dodaję dopiero teraz, bo w domu panuje świąteczny szał ;> Czy tylko ja nie lubię Wielkanocy?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro