Rozdział 11
Ona na to nie zasługiwała.
Od wyjścia z bloku starałem się, aby mój krok był równy i w miarę pewny, by nie wzbudzać jakichkolwiek podejrzeń co do mojego stanu psychicznego u przechodniów. Maszerowałem tak więc metr za metrem, niczym rasowy żołnierz nie patrząc na nic, nie patrząc na nikogo, bo w mojej głowie uporczywie pojawiał się ten jeden, mroczny obraz. Nie, Peter, nie skupiaj się na tym. Przeniosłem wzrok ze swoich lekko podniszczonych, szarych butów na pobliskie drzewo, którym to był ogromny dąb, rosnący tuż na granicy parku. Wspaniałe drzewo mające mocny, gruby pień, będący podstawą, podporą dla większych, bądź mniejszych górnych gałęzi oraz dla liści. Chwila, chwila, jest podporą.. czyli kimś bliskim.. czyli nawet drzewo ma jakieś wsparcie? Jakiś bliskich? W sumie to pozostałe drzewa też mogą być kimś takim, ale nawet w obrębie jednego drzewa.. to dlaczego ja już nikogo nie mam? Zdenerwowany tym faktem kopnąłem mocno leżący na chodniku kamień, który to uderzył w pobliską latarnię. Cholera, dlaczego to wszystko dzieje się akurat teraz?! Moja spokojna podróż nie trwała zbyt długo, bo z każdą sekundą mój umysł coraz to wyraźniej powtarzał zapamiętane obrazy. Powtarzał różne, krwawe sceny z mojego domu.. z mojego salonu.
On był niewinny.
Starałem się zachować spokój i brać głębokie wdechy, jednak ciało wcale chciało ze mną współpracować. Nagle obraz cioci May zastąpił Ned, który to powtarzał w kółko: to twoja wina. Twoja wina. Moja wina. Przecież mogłem być ostrożniejszy na tym dachu, mogłem szybciej zareagować. Mogłem wezwać od razu pomoc w postaci pana Starka. Czy wtedy mógłbym zapobiec tej katastrofie? W pewnej chwili z moich oczu niekontrolowanie zaczął lecieć wodospad słonych łez. Szybko podniosłem rękę do góry i rękawem zacząłem ścierać mokre ślady z policzków, których to z każdą sekundą przybywało.
Oni byli dla mnie wszystkim.
Byli.
Moje płuca powoli, aczkolwiek skutecznie przestawały ze mną współpracować powodując, że coraz ciężej brało mi się uspokajające wdechy. Jakby los karał mnie za to, że w ogóle się urodziłem i kazał się po prostu udusić. Tutaj, na chodniku, z dala od jakiejkolwiek znajomej osoby. Stopniowo obraz zaczął mi się zamazywać, więc niewiele myśląc złapałem się pobliskiej ściany, całkowicie ignorując wszystkich ludzi dookoła. Oni i tak nie zrozumieją, przez co teraz przechodzę. Podpierałem się dłońmi, patrząc w zamazany i brudny jak moje życie chodnik.
Ona mnie wychowała, więc czym zawiniła?
Moja dusza, mój rozum i moje ciało zdawało się być w tej chwili trzema odrębnymi elementami, które za żadne skarby nie chciały ze sobą współpracować. Starałem się jak tylko mogłem, by zachować pozory dobrego samopoczucia, ale bardzo ciężko mi to szło. W końcu nie wytrzymałem i upadłem boleśnie na kolana, zdzierając sobie skórę z wewnętrznej części dłoni. Bo na to zasłużyłem.
On był moim najlepszym przyjacielem, bratem, więc czym zawinił?
Byłem w całkowitej rozsypce. Nie dość, że straciłem Neda, jedynego na tej ziemi człowieka, mojego rówieśnika, który mnie lubił, który mnie szanował, to jeszcze moja ciocia.. została brutalnie zamordowana. Gorzka rzeczywistość strzeliła mi w tej chwili solidnego liścia w twarz, uświadamiając mi, że potrafię tylko krzywdzić ludzi. Że każdy wokół mnie będzie tylko cierpieć. Będąc twarzą do ściany, oparłem głowę o mur i głośno zaszlochałem.
Oni nie zawinili niczym. To ja jestem winny.
Wyrzuty sumienia spadły na mnie, niczym stos ogromnych kamieni, przygniatając już całkowicie moje osłabione ciało do zimnego chodnika. Dużo mi nie brakowało do stracenia przytomności, więc godząc się ze wszystkim, co mnie zaraz spotka, zamknąłem oczy. Ubrudzony krwią May, zapłakany i zdesperowany, w akompaniamencie dziwnych krzyków i trąbień odpłynąłem w błogi stan nieświadomości.
Pierwszą nieprzyjemną rzeczą, jaka mnie spotkała na samym początku, to było obudzenie się. Tak, miałem nadzieję, że umrę na tej ulicy, na tym chodniku albo, że obudzę się w swoim łóżku, z wspaniałą, brązowowłosą ciocią May nad głową, która krzyczałaby na mnie, że powinienem już dawno być na nogach. Ale to tylko złudne marzenia. Tak naprawdę, gdy tylko otworzyłem oczy, to ujrzałem obskurne, szare pomieszczenie z jednym, brudnym oknem i jakąś pożółkłą firanką. Nie będąc do końca świadomy mojego miejsca pobytu, podniosłem się delikatnie do góry i powoli rozejrzałem.
Stara, sypiąca się szafa stała po mojej prawej stronie, tuż obok drzwi, które w najlepszym stanie to też nie były. Co ważniejsze, w tych drzwiach wcale nie było klamki, a one samy zdawały się być uchylone. Czyli co, nie zamknę się tutaj? Nie mam żadnej prywatności? Pokręciłem z niedowierzaniem głową i dalej skanowałem wzrokiem to ciasne pomieszczenie. Pod oknem znajdowało się małe, ciemnobrązowe biurko z jedną, jakąś staroświecką lampką. Chociaż.. osobiście nie nazwałbym tego biurkiem, bo to wyglądało, jak jakieś zbite na odpierdol trzy nieoszlifowane deski. Na popękanym suficie , oprócz sporej ilości brudu i pajęczyn wisiała jedna żarówka, oświetlająca całe to pomieszczenie swoim słabym światłem. Ale jak to, bez klosza? Ukradli czy po prostu ich nie stać? A może są aż tak bardzo skąpi? Nie wiem. Westchnąłem cicho i spuściłem nogi na podłogę, wsłuchując się tym samym w głośne skrzypienie materaca. Bardzo twardego i lekko pożółkłego materaca. Mój wzrok automatycznie powędrował w prawą stronę, gdzie tuż przy nim stała mała szafka nocna, która jak reszta mebli nadawała się tylko do wywalenia.
-Czyżby pan Parker już się obudził? -zapytał mnie jakiś skrzekliwy głosik.
Niemal natychmiast odwróciłem głowę w jego stronę, uświadamiając sobie, że ktoś tu jest. Aż dziwne, że prędzej nie zauważyłem siwiejącej staruszki opartej o nadal niedomknięte drzwi.
Może niedawno weszła?
-Umiesz mówić, czy rodzice cię tego nie nauczyli? -zapytała ponownie bardzo złośliwym tonem.
-Umiem, przepraszam. -odpowiedziałem szybko i grzecznie.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie przerażającym uśmiechem, przez który widziałem, że nie ma przynajmniej trzech przednich zębów. Lekko wzdrygnąłem się, nie mając w ogóle pojęcia, co może mnie tutaj czekać. W końcu jej przenikliwe spojrzenie tymi wyblakniętymi oczami nie może zwiastować nic dobrego.
-Czy ja..? -zacząłem niepewnie pytanie, na które ona niemal od razu mi odpowiedziała.
-Jesteś w Suicide, czyli w jedynym domu dziecka w Queens. A teraz krótko o panujących tu zasadach. -oparła się bokiem o ramę drzwi i zaczęła wyliczać na palcach. -Odpowiadamy na pytania krótko, zwięźle i na temat. Nie wychodzimy ze swoich pokoi po dwudziestej drugiej. Posiłki są tylko o szóstej, dwunastej i osiemnastej, jak się spóźnisz, to nie jesz. Na biurku masz swój numerek, na niego będziesz wszystko dostawał. To wszytko, masz jakieś pytania? Nie? To super.
Błyskawicznie odwróciła się do tyłu i wyszła bez pożegnania, pozostawiając za sobą woń duszących perfum, które to mieszały się z odorem stęchlizny jaki to panował w tym pokoju. Ja natomiast siedziałem w bezruchu na łóżko podobnym przedmiocie i starałem się to wszystko przyswoić. Jaki numerek? O co jej chodziło? Czemu tylko trzy razy dziennie można dostać posiłek? I do cholery jasnej, czemu wszędzie jest brudno?!
Wziąłem głęboki wdech i uspokoiłem wszystkie chaotyczne myśli, które to gotował się w mojej głowie. Bo jeśli to ma być kara za moje winy, za moje nieprzemyślane czyny i decyzję, to przyjmę to bez zbędnego narzekania.
~1129~
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro