5
Louis obudził się z powodu tego iż było mu zbyt gorąco a dodatkowo na swojej twarzy czuł czyjeś włosy. Doskonale wiedział do kogo one należały mimo iż usilnie modlił się do wszystkich bóstw, aby był w błędzie. Po otworzeniu oczu przed sobą ujrzał pogrążoną we śnie twarz Harry'ego. Pamiętał praktycznie wszystkie wydarzenia z nocy, między innymi to w jak czuły sposób obchodził się z nim młodszy. Na samą myśl o tym na jego policzki wkradł się szkarłatny rumieniec. Zachował się jak dziecko i wiedział, że będzie musiał się ze wszystkiego wytłumaczyć co nie będzie dla niego łatwe. Wątpił by i tym razem obyło się bez łez.
Najdelikatniej jak tylko mógł wstał z kanapy po czym nakrył ramiona wciąż jeszcze śpiącego bruneta kołdrą. Ignorując lekkie zawroty głowy i tępy ból w skroniach ruszył do kuchni. Postanowił zrobić śniadanie dla siebie i zielonookiego, aby chociaż w tak mały sposób mu podziękować. Dobrze wiedział o tym, że ten nie musiał robić dla niego tego wszystkiego a już w szczególności nie musiał sprzątać jego wymiocin.
Niestety jego zdolności kulinarne ograniczały się do zrobienia herbaty oraz podgrzania gotowego jedzenia w mikrofali. Postanowił jednak, że Styles zasługiwał na lepsze śniadanie niż herbata i mrożone zapiekanki, które kiedyś kupił. Postawił na naleśniki. Co takiego mogło pójść nie tak w połączeniu mąki, wody, jajek, mleka i cukru? Otóż wszystko. Na początku jego ciasto było zbyt gęste więc dolał do niego więcej wody i mleka jednak za wszelką cenę nie mógł pozbyć się ogromnych grudek powstałych z mąki. Kiedy myślał, że wszystko ma pod kontrolą i pozostało już tylko dodać jedno jajko do środka miski wpadło kilka odłamków skorupki, których nie mógł wyciągnąć nie ważne jak bardzo się starał. Jego dłonie na darmo pokryły się lepkim ciastem, którego nie mógł zmyć. Stwierdził, że od kilku odłamków skorupki jeszcze nikt nie umarł a on już był wystarczająco zirytowany więc przeszedł do smażenia.
W tamtym momencie zaczął się prawdziwy koszmar i to tylko zweryfikowało jak chujowym był kucharzem. Jego placki bardziej przypominały płuca od czterdziestu lat palącego dziadka niż ładne i równe okręgi. Nie potrafił ich przekrecić w odpowiednim czasie przez co większa część wylądowała w koszu na śmieci z powodu zwęglenia. Kiedy nabrał już jako takiej wprawy jego naleśniki zaczynały wyglądać co raz lepiej. W dalszym ciągu jednak nie miały zbyt ładnego kształtu.
W końcu po niemalże półgodzinnej męczarni udało mu się skończyć. Te, które według niego wyglądały najlepiej ułożył na talerzu po czym ozdobił je kilkoma truskawkami i borówkami, które znalazł w lodówce. Brunet dbał, aby w ich lodówce nie brakowało świeżych owoców i warzyw. Przynajmniej raz w tygodniu wybierał się na pobliski targ, gdzie robił zakupy na kolejny tydzień. Na końcu polał wszystko ogromną ilością sosu czekoladowego, aby Harry nie był w stanie zauważyć tego jak paskudny miały kształt i może dzięki temu nie wyczuje okropnego smaku, chociaż wątpił w to, aby były one aż tak obrzydliwe.
Wpadł na genialny pomysł przygotowania do tego jeszcze ulubionej herbaty młodszego jaką była mięta. Problem polegał na tym, że nie wiedział jak to zrobić. Postanowił iść za swoim instynktem i wsypać trochę suszonych listków do filiżanki a następnie zalać to wodą. Herbata nie posiadała zbyt ładnego koloru, ale skoro to była mięta a on się nie znał stwierdził iż tak właśnie powinna ona wyglądać. Dla siebie przygotował kilka sucharków pokrytych masłem i czarną herbatę z mlekiem. Chciał uniknąć ponownego wymiotowania. Ustawił ostrożnie przygotowane śniadanie i poszedł, aby obudzić wciąż śpiącego chłopaka.
Kiedy tam dotarł widok przytulającego się do poduszki bruneta niesamowicie go rozczulił. Jego spokojna twarz wydawała się być jeszcze piękniejsza. Wiedział, że to co robił przekraczało w pewien sposób granicę, którą sobie ustawił, ale w tamtym momencie go to nie obchodziło. Najdelikatniej jak tylko potrafił pogładził go po miękkim policzku. Na ten dotyk brwi zielonookiego zmarszczyły się delikatnie a jego ciało poruszyło się wręcz niespokojnie. Niebieskooki momentalnie cofnął swoją dłoń jak oparzony. Z przerażeniem patrzył jak jego oczy powoli się otwierają i błądzą po pomieszczeniu, aby w końcu spocząć na jego osobie.
-Hej Lou.- Wyszeptał przymykając ponownie oczy i wydając z siebie ciche westchnienie.- Jak się czujesz?- Zapytał podnosząc się do siadu.
-Jest lepiej. Zrobiłem nam śniadanie, czeka na nas w kuchni.- Oznajmił patrząc w jego piękne, zielone tęczówki.
-To strasznie miłe z twojej strony.- Posłał mu delikatny uśmiech ukazując przy tym jeden z dołeczków. Czy on mógł być bardziej idealny?
Po tym jak brunet wstał obaj skierowali się do kuchni gdzie zajęli miejsca naprzeciwko siebie.
-Wyglądają naprawdę ładnie.- Stwierdził Harry po spojrzeniu na talerz ustawiony przed nim.- I pamiętałeś o mięcie.
-Jak już zjesz chciałbym porozmawiać o tym co się wydarzyło w nocy. Zasługujesz, żeby wiedzieć dlaczego zachowałem się jak małe dziecko.- Spuścił swoje spojrzenie na talerzyk z sucharkami, ale przez wspomnienia głód jaki wcześniej odczuwał opuścił jego ciało. Zamiast tego zastąpiło go palące uczucie wstydu.
-Nie zachowałeś się jak dziecko, każdy z nas ma prawo do chwili słabości.- Styles nabił ostrożnie kawałek naleśnika, który wręcz ociekał sosem czekoladowym po czy ostrożnie włożył go do ust. Skrzywił się nieznacznie na słony smak, ale nie dał tego po sobie poznać i przełknął wszystko szybko.
-Wczoraj była druga rocznica śmierci mojej mamy, cały czas siedziałem na cmentarzu a później upiłem się w jakimś barze. Nawet nie wiem jak dotarłem do domu.- Przez całą swoją wypowiedź starał się nie rozpłakać co było trudniejsze niż myślał i oczywistym było to, że poległ w momencie kiedy pierwsza łza spłynęła po jego policzku.
Harry zamarł po czym szybko rzucił widelec na talerz i wstał z krzesła, aby zgarnąć w swoje ramiona Louisa. Sam wiedział jak to jest stracić rodzica. Jego tata zmarł w wypadku samochodowym kiedy Styles miał zaledwie siedem lat. Pomimo iż nie pamiętał go dokładnie i tak cholernie za nim tęsknił. Delikatnie kołysał ich ciałami i po prostu pozwolił, aby szatyn płakał w jego klatkę piersiową zapewniając go, że wszystko jest w porządku. Tomlinson po raz pierwszy doświadczył tego rodzaju wsparcia od praktycznie obcej osoby, ponieważ znali się ledwie miesiąc. Pierwszy raz również okazał swoją słabość i porzucił maskę człowieka, który nie ma uczuć. Być może czuł, że przy zielonookim nie musi martwić się o nic, ponieważ ten był typem osoby, która nigdy nikogo nie oceniała. Brunet z kolei tylko trochę chciał, aby szatyn już nigdy go nie puszczał i być może tylko trochę zaczynał czuć do niego coś więcej niż tylko przyjaźń.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro