Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 50

*Perspektywa Jeff'a*

Matrwa Biel (z łac.candida defunctorum) - to pierwszy poczęty wilkołak. Żył on w średniowiecznej Anglii i był on na tyle specyficzny, że po przemianie miał białe oczy. Na początku był zwyczajnym wilkołakiem, lecz później doszło do metamorfozy, charakterystycznej dla tej rzadkiej, jak i strasznej rasy. Stał się psychopatą, socjopatą i sadystą. Był skłonny zabić każdego, nawet osobę najważniejszą w swoim życiu (np. matkę, siostrę, partnera/kę życiowego/ą, przyjaciela). Kompletnie nie radził sobie ze swoimi uczuciami, a bardzo często w ogóle ich nie miał. Nie raz torturował ludzi, było to na tyle okrutne, że chłopi błagali o śmierć, którą on łaskawie im dawał. Zabijał z chłodną obojętnością, lub z chorym uśmiechem. Miał bardzo potężną moc, lecz jego ojciec nie pozwolił mu jej uwolnić. Doprowadziłoby to do całkowitego zniszczenia ciała candida defunctrum. Przejawiał by się on niczym duch, tudzież demon. Nie posiadałby własnego ciała, a jego wspomnienia, cechy charakteru i osobowość zostałyby wymazane. W takiej formie miał on się stać przysłowiowym "aniołem stróżem", tudzież samym kosiarzem dusz, czyli po prostu śmiercią. Jak dotąd istniał tylko jeden candida defunctorum, nie dało się go zabić, dlatego został poćwiartowany żywcem przez swojego alfę, który był również jego ojcem. Nie mając ciała i możliwości uwolnienia mocy, zamienił się w dym, którym zatruł całe stado.

Przeczytałem to już chyba 17 raz. Może już czas zacząć zabawę?

*Perspektywa Scarlett*

Przez ostatnie wakacje odpoczęłam, podszkoliłam się we władaniu bronią i przy okazji co nieco nauczyłam Isaac'a i Stiles'a. Przez wakacje wyprzystojniali, a ich tkanka mięśniowa znacznie wzrosła. Gdybym nie była zajęta to chętnie bym zwróciła na nich szczególną uwagę. Co prawda i tak nie przebiją seksapilu Derek'a. A mówiąc o alfie, to cały czas szuka Erica'i i Boyd'a. Na początku sądziłam, że to łowcy ich porwali, ale okazało się, że to coś zupełnie innego. Scott i Alison nie odzywali się do siebie przez całe wakacje, bo Argent zerwała z betą. Obecnie Stiles i Scott pojechali do tatuażysty, bo Mc chce sobie zrobić tatuaż. Osobiście robi mi się słabo na widok igieł. Leżałam na łóżku i wcale się nie ruszałam. Od jakiegoś czasu cholernie boli mnie głowa, co prawie nigdy się nie zdarza wilkołakom. Brałam środki przeciwbólowe, ale gówno to dawało. Starając się jakkolwiek odwrócić uwagę od rozsadzającego bólu, poszłam spać.

Niedługo wszystko się wyjaśni.

Wszystko stanie się takie oczywiste.....

...a zarazem przerażające.

Obudziłam się. Byłam spocona, a serce cholernie mi waliło. Ten głos, wydawał się taki znajomy, a jednocześnie nie miałam pojęcia do kogo należy. Od jakiegoś czasu często do mnie przemawiał i tylko we śnie. Nie bałam się zasnąć, nie bałam się głosu, po prostu byłam zaintrygowana. Przetarłam oczy i spojrzałam na wyświetlacz telefonu. 2.46. Podniosłam się i poszłam do łazienki, przemyłam twarz wodą i spojrzałam w lustro. Na całej twarzy widniały głębokie, krwawe rozcięcia, ślady po łzach, a moje oczy były białe. Mimo wszystko się uśmiechałam. Dotknęłam jedną z ran, lecz tak naprawdę jej nie miałam.

- Co do cholery ma być? - szepnęłam do siebie i kiedy przetarłam po raz kolejny oczy, pojawiło się moje prawdziwe odbicie. - Odwala mi już.

Zeszłam na dół, napiłam się wody i wróciłam do pokoju. Położyłam się na łóżku i po raz kolejny przymknęłam oczy. Chciałam zasnąć, lecz zwyczajnie nie mogłam. Zdenerwowana podniosłam się do pozycji siedzącej i wzniosłam oczy ku sufitowi. Nie mogę mieć łatwego życia? Co ja mogę porobić? Już nie zasnę. Nie mam ochoty na głębsze myślenie o sensie istnienia. Może gdzieś pójdę? Z takim zamiarem ogarnęłam się, ubrałam jeansy i koszulkę 30 second to Mars, po czym zeszłam na dół. Zjadłam kawałek wczorajszej pizzy i wyszłam z domu. Szłam po ciemnej ulicy, jedynym źródłem światła był blask księżyca. Byłam kompletnie sama, przynajmniej tak mi się wydawało. Doszłam do lasu. Usiadłam sobie pod jednym z drzew i obserwowałam wszechobecny spokój. Przymknęłam oczy i wsłuchiwałam się w martwą ciszę. Po parunastu minutach miałam zamiar wracać, lecz poczułam czyjąś wyraźną obecność. Słyszałam bicie ponad 4 serc. Rozejrzałam się, ale nikogo nie spostrzegłam.

- Co taka bezbronna dziewczyna robi sama o tej porze? - powiedział głos z mojego snu.

Zdenerwowana podniosłam się i ponownie rozejrzałam.

- Bez obaw, już idę. - mówiąc to, zaczęłam wracać do domu.

- Oh, miałem nadzieję, że porozmawiamy. Mamy bardzo wiele wspólnego.

- Wątpię. - i miałam zacząć biec, kiedy jakaś brązowowłosa kobieta, wbiła pazury w moje ramię i przygniotła mnie do drzewa.

- Wybacz, Kali jest lekko nerwowa i niecierpliwa. - mówiąc to wyszedł z mroku.

To był ten sam niewidomy koleś, który zabił babcię. Na jego widok zagotowało się we mnie, a oczy momentalnie zmieniły kolor.

- Zamorduję cię! - ryknęłam.

Ten tylko zaśmiał się i ignorując moje groźby, uniósł mój podbródek.

- Nie mogłem się doczekać, kiedy się z tobą spotkam. 

- I to ze wzajemnością. - warknęłam i miałam się, na niego zamachnąć, kiedy niejaka Kali mnie drapnęła, zostawiając długą szramę na całej twarzy.

Jęknęłam z bólu. 

- Kali, trochę delikatniej. Jej krew będzie nam jeszcze potrzebna. Dobrze, wiecie co robić. - powiedział i odszedł.

Jego miejsce zajęła dwójka bliźniaków. Byłam wkurwiona. Nie zważając na wszystko, zaczęłam zadawać rany całej trójce. Widziałam, że ich to boli, a najdziwniejsze było to, że sprawiało mi to przyjemność. Nagle bliźniacy chwycili mnie za ramiona, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Zaczęli mnie gdzieś nieść.

- I co mi teraz zrobicie?! Zabijecie?! Będziecie torturować, dopóki nie skonam z bólu i wyczerpania?! Kim wy do cholery jesteście?!

- Zadajesz za dużo pytań, ale sądzę, że masz prawo wiedzieć. - rzekł jeden z bliźniaków.

- Nie zabijemy cię, jeszcze. Po torturujemy, lekko skrzywimy psychicznie, a dokładniej mówiąc uwolnimy twoją wewnętrzną bestię. - dopowiedział drugi na co Kali go szturchnęła. - A jesteśmy stadem alf.

- Dobrze wiedzieć. Gdzie mnie teraz niesiecie?

Na to pytanie już nie odpowiedzieli. Jedynie się uśmiechali do końca drogi, no z wyjątkiem Kali. Podczas drogi starałam się zapamiętać jak najwięcej. Już planowałam ucieczkę. Po dwudziestu minutach doszliśmy do jakiejś obskurnej fabryki. Wchodząc do środka od razu była wyczuwalna woń krwi, kawy i srebra. O dziwo bardzo podobało mi się to połączenie. Wrzucili mnie do jakiegoś pokoju. Poczułam silną woń wilczego ziela, srebra i innych dziwnych zapachów, przyprawiających mnie o ból głowy. Od razu zostałam przykuta do metalowej tarczy i podpięta do prądu. No i mnie zostawili. Zaczęłam nerwowo rozglądać się po otoczeniu. Parę metrów ode mnie był stolik, a na nim najróżniejsze narzędzia tortur. Woda z pływającym w środku wilczym zielem, srebrne noże, sproszkowany jarząb, a nawet sztylet podobny do tego, należącego do mojej babci. Nerwowo stukałam pazurami o ramy wokół moich nadgarstków. Myślałam, nad planem ucieczki. Zaczęłam piłować obręcze, lecz dawało to marny efekt i bolesne ścieranie pazurów. Kiedy to nie wyszło, poczęłam się wyrywać, z nadzieją, że moja wilcza siła wyrwie obręcze. Kolejny marny efekt w postaci silnych zatarć na kostkach i nadgarstkach. Nagle drzwi od pomieszczenia otworzyły się z hukiem. Spojrzałam z nadzieją w ich stronę, lecz ujrzałam Kali.

- Miło, że się cieszysz na mój widok. - uśmiechnęła się perfidnie, a ja zrezygnowana spuściłam głowę. - Na początku będzie delikatnie.

Po tych słowach kopnęła mnie w brzuch. Jęknęłam z bólu i starałam się jak najmocniej zwinąć. Niestety nadaremno. Kali wyciągnęła pazury i i podwinęła mi bluzkę. Zaczęła mi rysować krwawe szlaczki na brzuchu.

- One coś oznaczają? - spytałam, a ona wbiła pazury tuż pod żebra.

- Nie, po prostu dawno nie rysowałam. 

Kaszlałam krwią i zaciskałam powieki. Tak bardzo cierpiałam. Wyciągnęła pazury i wzięła się za okładanie mnie pięściami. Krzyczałam, jęczałam i patrzałam w jej oczy z nieukrywanym cierpieniem. Krew leciała po całej mojej twarzy, natomiast brzuch tak krwawił, że zabarwił mi całą koszulkę na czerwono. Zacisnęłam zęby i resztkami przytomności wyszeptałam.

- Czemu mi to robisz?

Nie odpowiedziała. Uderzyła mnie ostatni raz w twarz, łamiąc kość jarzmową i policzkową. Straciłam przytomność.

Ocknęłam się z przyśpieszonym oddechem. Zobaczyłam przed sobą jednego z bliźniaków. 

- Ty też mnie będziesz bić? - spytałam, chrapliwym głosem.

- Nie zamierzam. Kali cię nieźle poturbowała. Tak w ogóle to jestem Ethan, mój brat to Aiden.

- Co chcesz mi zrobić? - spytałam drżącym głosem.

- Ej, spokojnie. Nic ci nie zrobię. Jeff kazał mi ciebie nakarmić. - wtedy mój wzrok przeniósł się na ugotowane mięso. - Musisz być żywa.

- Jak długo byłam nieprzytomna?

- 30 godziny. A teraz otwórz usta. - wykonałam jego prośbę, a on wsunął mi kawałek drobiu do ust.

Żułam, lecz bardzo to bolało. Mimo, iż niektóre złamania się już zagoiły, cały czas odczuwałam ból.

- Wiesz, już zaczęli cię szukać. Bardzo się o ciebie martwią, a zwłaszcza twój brat.

Uniosłam na niego zmęczone, ale i szczęśliwe spojrzenie. Żyją, wszystko z nimi w porządku.

- Chodzisz do szkoły? Widzisz ich? - zapytałam.

- Tak.

- Ty w ogóle możesz mi mówić takie rzeczy?

- Niekoniecznie, ale te ściany są dźwiękoszczelne. Jeff tego sobie życzył, bo nie chciał słyszeć jak cierpisz, a cierpieć musisz.

- Czemu to wszystko się dzieje?

- Nie chcę ci tego mówić. Nie chcę ci zabrać nadziei. Dobra, jedz.

Dalej karmił mnie w milczeniu. Nie odpowiadał mi na żadne pytania i starał się zatkać usta mięsem. Po skończeniu posiłku, pożegnał się i wyszedł. Byłam strasznie zmęczona, oparłam głowę o lewe ramię i starałam się zasnąć, lecz obawa o moich przyjaciół była zbyt silna. Bałam się, cholernie się bałam. Nie, że umrę, czy coś takiego. Bałam się, że ich stracę, że przeze mnie coś im się stanie. Popłakałam się. Tak strasznie chciałam się przytulić do Stiles'a, pocałować Derek'a, pożartować ze Scott'em, pośmiać się z Isaac'iem, pójść na zakupy z Lydią, zwierzyć się Alison. Podczas kiedy pozwalałam dojść do głosu emocjom, do pokoju wszedł Jeff.

- Nie płacz. Nie jesteś, aż taka słaba.

- Płacz, to nie oznaka słabości, lecz oznaka bycia silnym zbyt długo. - wyszeptałam.

- Gówno prawda. Nie bądź żałosna i pokaż nienawiść, jaką do mnie czujesz. No dalej! Chcę ją poczuć!

Uniosłam powoli głowę, a moje tęczówki zmieniły barwę na zimną biel. Wiedziałam jakie były puste, wyprane z wszelkich pozytywnych uczuć, a po brzegi wypełnione czystą furią.

- Fantastyczne uczucie. Niesamowite jest to, że u nikogo innego nie czułem takiej wściekłości, mocy, siły i determinacji, a muszę ci przyznać, że zniszczyłem życie wielu osobom. Niesamowite jak candida defunctorum są potężne.

- Co jest potężne?

- Candida defunctorum, czyli martwa biel. Ty jesteś martwą bielą. Okazało się, że to czego szukałem, to nie rzecz, lecz osoba. Początkowo sądziłem, iż twoja babcia ukryła przedmiot, lecz ona tak naprawdę ukryła ciebie. Jak dokonała tego, że się stałaś, tym czym jesteś? Otóż, zapewne w wieku niemowlęcym, musiała przeprowadzić na tobie rytuał. Tak, czy inaczej, wiedziała, jakie to niesie za sobą konsekwencję.

- Nie, ona nigdy by mi czegoś takiego nie zrobiła! - ryknęłam.

- A jednak. 

- To niemożliwe! ZABIJĘ CIĘ! SŁYSZYSZ?! ZGINIESZ W BÓLU I CIERPIENIU, TAKIM SAMYM, JAKI JA ODCZUWAŁAM PRZEZ LATA! - mój ryk nie brzmiał, ani trochę ludzko, nawet jak na wilczy ryk, był bardzo przerażający.

- Wrócę, później. Kali cię uspokoi. - mówiąc to wyszedł, a jego miejsce zastąpiła ta suka.

- Może tym razem użyjemy zabawek? - zapytała sięgając po nóż.

- Spierdalaj dziwko! ZAMORDUJĘ WAS WSZYSTKICH, A ZACZNĘ OD CIEBIE!

Wkurwiona, zanurzyła nóż w cieczy, po czym mocno mi go wbiła w czaszkę. Zaczęłam się drzeć i płakać, co wymalowało uśmiech na twarzy Kali. Zostawiła sztylet na miejscu i zadała mi wiele ran swoimi pazurami. Następnie wzięła całe wiadro gorącej cieczy z wilczym zielem. Nabrała ją na wielką łychę i zaczęła polewać rany. Płakałam i darłam się jeszcze głośniej. Zaczęłam wyć. Chciałam wezwać swoje stado. Błagałam, żeby mi ktoś pomógł. Na próżno. Dodatkowo, Kali wzięła nóż podobny do tego, należącego do mojej babci. Zaczęła zadawać mi nim rany wszelkiego rodzaju, a zaraz po tym lała na nie ciecz. Wzięła kolejny nóż i rozcięła nim mój bok. Tym razem podłożyła pod ranę michę, która stopniowo napełniała się moją krwią. Zadała mi wiele ciosów pazurami, później pięściami. Z całego mojego ciała lała się krew. Kali wymierzyła mi ostatni policzek i zmierzała ku wyjściu. Byłam wyczerpana, lecz miałam plan. Pewnie głupi, ale sądzę, że nie będę żałować. Kiedy Kali uchyliła drzwi, zaczęłam wyć. Najgłośniej jak umiałam. Kobieta, widząc co robię, od razu wyszła, trzaskając drzwiami. Tak się składało, że te parę sekund wystarczyło, aby ktokolwiek mnie usłyszał. Czułam chwilową więź, co oznaczało, że wiadomość została dostarczona. Zmęczona, spojrzałam na miskę z krwią. Naczynie było półpełne. Westchnęłam i oparłam głowę o ramię. Dumna, z mojego małego sukcesu, zasnęłam.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro