166
Theo
Stałem pod latarnią czekając na Mika. Nie wiem co ten kretyn ma w głowie, że wymyślił sobie akurat to miejsce na spotkanie ale chyba go zabije jak tylko w końcu przyjdzie. Już trzech obrzydliwych gości do mnie podeszło i pytało ile biorę, a ten dupek śmie się spóźniać. Jeśli nie przyjdzie w ciągu pięciu minut idę do domu. Roi się tu od podejrzanych typków, którzy dziwnie na mnie patrzą. Cholera, coraz bardziej się boję. Spojrzałem na prawo i zauważyłem trzech dziwnych typków, którzy źli w moją stronę głupio się uśmiechając. Mike błagam przyjedź w końcu! Jak na zawołanie koło mnie pojawił się czarny mustang Mika. Szybko do niego wsiadłem i kazałem mu odjechać.
- Dlaczego jesteś taki roztrzęsiony?- spojrzałem na niego jak na debila, a potem zacząłem okładać go pięściami.
- Dlaczego? Dlaczego?! Może dlatego, że jakieś Alfy miały mnie za dziwkę i co chwile do mnie podchodzili?! A może dlatego, że się spóźniłeś pół godziny, a ja byłem tam sam?! Wiesz jak ja cię bałem?! Nigdy więcej się z tobą nie umówię! Nigdy!- wróciłem z powrotem na swoje miejsce, zapiąłem pasy i odwróciłem głowę w stronę okna. Nie mam ochoty na niego patrzeć.
- Kotku, przepraszam. Nie chciałem żeby tak się stało. Musiałem coś załatwić więc dlatego się spóźniłem. A co do tamtych typków nie martw się, znajdę ich.- nic nie powiedziałem już do końca naszej podróży. Złość całkowicie mi minęła gdy wyszliśmy z jego samochodu ale postanowiłem, że poudaje jeszcze troczę. Niech się pomęczy.- Chodźmy.
Ruszyłem za chłopakiem w stronę, ładnie wyglądającego domku. Był z czerwonej cegły, miał piękny i wielki ogród, a do tego gdzie, nie gdzie, rósł bluszcz. Otworzyłem usta ze zdziwienia. Przecież to dom z moich marzeń! Co my tu robimy?
- Zanim się zapytasz, odpowiem ci. Jest nasz.- spojrzałem na chłopaka z niedowierzaniem ale gdy w jego oczach pojawił mi się tak dobrze znany błysk, wiedziałem, że mówi prawdę. Nie mogłem wytrzymać i rzuciłem mu się w ramiona, ze łzami w oczach.
- Kocham cię!- chłopak objął mnie w tali i pocałował w policzek.
- Ja ciebie też.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro