Prolog
Razem z Lori biegliśmy ciemnym tunelem... bieganie sprawiało mi trudność przez to że w moim organiźmie znajdował się tojad... Lori żebym nie stracił równowagi podtrzymywała mnie co sprawaiało jej trochę trudność ale dawała radę... kiedy wyszliśmy przez klapę znaleźliśmy się na pustej i mało oświetolnej drodzę. Szliśmy przed siebie do póki nie usłyszeliśmy warkotu silnika... odwróciłem się i zobaczyłem samochód który jechał w naszą stronę. Spojrzałem na moją siostrę ze strachem w oczach. Lori nie wiele myśląc odepchnęła mnie resztkami sił tak że upadłem plecami na chodnik. Zakręciło mi się w głowie, kiedy udało mi się choć trochę podnieść usłyszałem tylko pisk opon i zobaczyłem jak samochód uderza w... w...
Poczułem gulę w gardle, nie potrafiłem tego powiedzieć... nie mogłem uwierzyć że to się stało na prawdę, że moja młodsza siostrzyczka nie... nie żyje.
- Brett... - spojrzałem na kobietę która siedziała na krześle obok łóżka szpitalnego. Była młoda i bardzo ładna. Wyglądała na sympatyczną i na taką, która potrafi zrozumieć.
- Nie musisz już nic mówić...wiem że jest ci ciężko - powiedziała spokojnym głosem, a jej czarne włosy opadły lekko na twarz.
-To wszystko przeze mnie... to ja powinienem umrzeć, nie Lori - spuściłem wzrok - To wszystko moja wina... - poczułem samotne łzy na swoich policzkach.
- Brett spójrz na mnie - spełniłem jej prośbę.
- To nie jest twoja wina - powiedziała i złapała mnie za rękę którą na początku chciałem zabrać
- Przeżyłeś bardzo dużo w swoim życiu i podziwiam cię za to, że dajesz radę - zerknąłem na nią przez załzawione oczy ,a ona obdarzyła mnie lekkim, troskliwym uśmiechem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro